W Roztokach/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Nazajutrz, nim słonko wyszło, zerwał się Franek z pościeli, zarzucił biały serdak na ramiona i wyszedł przed sień, na osiedle. Niedaleko była studzienka nieduża, gdzie owce pijały wodę, wracając z pastwiska. Poskoczył ku niej, nachylił się i czerpał dłońmi zimną wodę, chlustając na twarz, na włosy, na odsłoniętą szyję. Parskał przytem głośno, jak pławiący się w rzece młody źróbek, gdy mu się nozdrza zalewają wodą. Potem rękawem lnianej koszuli przetarł oczy i obejrzał się po świecie...
— Prześliczny ranek! Cudowny się zapowiada dzień — pomyślał. — Trzeba wygnać owce, niech sie o chłodzie napasą, bo przed południem będzie gorąc i upał słoneczny.
Nie poszedł już do izby, żeby przetwieraniem się nie zbudzić szwagra, który późno wrócił, ba ruszył prosto ku owczarni i odsunął wrota. Wysypały się owce rozespane, jedna za drugą. Zajął je i pognał po za izbę na starą koniczynę.
Szły przed nim wolno siwe owce stare, córki ich wybiegały raźniej, potrząsając kędziorami skręconej wełny, a jagnięta bawiły się przeskakiwaniem płotów, których nie było. Gdy stanęły na zagonie ściętej koniczyny, nie odrazu chwyciły się paszy, lecz pozierały po sobie, z niedowierzaniem oglądając się na Franka, czy ich dalej nie popędzi, czy to rzeczywiście dla nich ta przednia strawa, o której nieraz myślą na ugorze, jak o czemś bardzo słonem; bo u nich sól — to kwiat słodyczny smaku. A widząc, że ten wielki pasterz jest na nie łaskawy i nie myśli gnać ich dalej na ugorne pustki, pomyślały, że dziś musi być wielkie święto, dzień, w którym wszystko wolno, i roześmiały im się oczy weselem szczęścia. Wartko też, by nie utracić dobrej chwili, rozbiegły się i poczęły skubać listki, omoczone rosą. W początku rwały skraja, nawet razem z trawą; potem już, rozwydrzone, ostawiały inne liście prócz koniczynnych; nakoniec i to im się sprzykrzyło; wybierały tylko duże listki, pomijając mniejsze.
Stał przy nich Franek, bez odzienia prawie, i nie czuł porannego chłodu, lecz rzeźwe drganie krynicznych strumieni we wszystkich splotach żył. Czuł w sobie siłę, moc potężną życia, smrekaby złamał, jak uschniętą trawę, stu chłopów mógłby przerzucić przez dach.
Dziwił się mocno, przybaczywszy sobie, jak on to wczora wlókł się, chwierutany smutkiem, przez hańte działy. Dziśby je przebiegł, jak rogacz spłoszony, po trzy zagony przeskakując naraz... Ale to czasem nadejdzie płaneta, niby chmura, co się na pogodnem niebie urodzi z obłoków parnych, i obsiędzie nagłą duszę człowieczą, i osłabi ciało doznaku.
Patrzał w doliny i widział, jak roztoki się budzą, jak się powoli rozrzedza i niknie mglista srezoga, jak szare pola nasiąkają barwami przeróżnych odcieni i zbliżają się ku niemu krajobrazy czyste, świeżości pełne i uroku. Ludzi jeszcze nie widać, ale dymy, wysnuwające się pasmami z dachów, świadczą, że już powstali.
Obejrzał się na swoje osiedle i tu równie obaczył siwy dym, wijący się leniwie, miękko po wilgotnym dachu.
Słońce stanęło czerwonem kołem na lubomierskich szczytach, i można było patrzeć w nie bez mrużenia powiek. Zwolna kolisty ogień martwy rozpalał się w ognisko żywe i wnet buchnął płomiennym żarem, białym od skrzących skier, rozsypujących się promienisto na wszystkie strony.
Ta przemiana tarczy słonecznej, choć ją Franek nieraz i dłużej oglądał z wysoko położonych polan, zastanowiła go i teraz, gdy stał, dumając, obrócony twarzą ku wschodowi.
Żywy odblask ozłocił stojącego, kładąc smugi różowe na ubiór jego pasterski, i ożywił brązowe oblicze, rzucając na nie krwawe odcienie, załamujące się ostremi linjami w jasne i ciemne płaszczyzny.
Głowa jego stała się podobną odzieniu czarnych jagniąt, kiedy wyjdą z kąpieli, a wełna ich od mroźnej wody powije się w pukle i długo świeci kropelkami nieobeschłej rosy; włosy bowiem, nienakryte, poskręcały się swobodnie w połyskujące stalą strączki, na których kołyszą się i błyszczą ogniem górskiego kryształu niestrzepane krople studziennej wody.
Stał w krwawym blasku wschodzącego słońca, jak młody bóg pasterski, stojący posągiem na polanie urocznej wśród drzewnej zieleni i osiwiałych poranną rosą traw.
Stał pełen swobody pierwotnej, a żyłami jego ciała szedł płomień życia gorącego, zapalając rozkwitłe siły i stusmrekową moc.
— Świecie mój, świecie! — powtarzał w koło, nie umiejąc wypowiedzieć słowami tych pieśni, co w sercu jego dzwoniły rozgłośnie na cześć złotego słońca, na chwałę świętej ziemi.
Nigdy nie czuł się tak pewnym, że naprawdę żyje, nigdy nie czuł w sercu swojem takiej świeżej mocy, jak w tej chwili porannej, kiedy słońce wstaje, kiedy ziemia przeciera oczy, wilgotne od błyszczących ros, a one iskrzą się, jak blaski przecudnych kamieni.
