W Roztokach/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Odpust w Ludźmierzu ściągał rzeczywiście moc narodu, jak Błażej opowiadał, bo przypadał w tym czasie, kiedy wszystko w polu rośnie, dojrzewa, nic się nie sieje, ani też nie zbiera, nie ma robót naglących, a ludzie zabijają czas ślebodny poprawianiem płotów.
Tembardziej tego lata naszło się ludu mocki, bo deszczu nie ma, jak łońskiego roku, pogoda biała, czas przepiękny.
— Matka Boska zawczasu uprosiła u Pana Jezusa, by na Jej święto słoneczko świeciło — powiadają ludzie, wierząc święcie, jako że łońskiego roku musiała se doznaku zabaczyć, że to Jej odpust w Ludźmierzu przypada, i nie udała się zawczasu do Synaczka Swego, aż nazajutrz we święto, a trudno było chmury wstrzymać, jak już od Tatr szły.
— Nie dziwota, w niebie zawdy jest o czemsi myśleć... Tyle narodu biednego! Moiściewy... A przybaczyć niema kto, bo i święci nie próżnują.
— Tego lata musiał Im zbaczyć święty Marcin, bo jego odpust był koło Ludźmierza. I jemu sie ta czasem zwartnie raz do roku święto.
Kto zbaczył, trudno dociec — dość, że słonko dogrzewa od tygodnia blisko. Wywołało ludzi z chałup i ściągnęło ich na odpust. Z dalekich stron poprzychodzili, nie mają się nawet kany podzieć, bo kościół nie pomieści w sobie tyle narodu. Na polu stoją, na cmentarzu, a jeszcze im za ciasno.
Cały trawnik przedkościelny, to jak obszerne pole, gęsto zasadzone kapustą, gdy główki się pozawiązują i, nie mając miejsca róść swobodnie, rozpierają się wzajem i gniotą. Ścisk taki, że kości trzeszczą i, zdaje się, każdy musi być spłaszczony doznaku. Lud między murem, a ścianą kościoła, stoi jak las w dolinie wązkiej pomiędzy dwiema górami, które się schodzą i przyciskają ku sobie: gałęzie kruszą się, jak źdźbła, pień do pnia przystaje szczelnie, tworzy się zbita warstwa stojących prosto drzew.
Tak doznaku stoi lud pątniczy na kościelnym trawniku cmentarza. Ani drgnąć, ani ręką ruszyć! Najgorzej tym, co przywykli schylać się i klękać na każde zawołanie dzwonka, bo nie mogą zgiąć kolan, ile razy dzwonek się odezwie. W mniemaniu swojem grzeszą strasznie i trapią się tym srodze.
Na szczęście dla nich suma się kończyła i procesja miała wyruszyć niezadługo.
Mali chłopcy i niedorostki, których bolało, że nic nie mogą widzieć, ani procesji, ani księży, ani odpustu, ino plecy stojących przed sobą, poczęli się wysuwać i pływać pomiędzy nogami, kierując się na domysł ku najbliższym drzewom, ku lipom i kasztanom, rozgałęzionym szeroko. Niejednego spotkało brzydkie słowo, niejeden ugrzązł i nie mógł się wydostać z ciżby, ale większość doparła swego. Wnet rozłożyste drzewa poczęły się chwiać, a konary trzeszczeć niepokojąco. Niejeden też, stojący pod kasztanem, począł cicho odmawiać: »Kto się w opiekę odda Panu swemu« z tą niedużą przemianą, że gdy przychodziło mówić: »W cieniu tych skrzydeł uleżysz bezpiecznie« każdy wolał powiedzieć wyraźniej: »W cieniu kasztanów ustoisz bezpiecznie«, i już był pewnym, nie bał się wypadku. Choć się zdarzały... Paru chłopców zleciało na głowy stojących w pobliżu, ino nie wiadomo, czy ci odmówili »Kto się w opiekę«, bo jak nie, to tych, którzy w opiekę oddali się Panu, spotkał oczywisty cud...
Szkoda, że ojców jezuitów nie było na tym odpuście; sprawdziliby naocznie i zapisali w księgach swoich dla większej chwały Bożej... a tak — przeszło, minęło, jak tysiące innych cudów, i nikt się o tem nie dowie.
