W żydowskich rękach/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W żydowskich rękach |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach |
Rozdział | Niespodziewana pomoc |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była już późna jesień, a do tego słotna i zimna.
Szare niebo, czarne role, błotniste drogi brzydki dawały widok. Północny wiatr zdzierał z namiętnością z drzew resztki zwiędłych liści, jak starcy szatę z ramion Zuzanny. Lasy stawały się coraz przejrzystsze i tylko świerki ciemną zielonością ożywiały ich spustoszone wnętrza.
W jednym z takich lasów, ciągnącym się na parę mil wzdłuż gościńca, spoczywała jednego dnia banda cyganów. Odarte ich namioty, brudne i zabłocone odzienie harmonizowało całkiem ze szkieletami nagich drzew, ołowianém niebem i czarną ziemią. Przed jedną szatrą, pod kociołkiem, wiszącym na żelaznym drążku, palił się nieduży ogień, a przy nim leżał jakiś młody cygan, ale wychudły tak, że kości sterczały, jak w worku, przez brunatną skórę. Leżał z oczami przymkniętemi, ciężko oddychając, a za każdym oddechem grało mu w piersiach jak w pustym garnku. Czasem silny kaszel wstrząsał nim gwałtownie. Wtedy spluwał i klął.
Obok niego siedziała w kuczki stara cyganka i naprawiała starą odzież, zszywając łatę, do łaty. Czasami, gdy młody cygan zbyt męczył się kaszlem, wstawała i podawała mu od ognia garnek z jakimś napojem, który on chciwie połykał, a potém wracała na swoje miejsce i szyła, albo mieszała w kociołku strawę. Gotowała w nim biesiadę dla cygańskiego taboru, który wyruszył na żebry do wsi okolicznych i niebawém miał powrócić. Ani cygan, ani cyganka nie mówili nic do siebie. Ona sfałdowała w zamyśleniu pomarszczone od starości usta i z zachmurzoną twarzą szyła, on — to zamykał oczy, to je wodził wywrócone w górę, gdy w znak leżał, po nagich konarach drzew, którémi wiatr szamotał nad nim.
Po jakimś jednak czasie, cygan podniósł nieco głowę, spojrzał na cygankę i odezwał się ochrypłym głosem:
— Waśko Siłacz nie wraca ze swojemi. Ta to już dobrze z południa.
— Pewnie co tylko ich nie widać. Słychać nawet od wsi szczekanie psów; to pewnie na nich.
Urwało się. Potém znowu cygan zaczął:
— Nie wiecie, matko, kiedy Waśko ztąd ruszy?
— Pono jutro, tak mówił kiedyś.
— I daleko?
— On chce aż ku Koszycom, by zdążyć na koński jarmark.
— A kiedy to jarmark w Koszycach?
— Na święty Jędrzej.
— To coś za kilka dni.
— A tak. Dobrze trzeba będzie zbierać nogi, żeby na czas stanąć.
Cygan zakaszlał tak mocno, że zdawało się wnętrzności wykaszle, — aż podniósł się z bolu, a potém upadł zmęczony na ziemię i dyszał ciężko.
Cyganka dołożyła świeżą kupę jałowcu do ognia. Dym kłębami zwijał się pod kociołkiem i gałęzie huczały, paląc się.
W tém coś zaszeleściało między krzakami i za chwilę wbiegła zdyszana młoda cyganeczka z kędzierzawym łebkiem, błyszczącemi oczyma, naga do pasa, odziana tylko potarganą spódniczyną i biegła prosto ku szatrom. — Stara cyganka spojrzała na nią i rzekła:
— A tobie co tak pilno? Co się stało?
Dziewczyna pobiegła ku niéj zadyszana i ledwie mogła wymówić jedno słowo:
— Żandarmi!