Spojrzał w roztoki zagłębione... Obaczył jasne smugi, niby miotły ogniste związanych promieni, jak rozmiatają mgły obsiadłe nad wodą i rozgarniają mrok płowy, kosmaty, który cofa się przed niemi, przypada w rozpadliny wązkie, a znaleziony, mknie chyłkiem popod strome urwiska, czai się i posuwa ku lasowi, gdzie ma ojczysty, ciemny gmach — smrekowe świątynie... Obaczył sady ozłocone, jak wieńcami, przetykanymi czerwienią, otoczyły osiedla odymione... Obaczył drzewa jesionowe, osiadłe na kępach, zagony wązkie, zbożem tkane, przeróżną zielenią, która się mieni za podmuchem pieszczącego wiatru, niby równe zwierciadło stawu zielonego, załamujące światło żywe taflami złotemi. A gdy szedł wolno znużonem od blasku okiem przez sine pola, zdało mu się, że widzi, jak promienie słoneczne czeszą złotym grzebieniem zadzierzysty len.
— Cudny ten świat! — pomyślał. — Przepiękne jego malowanie... Kto je rozumie? Kto je widzi? Ani jeden człek...
Obejrzał się po całej wsi. Nikogo.
— Pochowali się w tych norach swoich, jak podziemne krety. Przywykli do tej ziemi, grzebią w niej, jak te myszy polne, szukając życia. A to życie tak niedaleko!
Poczuł rozkoszne drgnienie serca, jakby w nim odezwało się to życie, zaklęte w niem.
— Na świt! Na świt!
Jak ranny ptak w gęstwinie, tak w głębokościach serca jego śpiewało narodzone życie.
— Na świt! Na świt! — grały zbudzone pieśni dookoła.
Rósł szczęściem swobody ponad ziemię, olbrzymiał i czołem prawie sięgał ku obłokom. Poczuł w chwili tej rozpętania duszy, że człowiek jest potęgą, której nic nie zmoże — nawet śmierć zdała mu się złudą, marą jakąś bezsilną, która po nocy straszy.
Niczego i nikogo w chwili tej nie pragnął, jeno serca jednego z pośród ludzi, któreby za nim szło w płomienne życie... Poniósłby owo serce nadpowietrzną drogą, jak orzeł niesie ptaszę małe, które mu na skrzydle usiędzie i z ufnością powierzy swoje życie królewskiej opiece. A jak lot orła, niosącego ptaszę słabe ku niebu, zdumiewa pisklę śmiałością swą i mocą rozpędu — tak droga jego prędka płomiennej wędrówki zbudziłaby podziw szczery i wiarę ufności w sercu, które mu się powierzy na życie i śmierć...
— Nie ma jej tu koło mnie — myślał z żalem — tej mojej okruszyny słodkiej...
Tęsknicą wyrywało mu się serce ku niej, pragnąc i wołając napróżno. Ani wie, ani słyszy, kto ją wywołuje na słońce, na polanę ową jasną, gdzie rozkosz kwitnie i życie szczęśliwemu człowiekowi gra przedziwne pieśni.
— O skarby moje! Zaklęte w dusznej piwnicy, strzeżone wiecznie przez te sługi, przez tych małych czeladników powszedniego życia.
Uczuł żal do niej, a do ludzi gniew. Bo zdało mu się, że widzi jagnię, które pasterz niebaczny zapędził w cierniaki. Zaplątało się nieboże i nie może wyjść. Patrzy ino oczyma żałosnemi w nieporadnym smutku.
Żeby tych ludzi można było dosięgnąć, pokarałby ich, jak tego pasterza. Ale to jagnię samo winno swojego nieszczęścia. Zbliża się i podchodzi myślami ku niemu, a żal taje i tkliwość serce zalewa mu zwolna. Maleństwo takie...
— No, czemu-żeś się zaplątało? — mówi już miękko i bez żalu prawie. — Co ja mam z tobą utrapienia! Kłopocie mój...
Duma, jakby ją tu odwikłać z tej sieci niewidocznej, która może szarpaniem długiem zaciągnąć się tak, że włókna ostre dostaną się w krew i zatrują to serce młode na wiek wieków.
— Bo to życie kłamliwe gorsze od bożej męki...
Wiedział o tem oddawna, patrząc się codziennie na kupiectwo świata ludzkiego.
Zwolna, dumając począł roztaczać sny zakwitłych myśli, jak roztacza się pokosy wonnych traw na łące leśnej, skoszonych dziś o rannem słońcu po rosie. I jako pasterz, bawiący przy sianie, który wie, że pogoda nie zmieni się prędko, z rozkoszną niedbałością przetrząsa pokosy, a niekiedy, senny, spocznie i nurza się w odurzających zmysły ziołach — tak i on zwolna i leniwie roztrząsał w myślach sny tęczowe, wiedząc, że czas budowy planów nie wnet się zachmurzy.
Snuł przeróżne sposoby porwania Hanusi i uprowadzenia jej w świat nieznany, daleko od ludzi. Czy ona sama zechce, czy się zgodzi, o tem nie myślał nawet małej chwili. Wiedział, że, miłując go tak bardzo, na wszystko przystanie. Przecie to jej zbawienie i wesele życia. A myśląc o tem życiu z kochaną Hanusią, czuł w sobie siłę podwójną do walki z głupotą, gazdującą w narodzie biednym.
— Otrzęsie sie to wszystko, jak gruszki przejrzałe. Drzewem ruszyć, a posypie sie na ziemię osiwiały grad... Jałowce zgniłe, w cieniu wyrośnięte, nie bedziecie wy udawać lasu, niech wam sie nie śni!
Ani widział, zadumany, jak po trawniku od izby przytoczyło się ku niemu nieduże bobo. Postrzegł je dopiero wtedy, kiedy usłyszał zblizka szepleniący głos:
— To ujek pasie tak raniutko? Cie, cie...