Za murem, okalającym dookoła cmentarz, pełno było gawiedzi, ciekawszej obrazów, które handlarze porozkładali na stołach, niż odpustu. Dopiero, jak dzwony się ozwały i śpiew potężny wybiegł poza cmentarz, wszystko poczęło biec do furtki, wyłazić na mury, lub stermać się na drzewa, by na swoje własne oczy ujrzeć procesję, porachować dużo księży i narodu pójdzie.
Niedaleko stało parę smreków śmigłych i wysokich. Jednego z nich dopadł chłopiec kilkunastoletni i począł się wspinać po nim, radując się naprzód, jak to z wysoka będzie dobrze widać caluteńki odpust i wszystko. Na nieszczęście gałęzi nie było u dołu — jedna jedyna gałązka w połowie smreka, a reszta u samego wierchu. Ale on się nie zraża, dobywa wszystkich sił i, choć mu się dłonie oślizgują, pnie się gwałtem do góry. Pot mu zalewa oczy, żyły na rękach poczynają boleć, czuje, że słabnie z każdą chwilą...
— O najświętsza Panienko! — szepce żałośliwie — żebych wylazł do hańtej gałęzi, tobych ci już zmówił sześć pacierzy...
Pnie się, wytęża wszystkie siły — wylazł. Siadł na gałązce, odetchnął głęboko...
— No, kiedych już tu — mruknął, pewny siebie — tobych ci głupi był sześć pacierzy gadać...
Nie domówił jeszcze — gałąź się urywa — chłopak bęc! na ziemię, i leży...
— O Najświętsza Panienko! — zawołał z wyrzutem — jak sie też Ty na śpasach nie znasz! Edyć bych Ci był i siódmy dodał...
Odchodząc od tego smreka, przeklinał go w sercu, i ani mógł pomyśleć, że na tym przeklętym smreku cudownie się objawiła Dusza podhalańska.
Tymczasem koło kościoła procesja szła falami, lud jęczał, jak morze. Potężne chóry tysiąca organów zlały się w jedno, spłynęły ze sobą, i powstał chór, podobny halnemu wiatrowi, który lasy pochyla, jak trawę na łące, gnie smreki, ścina jedle, skały przed sobą toczy i pędzi, zrywając dachy, z piekielnem wyciem na doliny, gdzie pada z jękiem na ziemię, wybucha szalonym płaczem i w obłędzie żałości strasznej umiera.
Gdy zaczęto bić we dzwony, to ziemia dudniła i niebo dygotało, jak błękitna chusta, a doliną nowotarską szedł pomruk daleki. Za każdym uderzeniem dzwonnych serc — po chwili jękły — boleśnie Tatry...
Wśród tych hymnów rozgłośnych i dzwonów i jęków płynęła rzeka ludzka cmentarzem kościelnym. Fala głów, odkrytych w słońcu, kłębiła się zwolna; zdawało się, patrząc z nieba, że to nieprzeliczone stado czarno-stręczystych owiec, zegnanych w ciasny wąwóz, tłoczy się i kłębi.
Niedaleko furtki, w zagłębieniu wązkiem cmentarnego muru, stał Franek Rakoczy. Fala go wyniosła i wypchnęła na brzeg; nie miał już ochoty płynąć dalej, przywarł plecami do muru i oparł się przemocnej sile żywiołu. Ani drgnął, jak się żywa ściana ludzi o niego ocierała. Stał mocno, jak pień wysoki wierzby, wyrosłej na brzegu; rwąca woda podmuliła brzeg, zabrała ziemię, lecz pnia nie mogła ruszyć, bo korzeniami wrósł do skały i trzyma się mocno. A jak podczas powodzi rzecznej fale wynoszą na ramionach, okrytych pianą, spróchniałki wierzb i młode drzewka i ostawiają je koło pnia przy brzegu — tak z tej powodzi cmentarnej narodu wynosiły fale często zgrzybiałe kobiety, dzieci i niedomorki, ostawiając je przy Franku w zagłębieniu wązkiem. Wnetby go ta rzeka ludzka doznaku zamuliła. Na szczęście procesja się skończyła i chorągwie pochylały się, znikając we drzwiach kościelnych.
Franek, choć sięgał ponad głowy ludzkie, stojąc na miejscu wyższym od cmentarza, wspiął się jeszcze na palcach, by znaleźć niewiasty swoje, które mu się straciły sprzed oczu i utonęły w ciżbie. Rozpoznałby je może po chustkach na głowie, ale tyle tych chustek mieniących się w słońcu, że nieporada odróżnić ich barw — tak wszystkie w jedną zlewają się tęczę.