Cyganka zerwała się jak oparzona, rzuciła robotę na ziemię, wpadła do jednéj szatry, chwyciła jakieś zawiniątko i uciekła z niem w las. Stało się to tak szybko, że nim cygan miał czas oczy otworzyć, już śladu cyganki nie było w około. Biegła ona przez zawiłe moczary leśne, spruchniałe drzewa, by ile możności być najdaléj od szatry cygańskiéj i od żandarmów. Gdzie las był gęstszy, tam stawała, rozglądała się, gdzieby można bezpiecznie się ukryć, ale jakoś nigdzie nie czuła się dość bezpieczną, bo szła coraz daléj. Lada odgłos siekiery drwala, turkot dolatujący z gościńca, lub szczekanie psa; wystraszało ją z obranéj kryjówki, bo przekonywało, że nie dość jeszcze oddaliła się od ludzi. Wystraszony jéj wzrok robił ją podobną do ściganéj zwierzyny.
Dopiéro nad wieczorem samym zatrzymała się w niedostępnéj gąszczy, otoczonéj moczarami, zawalonéj kłodami pruchniejących drzew. Tu już nawet psu trudno było wytropić ją. Cyganka umiała obierać sobie bezpieczne schronienia. Przyszła ona pod tym względem do ogromnéj wprawy, bo nie pierwszy to raz przychodziło jéj kryć się tak przed żandarmami.
Czytelnicy może domyślili się, kto była owa cyganka? Tak jest, to była nasza dawna znajoma, — cyganka z Zagajowa. Kryjąc się przed okiem sprawiedliwości z obawy kryminału, przyłączała się do różnych band cygańskich włóczących się po kraju. Ale nigdzie nie zabawiła długo, bo skoro tylko zmiarkowała, że żandarmi są już na tropie gdzie i przy któréj bandzie przybywa, uciekała do innéj.
Rzeczywiście stacyje żandarmskie coraz nowe dostawały polecenia odszukania włóczącéj się cyganki. Polecenia te wychodziły już teraz za staraniem Teodora, który chciał koniecznie odszukać matkę i zapewnić jéj spokojne życie. Cyganka ani nie przypuszczała, że tu idzie o jéj spokój i szczęście i jak zwierzyna przed psami, tak ona uciekała przed obławą żandarmów po różnych miejscach się chowając. Była nawet aż pod Temeszwarem i koło Dalmackiéj granicy. Stary Łaś nie wytrzymał już takiéj włóczęgi, choć sterane nogi krzepił coraz większemi haustami wódki. Zapił się na śmierć i koło Dalmackiéj granicy położył sterane kości na wieczny odpoczynek. Cyganka uciekała daléj.
Ale i jéj ta bezustanna włóczęga, połączona z ciągłą trwogą już zaczęła dokuczać. Siedząc tyle lat na gruncie, odwykła była już od cygańskiego życia, a lubo czasem puszczała się na włóczęgę, to na krótko i wtedy więcéj zażywała przyjemności niż niewygód, włóczęga jéj była rodzajem przyjemnéj wycieczki, po któréj wracała do swego legowiska. Do tego jeszcze wtedy była młoda, piękna, każdy cygański tabor pysznił się nią, z należytém uszanowaniem ceniąc jéj urodę, spryt i znajomość świata. To téż gdziekolwiek się pokazała przyjmowano ją z uciechą, oddawano najlepszą szatrę, sadzano na najwygodniejszém miejscu na wozie. Ubierała się strojnie, umiała zalotnie rzucać oczy na panów, co zwiedzali obozowiska cygańskie, wróżyć paniom, bawić dzieci, miała więc powodzenie na każdym jarmarku i odpuście. To powodzenie zepsuło ją i wyciągało często z domu. Pobyt między cyganami liczyła do najprzyjemniejszych chwil życia. Szatra cygańska była dla niéj areną, na któréj pokazywała się publicznie; to téż wspominała o niéj jak żołnierz o obozowém życiu, jak artysta o sławie o tryumfach swoich.