Roześmiał się z przemądrej siostrzenicy, udającej zawczasu gospodynię setną.
— Wujek pasie — powtórzył — a Marysia śpi?
— Ale! — zaprzeczyła odrazu. — A kto przy ujku stoi?
— Cyganka jakaś mała, cyganeczka...
— Nieprawda! to ja!
— To ty? to ty?... — dziwował się, a potem sięgnął po nią i uniósł lekko w obu dłoniach, huśtając w powietrzu.
Bardzo była temu rada, śmiała się rozkosznie i trzepotała rączkami, jak ptaszę. Słaniała się, zataczając, gdy ją na ziemi postawił, i zamiatała rosę nieobeschłą bosemi nożętami.
— Pomąciło mi sie w głowie — mówiła żałośnie, by śmiech wywołać na twarz wujka, co jej się udało.
Pomknęła potem za owcami, które się porozchodziły daleko, zagnała je wartko, a wracając wolno, uważnie podnosiła stopy i szukała czegoś pilnie po ziemi. Schylała się przytem często, zrywając paluszkami liście koniczynne, pozierała ukradkiem w stronę wujka i śmiała się po cichu z oszukaństwa swego. Ostatnio zerwanego nie upuściła na ziemię, jak poprzednie, lecz zamknęła go szczelnie w dłonie, piąstki obie schowała za siebie i zbliżając się z uśmiechem skrytym, zagadnęła wujka swego, niby od niechcenia:
— Kto pierwej najdzie szczęście?
Rozbawiła szczerze Franka ta przebiegłość kobieca u dziecka i pomyślał sobie zaraz:
— Gotuje się komuś bieda na tym świecie... Oj, niemały los!
Nie chcąc jednak płoszyć prędko wesołości pustej, postąpił parę kroków na zagon i, schylając się, udawał, że pilnie szuka tego szczęścia, a nie może znaleźć. Marysi aż łzy w oczach stały od śmiechu i szczęśliwości wielkiej; nie mogła już wytrzymać dłużej, by nie parsknąć głośno i nie zdradzić się przed wujkiem.
— Ja już mam szczęście.
— Pokaż! — zawołał z uśmiechem.
Podbiegła i, wyciągając naprzód obie skurczone piąstki, pytała się:
— W której? Niech ujek zgadnie, w której ręce szczęście?
— W tej...
— A nie!
— To może w tej...
— A nie!
Śmiała się coraz głośniej i tańczyła przed nim, podrygując na palcach.
Pobłażliwie przebaczył to niewinne kłamstwo, ale chciał się przekonać.
— Otwórz obie ręce — powiedział.
Posłuchała i zaraz otworzyła piąstki, radując się teraz jego zdumieniu. Próżne obie...
— Po coś wujka cyganiła? — zganił surowo.
— Bo mam!
Patrzyła nań filuternie, przeginając się radośnie z uporną miną. Teraz dopiero, gdy koszulka jej rozchyliła się, wujek dojrzał szczęście: cztery listki koniczynne, przylepione wilgną rosą do piersi.
Zasmuciła się, że je odkrył — i szczęście jej prysło.
Zadumał się i on, bo z tej psoty urodziły mu się dziwaczne myśli.
— Szukamy szczęścia... Kłamstwo nas prowadzi. Niewinne kłamstwo i pustota...
— Maryś! — doleciał ostry głos od chałup.
— Ujku, — szepnęło dziewczę zalęknione — bo mnie kazali iść po was, cobyście gnali do śniadania.
— Teraz powiadasz?
— Zabaczyłach se doznaku, ale to nic...
— Idziemy zaraz! — odkrzyknął wołaniu. — Pozganiaj Maryś owce, bo i one, widzisz, napasły sie i poczynają szukać szczęścia...
W chałupie już oczekiwano Franka od chwili, kiedy Marysię wysłano po niego. Musiał ją bronić i wymawiać przed siostrą, bo inaczej nie obeszłoby się bez krzyku i głośnych zawodzeń. Skończyło się na tem, że jej matka zapowiedziała święcie za najbliższe przewinienie podwójną karę.
— Chwała Bogu i za to, nieszczęścia nie było — pocieszał ją wujek, wywołując na załzawione oczka śmiech. — A co zaś bedzie jutro, to już dziś naprzód niema czem się trapić. Każdy wie, że musi umrzeć, a nie martwi sie. Poleciałabyś lepiej na grządkę i wypleniła mlecz, bo ci doznaku te kwiatki zagłuszy. A sadziłaś je swoją własną rączką... Nie pamiętasz? co?
Usłuchało dziewczę dobrej rady i strzeliło prosto w pole, a w izbie nastał spokój, niezmącony ni jednem słowem. Bo i Jędrzej, mąż Zosin, Rakoczego szwagier, milczkowatego był usposobienia i z natury nie lubiał dużo gadać. Było co robić — robił, było co do jedzenia — jadł, ale mówić poczynał dopiero wtedy, jak mu co dokuczało. Inaczej nie odzywał się lekkomyślnie, szanując słowa, jakby ich nie duże posiadał bogactwo w tej głowie, z grubsza ociosanej i nie wygładzonej należycie ze wszystkich stron. Karby na niej były nierówne, jakie się widzi nieraz na bukowym pniaku, ponacinanym rąbanicą tępą i wyszczerbaną.
Twarz mu się łuszczyła, jak ta kora zeschnięta na drzewie, ale ino podczas nowiu, kiedy indziej nie. Był to człowiek zwyczajny, jakich setki żyją w tych roztokach, zamyślony o jutrze i zajęty pracą, pozatem niewidzący nic, nawet niebu niemający ochoty przyjrzeć się, czy podparte czym, czy samo na powietrzu wisi.