Całą uwagę skupił w oczach i patrzał po tym polu głów, po rozkołysanej wiatrem kwietnej łące, szukając lnu, błękitem rozkwitłego: włosów lnianych, połyskujących złotem w słońcu, nakrytych chustką błękitną, bo taką miała na głowie Hanusia. Pamięta dobrze. Poznałby tę swoją główkę pomiędzy tysiącami. Częstokroć jednak łudziły go oczy, zdawało mu się bowiem, że ją widzi, jak ją fala niesie.. Wówczas wyciągał ręce, jak ten pływak, gdy ma się rzucić do wody, i chciał płynąć przez ciżbę, rozbijać fale piersią — lecz, po bliższem wpatrzeniu się, poznawał prędko, że się myli... Przecie to nie ona. Jak mógł o takie rude włosy posądzać Hanusię? A gdy jeszcze przypadkiem twarz błysnęła pod słońce i zalśniły w niej szklane, głupie, rybie oczy, to się złościł sam na siebie i martwił się wielce, że niechcęcy taką przykrość sprawił swej niewieście.
I na nowo jej szukał, wypatrywał oczy, śledził pomiędzy głowami, napróżno. Fala za falą przechodziły zwolna, lud się tłoczył, rozbijał o drzwi kościelne i wpływał do wnętrza. A jej nie było widać... Reszta narodu ostała na cmentarzu. I między tymi jej nie ma... Gdzieby się podziała? Począł się już niepokoić o nią. O towarzyszkach nie myślał na razie, dość miał już jednej biedy z tem utrapieniem.
— Po co to lezie w ciżbę? Wiecznie ta natura jagnięcia. Zaplata sie, i szukaj, i trap sie człowieku...
Trapił się srodze, bo nie widział rady, jak ją odnaleźć w tej ciżbie.
— Wołać na głos nie wypada, juści, że nie wypada. A tu inaczej nie poradzi, na nic wszystka moc człowieka. Choćbyś i zaklął na wszystkie świętości, nie usłyszy. Daremno, trzeba czekać aż sie ta fala ludzka nareszcie przewali. Mogliby już raz skończyć te ceremonje...
Inaczej odpust wydawał mu się, gdy ona stała przy nim. Kazania wprawdzie nie usłyszał, bo czasu nie było, ale dzwony i śpiewy i to morze ludu kołysały jego duszę, jak to pole zboża, gdy wiatr powieje od południa gorący i parny, a na powiekach sen zacięży, dziwnie rozkoszny sen. Teraz jeno wyczekiwał, rychło się ta ława ruszy, ta szeroka ława pleców i nierównych głów.
I turbował się w sercu o całość tej odrobiny, którą mogą zatarasić w tłoku, że ani piśnie. Bo to przecie nie śpas! Tyle narodu, jak się zgruchnie... Matko Ludźmierska!
Modlił się szczerze i gorąco do cudownego obrazu, prosząc o łaskawą opiekę nad swoją Hanusią. Uspokoił się trochę, gdy przybaczył, że ona ma przecie koło siebie towarzyszki obie, które, jako starsze od niej i na odpustach doświadczone, ochronią ją od ścisku i uprowadzą z ciżby, tem chętniej, że i własne bezpieczeństwo będą mieć na oku.
— A może poszły do spowiedzi? — przyszło mu na myśl i zadziwiło niepomału, że na to nie wpadł prędzej. — To najpewniej, że przy konfesjonale jakim ślęczą, a ja sie tu trapię, szukam... To zawdy tak bywa. Niewiasta, jak ci sie z przed oczu straci, to jej nigdzie nie szukaj, ino w przedsionku piekła, abo nieba. Przysięgać można, że ją tam napotkasz.