Ale teraz położenie się zmieniło. Ona była już stara, — nie własna fantazyja, ale potrzeba pchała ja do włóczęgi, — w szatrach cierpiano ją tylko, trzymano z łaski, bo nawet zarabiać na siebie nie mogła po wsiach z obawy, by jéj żandarmi gdzie nie przydybali i nie pochwycili. To téż nic dziwnego, że ta ciągła włóczęga wśród niewygód, w poteraniu, poniewierce, zaczęła jéj już ciężyć, zbliżająca się zima przestraszała ją, niedowierzała sobie czy wytrzyma w ostre mrozy w cygańskiéj szatrze, zanadto już odwykła od tego, wydelikaciła się długiém życiem pod strzechą. Nieraz przychodziło jéj już na myśl, czy nielepiejby było zaprzestać tego ciągłego uciekania pełnego niepokoju i oddać się w ręce żandarmów; odsiedziéć choćby parę lat w kryminale, a potém być spokojną. Ale znowu gdy pomyślała, że trzeba będzie parę lat przesiedzieć w zamknięciu, nie widzieć zielonych lasów, szerokiego nieba — to strasznie się jéj robiło na wspomnienie. Kilka razy na krótki czas tylko zamykano ją za różne przestępstwa, a to jéj wystarczyło by z przestrachem myślała o tém. Sama myśl o tém dusiła ją jak zmora — przyzwyczajona do wolności, drżała przed zamknięciem. A oprócz tego, szło jéj jeszcze o to, by nie pozwoliła tryumfować dziedzicowi. Dla niego pochwycenie cyganki byłoby niemałą radością. Cyganka nie chciała mu sprawić téj radości, choćby jéj przyszło zginąć marnie gdzie w lesie. W miarę im cięższém stawało się jéj życie, tém bardziéj zwiększała się nienawiść do Czujki, bo jego uważała jako jedynego sprawcę swego nieszczęścia i nieraz przemyśliwała w jakiby sposób zemścić się nad nim. I teraz, gdy skulona siedziała w ciemnéj nocy, obrabiała w myśli najrozmaitsze plany zemsty. To było najmilsze dla niéj zajęcie. W marzeniach swoich pastwiła się z dziką radością nad prześladowcą swoim, zadawała mu wszelkiego rodzaju męczarnie, na jakie tylko fantazyja jéj zdobyć się mogła. Zwykle kończyło się na marzeniach, bo nie miała siły, ani sposobu urzeczywistnienia ich. Ale teraz już na seryjo rozmyślała w jakiby sposób pomścić się na dziedzicu. Ofiarowała już na to własne życie, byle przed śmiercią zadowolić zemstę. Szło tylko o to, aby cios był niechybny, aby nie narażała się daremnie. Miała ona jeden taki plan pewny; ale wykonanie go było trudne. Trzeba było dostać się do dworu w Zagajowie, a to było dla niéj niepodobne. We dnie nie puściliby jéj ludzie, w nocy psy, które bardziéj jeszcze niż ludzie rzucały się nieraz na nią. Można było psy otruć, ale to ostrzegłoby mieszkańców i zdwoiło ich ostrożność. Cyganka łamała sobie głowę nad tém i nic wymyśleć nie mogła. Ostatecznie jednak, zdecydowała się bądź co bądź porzucić już cygański żywot i oddać choćby życie za życie, byle się zemścić.