Do gminy się nie mieszał, bo powiadał, że tam są głowy do tego stworzone; gmina też nie wiele więcej o niego dbała, powołując go ino do opłaty, albo do wyboru wójta, jak padło. Czuł jednak stanowisko swoje niepoślednie śród zagrodników całego Przysłopia, bo choć sam był rodu nijakiego, jako że się zwał po ojcu Niepilak, wszelako dostał żonę z familji godnej, o której gadki chodzą pomiędzy narodem.
A Rakoczemu teraz przyszło na myśl, czemu ten człowiek, nie kto inszy, jest akuratnie jego szwagrem. — Miała też co Zośka wybrać. Jakby już taki straszny brak było chłopców i ostatek świata. Wspominała nieraz matka ze łzami słowa ciężkie ojca nieboszczyka, jak biadał, umierając, że to osiedle jego dziadów przejdzie w niepile ręce... I dziwnym losu trafunkiem gazduje na tym gruncie rodzony Niepilak, a on, Rakoczy z ojca i pradziada, musi po świecie wyszukiwać miejsca, gdzieby mógł owce chować i wypasać woły. Dziwaczny los, zrządzony przez babskie rozumy.
Przybaczył sobie Jasia; tem większa złość szarpnęła go za piersi, uczuł gniew do tego człowieka, co grzechu swego nieświadomy wprawdzie, ale wszedł na ołtarz kerpcami i błota nie otarł z nóg w przedsieni.
— Sprawiedliwy człek, ani słowa. Z Panem Bogiem jada...
Widział, jak się nabożnie żegnał, kładąc łyżkę, i podziękował »za te dary«.
— Jakim prawem on ma mieć spokój, kiedy tamten...
— Czemuż ty nie jesz, bracie? — zagadnęła Zośka.
Mruknął coś w odpowiedzi i odsunął stołek. Czuł się tu prawie obcym, daremno kryć przed sobą. Nie ma do kogo słowa przepowiedzieć. Nie mówi się tu nigdy o rzeczach niewidocznych dla oka, wszystkie myśli kręcą się około kłopotów.
— Pożyć tak z dziesiątek lat w tej życia mielnicy, to można dostać owczej kołowacizny, ani sie człek nie opatrzy, jak sie raptem straci i wnet sie stanie błędnym cieniem swojego żywota. Wypatruj wtedy człeku duszy w piętach i lamentuj poniewczasie nad sobą. Ani cię pies nie pożałuje, boś sam, nie poniewoli, wetknął szyję w to jarzmo... Ciągnij mocno, zapieraj sie nogami, a nie ustaj. Świat sobie, a ty sobie. Oto życie nasze kochane... Poczciwy naród! Zaprzęgnął sie i chwali Boga, błogosławiąc dary... A niech was jasne pioruny!... Kto przywyknął do gnójnicy, niech ją pije zdrów. Ale niech w drugiego nie wmawia, że to woda studzienna, świeża, bo...
Słów nie miał na oburzenie targające piersią. Już mu piaskiem stanęło w gardle to piwniczne życie.
— Dusze tu rosną, jak te naci ziemniaczane, blade. Wilgoć trująca ich podkładem, dusznota powietrzem. A wywieść je na słońce, to się skurczą i poschną, jak osty. Oczy zamkną przed światłem, powiadając, że ich piecze; poślepną doznaku... Różne, widać, bywa szczęście, jak różni ludzie na tej ziemi. Ptakowi i w kościele niebardzo wesoło, a niejakiemu stworzeniu i w chlewie dobrze. Od przywyku zależy, a i od natury.
Może jego natura taka insza, chora. A ludzie tacy sami, jakich Pan Bóg stworzył?... Dumał nad tem, nie mogąc dojść pamięcią początku owego, kiedy to myśli poczęły go wodzić ścieżkami nieudeptanemi przez ludzi. Dawno to musiało być, może wonczas, kiedy szkoły opuścił z przymusu, bo z cichych rozgoryczeń codziennego życia długo strzelały iskry w jego serce, zanim ogień rozgorzał i powstało piekło całe nieznanych udręczeń.
Szwagier siedzący naprzeciw niego, najspokojniej oprawiał płaszcz, przyszywając nową łatę na starej. Niekiedy, nawłócząc igłę, mrużył lewe oko, a prawem pozierał na Franka, jakby się dziwił, że ktoś może siedzieć popróżnicy, kiedy on szyje.
Drażniło Franka srodze to prawe oko szare, popędliwość nim trzęsła, lecz się opanował. Zwrócił się jeno bokiem, schylając głowę, i starał się nie patrzeć w tę stronę, gdzie szwagier spoczywał. Udało mu się wreszcie zająć myśli czem innem. Dumał o Hance swojej, o jej otoczeniu...
— Biedna i ona. Ludzie gnębią tę habinkę słabą, przyginając ku ziemi zawczasu, by nie wystrzeliła bujnym pędem ponad ich czoła. W turkocie wiecznym żyje, w kotłującym gwarze, ani sie opamiętać w tym ciągłym jarmarku! Zawdy coś myśli porozgania, rozpłoszy, jak te ptaszki głupiutkie na drzewie, gdy je odleci matka nieopatrzna — i w tej głowince ukochanej, drogiej, ostaje puste gniazdo, wyścielone sianem... Cóż mi z tego wszystkiego, jak ona sie straci i nie pozna głosu mego wśród hałasu świata, choćbych ją tak nawoływał, jak jesienny wiatr!
Trwoga przed zatraceniem ukochanej duszy ścisnęła jego serce gorzej, niż gniew na życie owo szare, które oblewa serce pomyjami i oczy osypuje chmurą złego piasku, trującym żwirem.
— No, stało sie. Trza wybrać jedną drogę: prawą, abo lewą, bo inaczej człekby skapał, dumając w pośrodku.