Widział w myślach jej głowę, pochyloną przed kratą, i te oczka niebieskie, a takie jagnięce, że samego Pana Boga mogłyby oszukać. — Z czego się to ma spowiadać? — pomyśli sobie ksiądz, kiwnie palcem i zawoła ku sobie. A słysząc przewinienia, które nawet w najostrzejszym kościele za grzech nie uchodzą, jako, że dzbanek stłukła, idęcy po wodę, albo rozmaryn utopiła w lesie na potoku (bo one od tego zawdy zwykły rozpoczynać), przerwie i, nie słuchając dalej, da jej rozgrzeszenie. A jak się zaplącze sama, i spowiednik zmiarkuje, że nie o ten dzbanek chodzi, ani o to mleko, wtedy zaprze się serdecznie i w skruszeniu serca calutką winę złoży na drugiego, malując go tak czarno, jak dusze białe malują djabła na obrazie. I tak chłopcze, tyś winien, odpowiadaj sam przed Panem Bogiem, a ona się opłucze łzami i wyjdzie taka czyściuteńka, jak biała gęś z wody.
— O niewiasty! niewiasty! Pan Bóg już nieraz musiał pożałować i zabiadać w sercu swojem, że nie przespał godziny, kiedy stwarzał ten okpiśny naród. Wieczne utrapienie człeka i nic więcej.
Ale czuł równocześnie, że bez tego utrapienia płone by to życie było i strasznie jednakie. O tyle i Adamowi lżej było chodzić po tej smutnej ziemi, że mu przecie Ewa czasem przypomniała raj... No, a choć i piekło czyste zbaczyła mu niekiedy, to dla ozrywki, by nie wsze jednakowe miał wspomnienia.
Tak se Rakoczy przemyśliwał, stojąc, to o raju, to o różnych oszukaństwach niewieściego rodu, aby jeno czas przeszedł i przeleciała ta chwila rozłąki, bo mu się zdało, że już rok blizko mija, jak ją stracił z oczu. Tak mu się ten czas dłużył, tak się ogromnie powoli ślimaczył.
Nie jemu tylko, widać, bo i ludzie stojący obok pozierali dość często głodnemi oczyma ku bramie, wyczekując uważnie, rychło ksiądz pobłogosławi naród stojący w kościele.
Nagle organy zahuczały głośniej, wszystkie dzwony uderzyły wraz, i cały kościół zatrząsł się w posadach od przepotężnej pieśni: »Święty Boże!«...
Poleciało jak wicher po lesie.
Pochyliły się wszystkie głowy, jak wierzchołki drzew, ku ziemi — jak zboże, ścięte burzą, runął pokotem lud — i słychać było jeden jęk olbrzymi, jeden płacz rozdzierający powietrze. Jakoby ziemia jęczała w dzień sądu, jakby się morze rozpłakało głośno...
Suplikacje korne śpiewał naród wszystek, i wszystkie serca dygotały razem, tarzając się w prochu ziemskim, u stóp Wszechmocnego.
Rakoczy stał pochylony, jak smrek wiszący nad ziemią, nie mogąc kolan zgiąć z powodu ścisku, i szedł przejęty całą duszą w ten rozjęczały bór, którego krańce zdają się opierać o brzegi wieczności, a w głębi, w cieniach dębów starych błyska piorunem Bóg...
Zawsze ta pieśń, śpiewana tysiącami piersi, wstrząsała nim do głębi i czyniła wrażenie jakoby strasznej prośby ziemi, grożącej niebu swoim bólem — tak, że On musi uledz tej prośbie jękliwej, choćby...
Wierzył w to, całą duszą wierzył, z wielkiem przejęciem śpiewając tę pieśń.
Śpiew przebrzmiał i przeszedł prędko, jak naremna burza, która jeszcze w oddali grzmi, ale już cicho, coraz ciszej, aż nareszcie ucicha doznaku. I jak wysokie trawy, zwalone ulewą, prostują się po odejściu burzy i otrzepują rosy z ociężałych liści — tak ludzie wolno powstawali z ziemi, otrzepując proch z odzienia swego.
Nabożeństwo się skończyło.
Rakoczy ruszył z falą, płynącą do furtki cmentarza, cudem wydostał się na zewnątrz i stanął z boku, by módz widzieć każdego z wychodzących i zatrzymać niewiasty swoje, skoro wyjdą. Ale to niełatwo było zatrzymać śledzące oko na każdym z osobna; ludzie bowiem kłębili się i kotłowali w ścisku, wyżsi plecyma zasłaniali niższych, niewiastom ledwie czubki głów i chustek było widać; ginęły w tłumie, i czasem tylko zamigotały chustki ich jaskrawsze, jak potracone jaskry w leśnej młace, zarosłej gibrzyną ciemną, podobną kołyszącym się wysoko pręciom.