Z tą myślą przebudziła się rano. Przetarła oczy zaropiałe, wzięła zawiniątko z ziemi i poszła ku obozowisku cyganów, kierując się więcéj instynktem niż wzrokiem, bo gęsta mgła nie pozwalała widziéć przed sobą. Chciała dostać się do cyganów, dowiedziéć się czy żandarmi byli, gdzie poszli — i stosownie do tego obrać dla siebie kierunek drogi, którędy dostaćby się mogła do Zagajowa. Pomimo że szła raźno, niesporo jéj drogi ubywało, bo ziemia była rozmiękła i oślizgła od wilgoci, zwalone drzewa tamowały przejście, trzeba je było przełazić lub obchodzić, do tego jeszcze musiała postępować ostrożnie, przystawać i nadsłuchiwać, by nie wpaść w zasadzkę. To ją męczyło niemało i opóźniało w pochodzie, a osłabione starością i przestrachem nogi także nie małą były w tém przeszkodzą. Szła tak godzin parę potykając się, upadając często i gramoląc się przez rożne przeszkody. Kiedy już uszła tyle drogi, że jéj się zdawało, iż nie daleko być musi od obozowiska cyganów, zwolniła chód a zdwoiła ostrożność. Postępowała jak kot skradający się, rzucając bacznie na wszystkie strony niespokojne spojrzenia. Tak postępując, ujrzała naraz za drzewem, przez mgłę, jakąś postać ludzką, która rękami i nogami dziwne wyprawiała ruchy, jak pajac na sznurku. Cyganka zlękniona przycupnęła za drzewem i czekała, aż człowiek ów ją minie; wydawało się bowiém z ruchów jego, jakoby prędko biegł. Gdy jednak nikt się nie zbliżał, ośmieliła się wychylić głowę i spojrzała znowu w to samo miejsce. Człowiek ów stał już nieruchomy, jak pień. Zdziwiło ją tylko, że stał tak wysoko, iż głową dotykał prawie gałęzi. Trzeba było nieludzkiego wzrostu na taką wysokość; cyganka podsunęła się bliżéj, by lepiéj rozpoznać to dziwne zjawisko i zobaczyła, że człowiek ów nie dotykał nogami ziemi, ale wisiał w powietrzu. Gdy się jeszcze więcéj zbliżyła, tak że mogła była rozróżnić dobrze brunatne do połowy obnażone ciało, poznała w wisielcu owego młodego cygana, z którym wczoraj siedziała przy ognisku. Krzyknęła przeraźliwie na ten widok. Może być, że wisielec dosłyszał, jeszcze ten krzyk, bo drgnął konwulsyjnie. Cyganka ujrzała tę niewyraźną oznakę życia, wgramoliła się więc z węzełkiem na drzewo i dotąd pracowała rękami i zębami, aż odczepiła postronek od gałęzi. Cygan spadł na ziemię, jak zgniła gruszka — bez znaku życia. Wtedy stara zsunęła się z drzewa, rozpętała powróz, co jeszcze zaciskał szyję i wodą z kałuży poczęła nacierać skronie i pulsa cygana. Długo leżał jak kłoda nieruchomy, nie dając znaku życia. Po jakimś czasie jednak pierś jego obrosła zaczęła powoli falować, nareszcie westchnął i otworzył oczy, — spojrzał osłupiałym wzrokiem na cygankę, na drzewa w koło, potém zachmurzył się, zmarszczył brwi, zaklął niezrozumiale i znowu przymknął oczy w omdleniu. Cyganka przyniosła znowu w garściach wody i mazała nią po twarzy omdlałego. Wstrząsnął się od zimnego dotknięcia jéj ręki, potém odtrącił ją i zabełkotał:
— Po licha, babo przeklęta, przylazłaś tutaj?
— A ty po co się wieszał? hę?
— A co miałem czekać? — Waśko niechciał mnie zabrać, że im tylko ciężarem jestem i zostawił mnie tu na skonanie. Miałem zdychać z głodu, to lepiéj było powiesić się. Co z mego życia przyjdzie mnie lub komu? Wcześniéj czy późniéj i tak trzeba będzie skończyć. Ja się już nie wygrzebię z téj choroby, a kwękać nie chcę.
Cyganka słuchała, w ponurém zamyśleniu mowy jego. Potém rzekła:
— Słuchaj Antko, to tobie życie zbrzydło?
— A no.
— To daruj mnie je?
— Jakto?
— Ano, pożyj jeszcze troszkę, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie.
— A wam co z tego przyjdzie? Małoście się to namęczyli ze mną, napielęgnowali. Gdyby nie wy, to Antko dawnoby już nogi wyciągnął. Ja nie chcę was dłużéj męczyć. Na co to się zda?