Pomyślał to prawie głośno, wstał i począł chodzić, zataczając koła wązkie, odedrzwi do pieca.
Szwagier wbił igłę w sukno i wodził po izbie za Frankiem oboma oczami, w zdumieniu wielkiem, jakby chciał zapytać kogo, co mu się stało. Znał go już dziwacznym zdawna, ale przecie nie tak bardzo, żeby go o warjactwo można było posądzić. Od niejakiego czasu coraz gorzej. Ciska się, jakby osy latały dokoła niego... Powiedzcie ludzie, co jemu jest, co jemu dokucza?
Zośka ruszyła ramionami, nie odrywając się i na krótko od pilnej roboty. Franka znała od dziecka, wiedziała, że ma naturę inakszą, niż ludzie, a potem świat go jeszcze do reszty odmienił... Co prawda, przypominał nieboszczyka ojca, którego pamiętała, jak przeze mgłę ciemną, ale się dużo przeinaczył dumaniem i... Pan Bóg może wiedzieć zresztą, co jego tam trapi. Odmieniec był i będzie do skończenia świata. Darmo dziwić się temu, nikto nie poradzi... Nie dziwiła się i teraz, bo czasu szkoda; uwijała się z robotą, myśląc o jutrzejszem święcie Matki Boskiej i o tem, jak ulegować chłopa, żeby jej nie bronił iść na odpust, niedaleko, ino do Ludźmierza.
Franek po izbie chodził długo, nim ostudził głowę i pozbierał proste słowa, zrozumiałe wszystkim. Wtedy stanął nad pochylonym nizko Jędrkiem i odezwał się:
— To tak, szwagrze... Musimy sie zastanowić, jak dalej żyć. Bo trudno. Razem nieporada. Zresztą sami wiecie o tem...
Szwagier wypatrzył się nań, otwierając usta, jak człowiek zaskoczony nagłą niespodzianką.
— Jak to niby myślisz — odrzekł — bo ja nie pojmuję... Czy nam to źle?
— Daleko lepiej bedzie, jak sie rozłączymy...
— Franek! — skoczyła Zośka, rzucając robotę pilną. — Co ci też wpadło do głowy? Przeżegnajże sie krzyżem świętym i proś Boga o lepszy rozum... Wicie wy ludzie! O rozłączaniu bedzie gadał... Czy nas to tak dużo? Nie możemy sie pomieścić w jednej chałupie, czy co? W inszych piętnaścioro narodu mieszka, abo więcej... a nie ciasno im. Czy nam brak czego? Bieda jaka? Nie mamy co jeść? Inszych bieda rozgania po dalekim świecie, a przecie sie garną ku sobie, jak te ptaki wyrzucone z gniazda... Franuś! Bracie kochany... Czy my to nie z jednej matki, nie z jednego ojca? Upamiętaj sie przecie i nie rób mi krzywdy...
Mówiąc to zapłakała serdecznie, jak dziecko, a w nim tajało serce prędko, jak wiosenny śnieg.
— Przecie ona mnie lubi szczerze i prawdziwie kocha...
Nie wiedział, co powiedzieć, by jej nie zasmucić i nie wywołać nowych łez potoków. Daremno przemyśliwał, szukając łagodnych słów, bo przystać odrazu na prośby dobrego serca nie mógł i obawiał się tego podobnie, jak obawiałby się zamknięcia w kościele, gdyby ludzie powychodzili a on został, zamodlony całkiem, i nie ocknąłby się wcześniej, ażby ostry zgrzyt przekręcanego z pola klucza o uszy jego uderzył.
Coś wołało w jego duszy, ale coraz słabiej, jakiś, sercem duszony, niewyraźny lęk... Czuł, że nie będzie miał siły opierać się ludziom, jak do niego przemówią płaczem. I to go przelękło. Zawdy będzie to samo. Wiecznie zamierzone wyprawy na dalekie wyspy i cofanie się wieczne przed morzem cichych łez, które wróci, odpłynie, a jego na piasku ostawi... Takie życie. Pokuta wieczna i piekło palące. Za jakie winy świata? Żeby skałę miał na miejscu serca...
Zośce już dawno oczy obeschły, ale miała nową miarkę łez na pogotowiu, jakby Franek począł gadać o nieszczęsnym dziale.
— Skąd mu to przyszło? — myślała po cichu. — Pewnie to Hanka nakładła mu w uszy, bo ją wczoraj musiał widzieć. Kanyżby inędy chodził, jak nie do niej? A to przebiegłe, chytre, jak polna łasica, mądrzejsza od swego ojca, choć to niby wójt.
Szwagier zaś inaczej myślał, po swojemu, prosto.
— Zachciało mu się, widać, gazdowania, i czeladzi, i baby, i djabeł nie wie, czego jeszcze, radby majątek do siebie przygarnąć, a ty kochany szwagrze bieduj na połówce, abo idź na zarobek do świata, jak nie bedziesz miał w chałupie co do gęby włożyć.
Tego się dużo obawiał. Bo choć wiedział, od czasu, jak się tu przyżenił na swoje nieszczęście (a jak przedtem powiadał — na swoje szczęście), że się Frankowi połówka należy, to potem jakoś zabaczył doznaku, zdawało mu się, że on gazdą na całej zagrodzie. Sam uwierzył w to święcie, i nic go nie trapiło. Myślał, że tak do śmierci będzie, jak bywało, i nic się nie odmieni na tym bożym świecie.
Bo Franek zgodliwy był i nigdy słówkiem nie napomknął o swojej części, aż tu naraz... — Nieszczęście spadnie niewiedzieć skąd, ani sie człeku nie spodziejesz. — Strapiło go to srodze i boleśnie. — Co tu odpedzieć na takie łakomstwo, na takie w złej godzinie pomyślane słowo?