Większa część narodu wyszła i rozsypała się po kamieńcu. Rakoczy niewiast swoich nie zobaczył. Niecierpliwość go żarła, nie mógł już ustać na miejscu, bo mu się zdawało, że przeszły i na niego czekają pewnie kanyindziej. Poszedł więc po kamieńcu, daleko swobodniej, bo się lud przerzedził znacznie, i patrzał dookoła, wypatrywał pilnie, czy której z nich nie dojrzy między niewiastami. Ale same obce twarze napotykał w tłumie. Gniewało go to więcej, niż trapiło.
— One tu przecie muszą wyjść. Nieporada, żeby dzień cały w kościele siedziały. Jużbych za ten czas sto odpustów uzyskał, zabrał je do torby i zaniósł na sam wierch Obidowca. A te siedzą. Wymiarkowania żadnego. Jak dopraśnie obrazu, toby ślęczała przed nim trzy dni i trzy noce. Niech sie chałupa spali, niech ludzie poschną z turbacji o nią, nic ją to nie obchodzi. Z takiej wiary ani niebu żadnej korzyści, ani piekłu. Bo żeby sie to modliły, jak dusze myślące, ale nie! Paciorki i paciorki, wiecznie te paciorki. Taki sam pożytek z przesypowania piasku, abo z rachowania ziarn na popróżnicy. Ale śmiej powiedzieć głośno, to ci od heretyków bądźkto nawymyśla. Bo każdy ino wtedy święty, jak o cudze sumienie idzie.
Nie myślał też głośno, bo i zresztą nie tak mu chodziło na razie o te pacierze, jak o Hankę. To go pocieszało tylko, że razem są, a siostra, jako starsza, dopilnuje przecie, by się jego utrapieniu krzywda od ludzi nie stała.
— One tu przecie muszą wyjść... — powtarzał i snuł się pomiędzy ludźmi, wypatrując oczy. — Żeby spotkać jakiego człeka od nas...
Ale nie widział nikogo z Przysłopia.
Za to miał czas przypatrzyć się, i zblizka, narodom okolicznym, czego nie zaniedbał, skoro go już opuściła gorączka szukania, bo nie trafi się tak prędko sposobność widzenia tylu razem zebranych narodów, o których się jeno ze słuchu wie i z opowieści.
Oto idą Zakopiańcy: naród strasznie chytry, umiejący i djabła samego oszukać, jakby tego trza było koniecznie. Wysoko się niesą po nad głowy, pamiętają, widać, jeszcze owe dobre czasy, kiedy to Luptów drżał przed ich potęgą, a narody podhalańskie czuły ich przewagę i podziwiały ich jastrzębią drapieżność i siłę. Teraz jakieś kupiectwo ich opanowało, chciwość ludzka na pieniądze, i zmaleli przez to...
Rakoczy z ciekawością patrzał na tych ludzi, których dziady i ojcowie po dziś dzień żyją w pamięci narodu.
— Harne chłopy, na poziór, umieją sie trzymać ostro, ale to nie tamci... Ho! Zbójnickiego mało w nich ostało. Jakaś dziwna letkomyślność wyziera im z oczu. Djable sztuczki jeszcze, widać, drzemią w ich naturze, ale na herszta u żadnego nie widać przymiotów...
Myśląc to, poczuł w sercu, że jednak rad by nimi przewodzić.
— Zawdy to przecie krew zbójnicka, chłopy, jak te smreki. Ino człowieka niema między nimi...
Idąc dalej, spotykał Podhalanów z różnych miejscowości, jednakich prawie co do wzrostu, różniących się jedynie barwą przyodziewku, po którym też poznawał, skąd którzy pochodzą. Wyraźnie mógł odróżnić ludzi: z Poronina, z Dunajca, z Klikuszowej i z Nowego Targu. Wszystko to chłopy śmigłe, prawdziwie na podobieństwo i obraz Boga stworzone.
Tuż pod ratuszem-karczmą ujrzał ludzi nie obcych, a przecie mało znanych sobie, którzy go już przy kościele zdziwili odmiennością swoją. Byli to gazdowie sami, biali od starości. Rzędem teraz siedzieli na ławie pod ścianą i nieruchomo patrzeli przed siebie. Powaga jakaś od nich szła naokół. Ludzie stojący zblizka nie mówili głośno, lecz przyciszali głos podobnie, jak w sieni kościoła.