— A jeżeli się zda?
— Mówcie jaśniéj.
— Słuchaj Antko — mówiła nachylając się nad leżącym, by mógł słyszeć lepiéj, bo mówiła zniżonym głosem — nie zawsze taka ja była stara, brzydka jak teraz. Był czas, że wielcy panowie dobijali się o mnie, a jeden z nich ożenił się nawet ze mną. Miałam wszystkiego po uszy, ptasiego mleka tylko brakowało. Ale był człowiek, co mi zepsuł to szczęście, zabrał dostatki, wygnał na poniewierkę.
— A — i teraz szczuje was żandarmami. Rozumiem. — No cóż daléj?
— Ja mu tego darować nie chcę. Nie skonam spokojnie, póki się nie zemszczę. Ale ja sama nie poradzę mu. Ty mi pomożesz.
— A ja co wam pomódz mogę? Lada dziecko palcem mnie wywróci teraz. Antko nie taki jak był. Ot na to drzewo ledwo się wgramoliłem.
— A jednak ty możesz tu więcéj, niż ja. Ciebie puszczą do pałacu, a mnie nie. A tu tylko o to idzie, żeby się tam dostać.
Przysunęła się do niego bliżéj i mówiła jeszcze ciszéj:
— Widzisz Antko, ja mam sposób, że ani on, ani jego rodzina nie wyjdzie żywa, tylko trzeba, żeby był ktoś, coby ofiarował własne życie, bo i on musiałby zginąć.
— No tak, ale dostałby się najprzód do kryminału za zabicie, to naturalne. Nie, do tego mnie nie namówicie. Ja chcę umrzéć tu w lesie, pod gołém niebem, jak prawdziwy cygan.
— Ja ci dam jeszcze prędszą śmierć, niż na drzewie.
— A to jaką.
— Słyszał ty co o dynamicie?
— No. Alboż mało się tu napatrzyłem, jak skały nim rozsadzano. Djabelska to siła siedzi w takim naboju.
— Otóż widzisz, ja kupiłam sobie od robotników parę takich nabojów. Mam je tu w płachcie. Chowam je dla niego.
— A — rozumiem. — I chcecie żebym to ja zrobił?
— Jeżeli ci życie nie miłe...
Cygan sfałdował usta w zamyśleniu i milczał. — Cyganka nie nagliła o odpowiedź i patrząc na niego czekała spokojnie. Po jakimś czasie cygan odchrząknął i rzekł:
— Czy tak, czy tak umrzeć, jedna śmierć, a nawet prędsza, jak na powrózku. Jeżeli mówicie, że to wam tak potrzebne, — to dobrze. Ale to pójdzie na wasze sumienie?
— Na moje.
— To zgoda.
— Tylko się postarajcie — dodał po chwili — żebym wam nie umarł z głodu.
— Jest tu karczma przy drodze — chodź zawleczemy się tam. Półkwaterek wódki skrzepi cię.
— To się wié, że skrzepi.
Ożywiony tą obietnicą cygan usiłował podnieść się z ziemi, ale mu to z trudnością przychodziło. Cyganka pomagała mu, otuliła nagie jego ramiona łachmanem, wpakowała mu kij sękaty w rękę i popierając podprowadziła za sobą ściéżką ku gościńcowi.
W parę dni potém o wieczornym zmroku para ta cyganów pojawiła się w zaroślach, co czerniły się nad rzeczką za ogrodem pałacu Zagajowskiego. We dworze było już ciemno. Tylko w trzech oknach na piętrze świeciło się.
— To jego okna — rzekła cyganka z szatańską radością. Tam pójdziesz.
— A nuż nie puszczą.
— Puszczą skoro powiész, z czém przychodzisz. Stary radby mnie mieć co prędzéj w swoich rękach. Powiész im, że jestem na Wydartuchach, że wróciłam dzisiaj i skryłam się tam. On wyszle ludzi, a ty tymczasem...