Jeszcze w Zośce miał dbę, jako, że to niewiasty umieją wykrzyczeć, czegoby nie zdołali wybić z głowy chłopi; a przytem Zośka jest i siostrą jego, nieraz koszule wyprała mu w rzece, powinien mieć wzgląd jaki i wymiarkowanie, bo to grzech ludzi napastować w samiutkie południe.
Widząc, że Franek duma, nic nie mówi, udobruchany, widać, płaczem Zośki, pragnąc do reszty przekonać go słowem i oddalić to nieszczęście, wiszące nad głową, nabrał otuchy w serce i ozwał się:
— Tak, Franuś... Uważ sobie dobrze. A zanim słowo rzekniesz, sto razy sie zastanów, bo może być źle i tobie i... zresztą, co to gadać? Sam widzisz dobrze, że sie tu nic nie przelewa, choć razem w jedną stronę ciągniemy ten wóz. A łatwiej zawdy parą wołmi jechać, niż dwoma o jednym wole, i osobno...
Rakoczemu z każdym słowem onej perswazji czyniło się w gardle słono i podobnie cierpko, jakby z musu połykał niedojrzałe jabłka. Siostry słuchał, dumając pilnie nad słowami jej, bo miała prawo święte napominać w strachu swoim brata, jako że siostrą jego jest od urodzenia, i że go lubi; a choć ino po swojemu prosto, nierozumnie, to trudno więcej pragnąć od chowanej owcy. Ale ten, niepilak obcy, nauczający Rakoczego zardzewiałym głosem, jak ma się zastanawiać nade dniem jutrzejszym, rozpalił go i na nowo obudził zaciętość w sercu, chwiejącem się już długo.
— Rozumiem — odrzekł prędko — że łatwiej uciągnie wóz troje, niż jedno, ale ja sie do jarzma nie nadaję.
— Przyzwyczaisz sie — odparł szwagier. — Bo i wół z początku, nim sie wciągnie....
— O ludziach — przerwał Rakoczy — dwojaki trza mieć sąd. Bo nie każdy ma naturę wołu i nie każdy przed oczyma widzi ino żłób!
Siłą wstrzymywał cały potok słów, by ich nie wylać na woli łeb szwagra, nie umiejącego pojąć, czem Franka uraził, kiedy mu przecie dobrze radził i po przyjacielsku.
Rakoczy dyszał ciężko, odganiając goryczą przesiąknięte myśli, co jak osy zjadliwe, siadały mu na wargach i doiły krew ściętą ostremi żądłami. Po próżnicy ciskać się na czyjąś głupotę. Trza się już zgodzić na to i nie mieć za złe temu, co się już ladajakim urodził człowiekiem.
Żeby przeciąć gadanie dalsze o rozłące, a podać przytem powód prosty, zrozumiały wszystkim, powiedział głośno i dobitnie:
— Myślę sie żenić. Oto jest cała długa historja rzeczy.
— Tak mów! — zawołała Zośka. — Nie o żadnej rozłące... Wiedziałach ja oddawna, jaki mól na sercu twojem siedzi.
Ale szwagier nie uradował się tak bardzo, choć i on wiedział, o kim Franek przemyśliwa często. Wiedział przytem, że Suhaj nie wyda jedynaczki z chałupy, i Franek, chcąc się żenić, musiałby opuścić swoją część zagrody. To jedno dobro. Ale drugie na to miejsce wchodzi zło niemałe. Bo Suhaj, ostawiając Hance majątek swój cały, radby pewnie zięcia przyjąć z pieniądzmi dużemi. Juści Franek z chałupy będzie wypłat ciągnął i kosztów mu narobi... Czy tak, czy owak, to zawdy źle i nieporęcznie. Wyjścia zaś niema żadnego. Chyba jeszcze Bóg zlituje się nad ludźmi i powoła niektórych zawczasu do swojej chwały niebieskiej... Ale o tem cicho. Trza teraz myśleć nad tem, żeby oddalić postanowienie prędkie, jak się da, na później, a może się przecie rozejdzie to wszystko, jak się rozchodzą nieraz chmury ciężkie, zagrażające gradem wielkim i straszną ulewą.
Z tą myślą też odezwał się nieśmiało:
— No dyć dobrze... Ożenić sie każdy może, nikt nie zabroni. Ale pilności takiej robić nie trza, bo potem...
— Was już nie bedzie boleć, co potem nastąpi! — zawołał Franek. — Wy sie nie trapcie tem, co kogo spotka. A ze swoich rad możecie bicze kręcić, bo was przeznaczenie na doradcę swojego nie pyta... Przestał nagle, bo usłyszał kroki w sieni, a nie chciał przy obcych ludziach robić w domu piekła.
Ledwie usiadł na ławie, kiedy drzwi się otwarły, i do izby wszedł z »pochwałą Bożą« wysoki chłop, zgarbiony nieco, znajomy im dobrze. Odrazu, obaczywszy zasępione twarze, domyślił się i poznał, że coś musiało zajść, jak to zwykle w rodzinach chrześcijańskich. Nie dziwił się bynajmniej, a skoro nikt nie myślał zagadnąć go pierwszy, ozwał się:
— Ciepło na polu, chwała Bogu, słoneczko dopieka.
Zośka podstawiła mu stołek, prosząc, żeby nie stał przecie. Przystał po małym oporze i, siadając nizko, zgarbił się, jak ten obłąk na starem kosisku. Łokcie sparł na kolanach. Przedtem jeszcze wyjął cybuch z zanadrza, wsadził go do ust końcem, który się do fajki zakręca, i począł ssać nieznaną słodycz soku, osiadłego przez długie lata w czarnym otworze cybucha.
Nie poruszając głowy pochylonej, plądrował okiem całą izbę uważnie i długo, jakby dopiero pierwszy raz tu był i chciał sobie zapamiętać każdy sprzęt z osobna.