Zdawało się Rakoczemu, gdy obaczył ten siwy rząd zmartwiałych doznaku ludzi, że widzi oto na jawie zaśniętych ojców narodu, władyków, o których dawne gwarzą opowieści.
Rad był przecie usłyszeć, kto oni są, skąd przyszli, i jak się tu znaleźli pomiędzy żywymi. Zbliżył się do gromady stojących i spytał:
— Nie wiecie, moi ludzie, kto są ci gazdowie, co hań na ławach siedzą pod ratuszem?
— A to wy ich nie znacie?
— Nie...
— Chochołowscy!
Rakoczy uchyleniem kapelusza podziękował za to wielkie słowo i odszedł wolno, w takiem zamyśleniu, jakby się znalazł w kościele pamiątek, gdzie wszystko przypomina coś i dumać każe.
— Chochołowscy — powtórzył — chochołowscy chłopi...
I ujrzał w myślach tę samą gromadę, krzepką jeszcze i zdrową, podkładającą śmiało smolne szczypy pod wilgotne ściany gmachu, nasiąknięte krwią...
— Nie zajęło się... a szkoda! Buchnąłby ogień taki straszny, że by go stu Florjanów świętych nie ugasiło...
Zaszedł bliżej ku ławom i oglądał ich zblizka, by sobie dobrze i na długo w sercu zapamiętać ich omszałe, kamienne, szare twarze... Siedzieli wszyscy nieruchomo, a on stał przed nimi z uczuciem świętej i smutnej zadumy. Podobne uczucie rodzi się tylko w sercu topniejącem na widok trumien otwartych, w których spoczywają ludzie ongi mocni i sławni z wielkich czynów.
I długo stał przed nimi w zapatrzeniu ciężkiem, i nie umiałby wypowiedzieć, co mocniej serce jego wzrusza: cześć dla tych zaśniętych wiekiem, omszałych postaci, czy żal serdeczny, że już nie ożyją...
Odszedł powoli między ludzi z pochyloną głową i długo nie mógł przyjść do siebie; a gdy usłyszał gwar dokoła, i śmiech uderzył w jego uszy, przezdało mu się, że trafił na jarmark, wychodząc prosto z cmentarza.
— Żyli i przeszli... I wnet już o nich wspominku nie bedzie. Coraz mniej ludzi na tym świecie. Owczarnie sie mnożą...
Chodził długo i błąkał się pomiędzy tymi ludźmi, jak pasterz, chodzący pośród owiec w obszernym koszarze. Zabaczył nawet, kogo szuka, czego wypatruje. Dopiero głos znajomy ocknął go i zbudził.
Obejrzał się za siebie i obaczył dwóch chłopów, znajomych z Przysłopia. Pozdrowił ich i spytał, czy nie widzieli kany jego siostry, abo jedynaczki wójta, starego Suhaja.
— Ho! Dawno poszły! — odpowiedział jeden. — Kompania przysłopska już bedzie na wierchach...
— Jak to? Widzieliście na swoje oczy?
— Przecie nie na cudze, chwała Bogu... Cała kompania wyruszyła zaraz po sumie.
— Jakże ja mógł przeoczyć?
— Ha, to już nie nasza wina, Rakoczeńku drogi. Musiałeś chyba na dzwonnicy wypatrywać Hanki.
Franek żartu nie słyszał, tak był zaskoczony tą wiadomością.
— Poszły i nie czekały... A ja szukam, chodzę. A wy — zapytał — czemuście ostali, skoro kompania...
— Kompania sobie, a my sobie. Tu nima przymusu. Ktoby zresztą na odpust chodził, jak po ogień? Odpust, jak ma być, to już niech bedzie zupełny. Prawda kumotrze? Co se mamy żałować? Pódz z nami i ty, Franuś, do ratusza! Postawisz choć ze dwa słupki...
Franek widział, że obaj są już po kilkunastu słupkach, i nie dużo im brakuje od zupełnego odpustu. Wymówił się też prędko i stracił się im z oczu.
— Juści — pomyślał — inędy nie poszły, ino przez Nowy Targ i Turbacz, bośmy wczora uradzili tamtą drogą wracać. Trza iść wartko, może ich jeszcze dojdę...
I, nie namyślając się długo, ruszył prosto przed siebie.