— Ale to wszystko pójdzie na wasze sumienie?
— Na moje, na moje — rzekła ponuro. Tylko idź prędzéj. Ja tu na pagórku będę czekać. Może będziesz mógł ocalić się.
— A mnie to na co? — Już ledwie duch kołacze się we mnie. Czas i na mnie. Bywajcie zdrowi. Żeby wam to na dobre wyszło.
— A zapałki masz?
— To się wié.
To powiedziawszy odszedł obojętnie, jakby szedł na spoczynek zwykły. Cyganka nasłuchiwała chwilę, póki jego stąpanie po żwirówce nie ucichło, potém z niesłychaną zwinnością, jakby jéj lat ubyło, wdrapała się na stromy pagórek, który panował nad okolicą. Pagórek ten przytykał do lasu i stanowił jakby olbrzymi okop jego. Był to ten sam pagórek, na którym kiedyś Kowalski odsłonił Teodorowi tajemnicę jego pochodzenia. Cyganka umieściła się na najwyższym cyplu, utworzonym z głazów obrosłych mchem i wrzosami, przykucnęła i jak tygrysica gotująca się do skoku, czekała z bladą twarzą z roziskrzonym wzrokiem na skutek. Myślą obliczała kroki cygana i mówiła od czasu do czasu urywane słowa.
— Teraz musi być koło karczmy — teraz minął figurę — wchodzi w bramę — może go nie chcą puścić, to by było okropne. — E! nie, — puszczą, puszczą, powie że jest moim wrogiem — to wystarczy, to najlepszy pasport.
W tém ktoś dotknął z tyłu jéj ramienia. Cyganka zatrzęsła się cała ze strachu i odwróciła się, a poznawszy leśniczego, zerwała się i chciała uciekać. Ale Marek silną dłonią przytrzymał ją za ramię i rzekł o ile mógł najłagodniejszym głosem:
— Daj pokój głupia, nie uciekaj, ja ci nic złego nie zrobię — nikt ci tu teraz nic złego nie zrobi. Będzie ci teraz dobrze.
Cyganka spojrzała mu badawczo w twarz i rzekła:
— Ty fałszywcze, chcesz mnie podejść miodowémi słówkami, by mnie jak barana zaprowadzić do dworu. — O! niedoczekanie twoje.
Tu szarpnęła się gwałtownie, próbując się wydostać z jego rąk, ale trzymał ją jak w klészczach i mówił daléj:
— Sama nie wiész, co pleciesz. — Słuchaj.
Chciał jéj mówić coś daléj, ale mu przerwała i grożąc pięściami, wołała:
— Puść mnie, ty psie dworski, bo cię spotka taki koniec jak twego pana. Za moją krzywdę on zginie — słyszysz — zginie, nim ten miesiączek wyjdzie z za lasu, na jedną sągę.
— Ot, gada ci się. On miesiączka nie czekał.
— Jakto? — spytała i zrobiła na niego duże i wystraszone oczy.
— Alboż to nie wcześniéj umarł?
— Umarł?
— Toś nie wiedziała o tém?
— Pierwsze słyszę, — mówiła zapadając w osłupienie ze zdziwienia.
— O! u nas tu wielkie zmiany we dworze. Twój syn powrócił.
— Teodor wrócił? — zawołała z radością, a dzika ponura twarz kobiety od téj radości ożywiła się, rozpromieniała; uczucie matczyne uszlachetniło ją. Więc żyje?
— Żyje i będzie dziedzicem Zagajowa. — Pytał się o was — kazał szukać wszędzie, bo chce was uczcić jak matkę.
— Jak matkę — stara zaczęła głośno szlochać; spazmatyczny płacz rwał jéj piersi, — płakała z radości.
— Więc mówił wam — pytała z niedowierzaniem, że chce widzieć matkę? Nie wstydzi się matki cyganki?
— E! dobry to pan. Nie taki, jak tamci.