Znali go już ludzie wszędy, jako taksatora, umiejącego opowiedzieć najdokładniej w świecie, ile kto ma pieniędzy, majątku, chudoby, wiele kto może dać za swoją córką, komu się trafia żenić, kogo kto zaskarżył i o co — wszystko umiał opowiedzieć składnie, przyzwoicie, dodając ino to, co ludzie mówią. Złapany na oczywistem kłamstwie, nie tropił się, ale odrazu przystawał na poprawki, choćby one zmieniały doznaku to, co dopiero opowiedział, jako świętą prawdę. Nie miewał zatargu z ludźmi, bo też i nigdy nie był ckliwy na obrazę. Spłynęło po nim, jako deszcz po skale, i śladu nawet nie ostało.
Błażejem ochrzcili go drzewiej. Dawno to musiało być, bo ludzie zabaczyli se doznaku o jego imieniu, nazywając go po prostu »byczym ozorem«. Nie do smaku mu to było, ale co poradzić? Każdy musi mieć swój krzyż na ziemi — jak nie taki, to taki — aby był zbawionym.
I on, co go Błażejem nie chce nikt nazywać, nijakiego był rodu. Wiedział o tem dobrze i miał poszanowanie duże dla imiennych rodów, większe jeszcze dla władzy, której się zawdy lękał.
Taki to był ten człek znany, siedzący na stołku, dziwiący się jedynie temu, że nikt jakoś nie czuje ochoty posłyszeć od niego, co tam we wsi na dole słychać, jak tam żyją... Nie po to on tu przyszedł, żeby opowiadać, ale nowin posłuchać przecie nie zawadzi, a on się przytem dowie, co Rakoczy myśli, czy go chętka wojowania z Radą nie odeszła. Krzywdy nikomu przez to nie uczyni, że się dowie przypadkiem o czyich zamiarach, a wójt, jako zwyczajnie człowiek sprawiedliwy, opuści mu za to karę za peczki sąsiada.
Wyjął z ust cybuch, otarł o koszulę i schował go do zanadrza głęboko. Potem splunął przez zęby, powiódł okiem po obecnych, i jakby Franka nie było między nimi, ozwał się niedbale:
— Dużo haw między ludźmi o Rakoczym gwary...
— Musiała się Hanka rozchwalić — powiedziała Zośka, pozierając z uśmiechem na brata.
Błażej nadstawił pilnie ucha.
— Może go już ożenili? — zwróciła się doń, gdy Franek nie odpowiadał zaraz.
— Niby z kim? — niewinnie spytał.
— Muszą przecie ludzie wiedzieć, skoro gadają...
Pomiarkował wnet, że w ten sposób niczego nie dojdzie. Trzeba gwarę odwrócić, jak serdak podczas deszczu, kudłami na wierzch.
— Ludziom nie warto wierzyć — rozpoczął po chwili — bo nie mają wymiarkowania w słowach, ino pletą, co im ślina do gęby przyniesie. Jak i teraz... Opowiadają, że Rakoczy stara sie na posła, zwołuje do gromady samych komorników, bo nastał — powiadają — czas, że komornicy bedą światem rządzić, a gazdowie zaś, jako że ich mniejsza liczba, muszą cicho siedzieć. Popłoch między narodem wielgi. Jedni sie radują, drudzy klną, a trzeci oczekują, co z tego wypadnie... Przysiężny jeden opowiadał, jak rody kiesi zeszły sie do wójta, sporo Sołtysów, Gnieckich i Cichańskich, jak uradzały same między sobą, jak na to szczęście nadszedł Rakoczy i zaczął im prać w oczy niesłychane rzeczy!... Podrętwieli doznaku — powiada — i oniemieli do krzty; aże potem, po chwili, skoro ich ostawił samych, przyszli do siebie i uradzili nie dopuścić do żadnej odmiany. A ja wiem z drugiej strony, że to bajtki; bo uradzili zgodnie usunąć sie na bok, niech młodzi idą i gazdują, kiedy mają siły zdrowe i moc potemu.
— Czy to prawda, bracie — spytała Zośka zalękniona — żeś ty tam był i tak dowodził akuratnie, jak powiadają?
— Ale nie wierzcie! — zabiegł Błażej. — Bo to wszystko bajtki ludzkie, wierutne kłamstwo! Przecie widzicie, że brat siedzi spokojnie na ławie, i ani mu sie śni mieszać w te przeklęte jarmarki. Woli on o czem inszem myśleć, niż o zadzieraniu z ludźmi, abo ich naprawie. A tu już udali, wiecie, że z rodami wojuje, że dniami i nocami pomiędzy ludem chodzi, że chciałby ostać posłem, i djabeł wie, co nie wymyślili jeszcze! Zwyczajnie ludzie, nieumiejący o niczem gadać, ba ino o ludziach. A kto dalej od nich siedzi, tem więcej o nim idzie gwary.
Popatrzył na Rakoczego i czekał na to, co on powie. A widząc, że nie myśli nijak odpowiadać, poradził się chytrości i zaszedł z drugiej strony:
— Dyćby dobrze było i nieźle, jakby naród biedny miał swojego obrońcę w człowieku, co mądrości wszelakich nabył i rozumów, a nie chce ich dla siebie chować. Na ten przykład, jak i wy...
— Dużo wam za to Suhaj przyobiecał? — spytał Rakoczy, wstając z ławy.
— Jak to niby myślicie?
— Że on kiep, a wy drugi! — odrzekł ostro, a zwracając się ku drzwiom, dodał: — Niech was do bydła najmie za pasterza, bedzie miał większe skrzepienie...