Ominął wnet gromadki stojących za kościołem i podał się w otwarte pole, szukając oczyma chodników, którymiby najprędzej można zajść do miasta. Wypatrzył je i zboczył ku nim — i szeleściły ino dźbła trącane, jak szedł ścieżkami wśród zbóż.
A w głowie jeszcze huczały mu dzwony, śpiewała procesja, ale coraz ciszej, i coraz dalej i dalej... Jakgdyby echa przytłumionych głosów, szły melodje od pól.
Ucichły wreszcie. Natomiast mgła wysunęła się przed oczy i cofała się przed nim, albo nikła, by za chwilę wyjść. W tej mgle białej, widmowej przezdawały mu się obrazy, jak we śnie...
... Oto gromada jakaś wyszła ze wsi — pędzi polami, jak wiatr. Podnoszą się do słońca harne czoła — i widać twarze rozognione, a w oczach błyskawice. Lecą powietrzem prawie, nie dotykając ziemi — włosy każdego płoną, jak archanielski miecz. Zboża i trawy przed nimi kładą się, jak podcinane kosą, cichym pokotem wzdłuż. Słońca w górze nie widać — zakryła je ta chmara — ino łunami od zachodu rozwidnia się świat...
Przelecieli. Jeszcze kiedy niekiedy we mgle łyskały płomienie, ale i te wnet pogasły. A idącemu wartko ścieżynami zaszedł przed oczy nowy obraz...
Oto idzie od kościoła orszak dziwnie biały. Wszystkie postaci pochylone, z odkrytemi głowy o włosach długich, powikłanych, ośnieżających czoła blade, szyje i ramiona. Widać twarze zastygłe i martwe, bez kropli krwi, i oczy mgłą osłonięte, bez świateł patrzące, jak szare, zimne grudki ziemi zlodowaciałej. Taki smutek beznadziejny wieje od tych ludzi, jakgdyby szli za pogrzebem swoich własnych dusz, albo gromadnie grzebli swój wiek młody, swoją straconą Sławę. Smutnym orszakiem zdążają na wzgórze, gdzie rosną gęste jałowce i szarzeją krzyże...
Rakoczy stanął, przetarł oczy, które pot zalewał. Nijakiej mgły, ni obrazów, ni cmentarza blizko... Zdało mu się jeno, widać; a przecie, gdyby kazano, wahałby się przysiądz, że tej mgły i tych obrazów nie widział na oczy.
— Kto wie, może to ich duchy potracone tak wojują we mgle, kiedy ciała ich tymczasem wleką się na cmentarz... Oj, Chochołowscy! Mogliście wy już nie wracać do swoich dziedzin — trupami.
Długo jeszcze wolne dumy plątały się koło tych postaci widzianych pod ratuszem. Aże nareszcie serce jego, skąpane w dolinie słońca i rozświeconych zbóż, pozbyło się zalatujących od zaświata smutków, tem ławiej, że i własne nieuśpione strzegły.
Rakoczy dość nierzadko pozierał ku Turbaczowi, to na bliższe wierchy, to na dół, jakby się spodziewał ujrzeć kogo i poznać z takiej oddali. Widział w dolinie ludzi zdążających ku miastu, ale ci już zdaleka wyglądali obco. Po za tymi nic, nikogo, nawet zająca w polu.
— Coby ci czekała! Poszła z całą kompanią i ani pomyśli, że tam może ktoś sam idzie...
Pocieszał się tym, że, idąc wartko, dojdzie kompanji, która w cieniach odpoczywa nieraz i godzinę, a wtedy powie Hance! Choćby jej nawet przykro było słuchać...
— Niechta. Niech nie ucieka przedemną...
Zbaczyła mu się odrazu ostatnia noc. I wyrzuty po jednemu ginęły, jak ćmy przy świetle — jak krople na spalonym od słońca kamieniu, wysychał prędko żal... Baczył jedynie na to, jak ona bardzo musi go miłować, że bez pamięci na wszystko...
— Drogie moje skarby! — wyszeptał cicho.
Lecz niepokój nadleciał i powikłał szczęściu pióra, zamącił przeźroczysty staw pamięci słodkiej. Wyrzuty, które sobie czynił dziś rano, nie odeszły, ale perswazjami zcichłe, ozwały się na nowo.
— Trza było przecie mieć rozum za siebie i za nią...
— Łatwo to gadać potem — odpierał wyrzutom. — Jak sie już krew rozjarzy, to na nic wszelkie rozumy! Wtedy świat maleje w oczach, i ziemia sie traci, człowiek o wszystkiem zapomina.