— I gdzież on jest? Zaprowadźcie mnie do niego. Niech go zobaczę, — potém już mogę umrzeć, — mówiła wzruszona, drząca, głosem miękkim, rzewnym. Gdzież on jest?
— Tam we dworze, — rzekł leśniczy wskazując na pałac.
Nim miał czas to powiedzieć, cyganka wydała przeraźliwy krzyk, nie ludzki, okropny i z błyskawiczną szybkością rzuciła się ku dworowi na przełaj przez pola i zarośla.
Leśniczy został na miejscu osłupiały, nie mogąc jeszcze wymiarkować, czy cyganka zwaryjowała z radości, czy téż tak jéj pilno było uścisnąć syna. Ale co miał znaczyć ów wrzask okropny? Wrzasnęła tak boleśnie, jakby jéj kto wnętrzności wydzierał. Jeszcze Marek nie rozwiązał sobie tych wątpliwości, gdy na raz błysnęło w pałacu i równocześnie rozległ się huk przeraźliwy, jakby ziemia rozpękła się w tém miejscu. Wstrząśnienie było tak silne, że skała zadrżała i on sam ogłuszony upadł na ziemię. Leżał tak czas długi. Gdy się podniósł, księżyc już był wysoko na niebie i oświecał jasno okolicę. Marek spojrzał ku dworowi z przerażeniem zamiast pałacu zobaczył bezładną kupę gruzów, porozwalane mury, które przerażająco rysowały się na tle seledynowego nieba. Wśród gruzów słychać było jęki, krzyki, nawoływania i ludzie z latarkami uwijali się po téj świeżéj mogile. Marek pospieszył tam.
Zastał już mnóstwo ludzi zajętych odgrzebywaniem gruzów, z pod których dobywał się jakiś jęk niewyraźny. Pomiędzy pracującymi spostrzegł wielu dworskich. Przypadek tylko szczęśliwy ocalił ich od katastrofy, było bowiem tego dnia wesele jakiegoś kmiecia i czeladź cała po wieczerzy wyniosła się ukradkiem do karczmy. We dworze został tylko kucharz, stadnik i służący.
Kiedy dogrzebano się do miejsca zkąd głos wychodził, ujrzano stadnika leżącego pod gruzami, które utworzyły nad nim rodzaj sklepienia. Miał tylko nogę strzaskaną, ale żył. Od niego dopiero dowiedziano się, że wieczorem jakiś cygan przywlókł się do dworu i chciał koniecznie widzieć się z panem. Nie chciano go puścić; dopiero kiedy powiedział, że przynosi wiadomość o kryjówce cyganki, dziedzic kazał go przyprowadzić do kancelaryji. W małe zdrowaś Maryja potém nastąpił ów straszliwy huk.
Ocalenie stadnika zachęciło ludzi do dalszych poszukiwań, zwłaszcza, że leśniczy obiecywał dobrą nagrodę. Miał on nadzieję, że więcéj osób uda się ocalić. Ale nadzieja ta go zawiodła. Znajdowano tylko poszarpane kawałki ciał, które z trudnością można było rozeznać do kogo należały. Marek zachęcał ciągle do roboty, szło mu o znalezienie Teodora Czujki; obiecał nagrodę temu, kto go odszuka. Ale karbowy upewnił go, że ten wyjechał ze dworu na dobrą może godzinę przed owym wybuchem.
Rzeczywiście Teodor tylko cudem nie stał się ofiarą strasznego wypadku. Był on tego wieczora u Walerego z propozycyjami pojednawczemi, ale w skutek gwałtownego przemówienia się i brutalnego obejścia Walerego, który na żadne układy się zgodzić nie chciał, opuścił wcześnie dwór Zagajewski.
To go ocaliło.
W taki sposób, oprócz ludzi wyżéj wymienionych, tylko Walery, cyganka i ów młody cygan stali się ofiarą katastrofy, bo matka Walerego także przed kilkoma dniami opuściła dwór w skutek jakichś nieporozumień z synem.