I wyszedł. W izbie nastało milczenie, zdumieniu blizkie. Szwagier znów nie wiedział dobrze, co o tem myśleć. Pozierał na Błażeja, a Błażej na Zośkę, bo i on też udawał, że nic nie rozumie.
— Nie dziwcie sie — szepnęła Zośka. — On już taką ma naturę od czasu.
Błażej też nie dziwił się długo, i żeby odwrócić uwagę i nie dać myślom czyim dojść zastanowienia, odezwał się spokojnie, jak człek przyzwyczajony do wypadków:
— Pono jutro odpust...
— Matki Boskiej Szkalpierznej — objaśniła skwapliwie Zośka.
— Chmara ludu idzie do Ludźmierza... Ze Mszany, z Dobrej, z Lubomierza, zewsząd kompanie przechodzą, śpiewajęcy, bo czas bardzo piekny. Bedzie tam narodu siła, księży i biskupów!
— Nie bedziesz mi bronił, Jędruś? — przymiliła się Zośka.
— Kany?
— Do Ludźmierza.
— Dzisz, znowu te odpusta! Nimasz to w swojej wsi kościoła?
— Cóż z tego, że mam? Cały rok do niego chodzę...
— Bóg cię wysłucha i tu, ino sie pomodlij szczerze.
— Chciałabych se tam iść do spowiedzi...
— Możesz i tu, ksiądz zawdy siedzi w słuchanicy.
— Ale ja wolę do obcego.
— Cóż to znowu za przebiory? Moiściewy ludzie...
— Ty nie wiesz, boś nie był na odpuście...
— Wam odpust w głowie! Jak mnie elementarz... Przewietrzyć sie, obejrzeć światu kawał, napaść oczy księżami — to was ino ciągnie.
— A choćby, to we święto czas nie taki drogi...
— Już ty mnie nie przekonasz! Daremne gadanie.
Zośka już była blizka płaczu, ale jeszcze nie traciła nadzieji, łzy ostawiając na ostatek, gdy insze zawiedzie.
— Dy nie brońcie, niech idzie — popierał ją Błażej. — Nic sie wam tu w chałupie za jeden dzień nie okoci, możecie być pewni. A to przecie nie takie dalekie światy, żeby za dzień nie obeszła. Z dalsza narody idą... Od Tater, od Orawy, od Spiskie krainy, a nawet z poza Tater i z po za Orawy. Słowiaki, Bułgarowie, Luptaki, Światowce...
Przerwał mu tę litanię narodów śmiech pusty, który zadzwonił przed sienią, i hałaśliwe głosy paru niewiast.
— Honorka! — zawołała Zośka ucieszona, podbiegając do drzwi, by je otworzyć.
Otwarły się same, i za progiem stanęła niewiasta nieduża, przy niej mało większa Hanka, a za nimi Franek. Wszystko troje roześmiani, każde swoim szczęściem.
— Nie stójcież tak — prosiła Zośka — ino pójdźcie dalej...
— Idziesz na odpust? — zagadnęła starsza. — Bo jak nie, to nie wejdziemy do izby, ani za próg...
— No, dyć bych szczerze rada iść, ale mi chłop nie da. Może wam sie prędzej uda skłonić jego serce.
— Cóż to takiego — krzyknęła Honorka — żeby baba nie miała swojej woli? Ciewy! Odkąd-że to panowanie chłopom sie dostało? Jadam w raju na piesku tańcował przed Jewką swoją, a nie wstydził się Pana Boga, choć nie taki chyrlak był, jak wy. Pójdźno Hanuś — pociągnęła za rękę towarzyszkę swoją. — Nauczmy go, jak ma swoje święte przykazania czcić i szanować.
Zrobiło się w izbie jasno, gdy weszły obie: tyle promieni było w chustkach, w szerokich spódnicach, tyle białego śmiechu w twarzach, tyle świateł w oczach.
Przypadły do Jędrzeja, siedzącego nizko i, nachylając się z obu stron, mówiły, każda do jednego ucha:
— Pierwsze: Nie bedziesz miał innej baby, ba swoją rodzoną... Drugie: Nie bedziesz miał swojej woli, jak ona ci nie da... Trzecie: Nie bedziesz robił swoim dumem nic, o czemby ona przódy nie wiedziała... Czwarte: Nie bedziesz jej zakazywał chodzić po odpustach... Piąte...
— A dejcież mi święty spokój! Niech idzie, niech robi, co żywnie chce! Ino mi już nie wrzeszczcie dłużej nad uszami, bo mi łeb na ćwierci pęknie, w drzazgi sie rozleci!... Co to za naród babski! La wszyteckich świętych...
Opuściły go ze śmiechem, otoczyły Zośkę i z radością pomagały jej zawdziewać łachy, które kładła gorączkowo z pośpiechem na siebie, żeby nie dać chłopu czasu do rozmyślenia.
»Byczy ozór« znikł. Skorzystał z przykazań babskich i z chwili, kiedy Franek skoczył do komory przyoblec się w świąteczny strój. Nie spotkał nikogo w sieni, wychodząc w pole.
Niezadługo Zośka wyglądała mało co gorzej od Honorki. Spódnice miała równie białe, chustkę błękitną, jak i ona, jedną twarz ino inszej barwy, ale to już mniejsza.
Zabrały się i powiedziały nawet Jędrzejowi na odchodnem: — Ostańcie z Bogiem.
Przed sienią stał i czekał na nie Franek.
— To i ty idziesz z nami? — zdziwiła się Zośka. — Tak odpustów nie lubiałeś...
— Nie lubiałech dawniej! — odrzekł popędliwie, jakby chciał teraz o wszystkiem zabaczyć.
— Cit... przykazanie babskie! — odezwała się Honorka szeptem, przykładając palec do ust.
Zaśmiali się na to wszyscy, Hanka najdonioślej. Przeżegnali się potem na drogę i poszli...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.