— Może być z tej niepamięci niemała bieda...
— Ja sie tej biedy nie lękam. Będzie, to moja, nie czyja... rozumiesz pałko?
I, nie czekając odpowiedzi, dodał:
— Ona już odtąd moja. Niczyja, ino moja! moja! Na całe życie! na wieczność!...
Zgnębił doznaku wyrzuty, które też pomilkły. Jasny baldachim błękitu rozpostarł się nad jego sumieniem. Nic go już nie chmurzyło.
Z lekkiem sercem przebiegł most na Dunajcu, ominął miasto stołeczne Podhala, i zawahał się na chwilę, którędy ma iść. Wybrał, jako i poprzednio, krótszą drogę przez pola i poszedł ścieżynami pomiędzy owsy, bo inne zboże tu nie rosło, ino jeden owies. Stoki się już poczynały połogą uboczą.
Niezadługo zszedł się z jezdną, kamienistą drogą i obaczył przy niej, po obu stronach stojące, odymione szatry. Zdaleka poznał cygańskie osiedle, zwane pomiędzy ludźmi Kowańcem. Ciekawość go popchnęła zobaczyć naocznie, jak oni se tu gazdują, ci wieczni latawce. Postanowił przejść uważnie przez całe osiedle.
Jeszcze nie doszedł pierwszej z dołu szatry, kiedy chmara czarnych dzieci zgruchnęła ku niemu, otoczyła go z jękiem i lamentem, i nie ustąpiła, dopóki się nie opłacił monetą drobną. Wtedy kędzierzawy drobiazg rozbiegł się czemprędzej, łyskały ino strączki włosów z poza węgieł szatr.
Za chwilę wybiegł na drogę smukły wyrostek, a obaczywszy obcego, stanął i poczekał, aż Rakoczy do niego doszedł. Wówczas, jak długi, padł na ziemię i począł skomleć, całując raz po raz kamień przed jego stopami. Rakoczego przykro uderzyło to płaszczenie się podłe, i ominął go prędko, idąc dalej.
Przybaczył sobie cyganów, których widywał w Przysłopiu. Zbaczył sobie i tego, który do nich zachodził. Szwagier, jako wierny katolik, przy czasie uczył go pacierza. Co się ten z nim nakłopotał! Zwłaszcza przy »dziesięciorgu przykazaniach«. Szwagier powiada wyraźnie: »Siódme: nie kradnij!«, a cygan powtarza za nim: »Siódme: Żyj jak możesz«... I nijak nie mógł z nim poradzić. Wreszcie dał spokój.
Widział, że ci osiedleni żyją, jak mogą, ale za to robią twardo, ciężej od chłopów. Przechodząc, widział w sieniach mężczyzn, kujących żelazo, kobiety, warzące strawę w dymiących kotłach. Nie zwracali na niego uwagi, jak to bywa w cygańskim zwyczaju; każdy pilnował swej roboty, nie podnosząc głowy. Chciał się im przypatrzeć z blizka i stanął w progu jednej szatry. Cyganka na ziemi w kącie skrobała ziemniaki; przy niej pełzało na raczku gołe cyganię. Stary cygan — mąż, czy ojciec — stał przy nalepie, lewą ręką poruszał miech, a w prawej dzierżył młot i patrzał w ogień.
— Cóż to robicie? — spytał Franek.
Cygan, zamiast odpowiedzi, wskazał młotkiem na leżący na ziemi łańcuch i ogniwa.
— To na sprzedaż?
Cyganka przykiwnęła głową.
Oniemieli w tej niewoli, że i słowa trudno było od nich wydostać. Franek, patrząc w oczerniałą twarz starego, pomyślał, że tak musi wyglądać twarz wiecznego smutku. Odszedł, i nie zajrzał już do żadnej z szatr.
Za osiedlem opuścił drogę jezdną i podał się w pola. Dochodził prawie pierwszej miedzy, kiedy ujrzał przed sobą zjawisko dziwnej cudności: cygankę młodą, o takiem obliczu, jakie widywał nieraz we śnie. Noc i południe — pogrzeb i wesele — w jednej postaci. Spotkał ją, jak się spotyka szczęście i nieszczęście. Na dużą chwilę zapomniał o świecie, a gdy się ocknął, już pustka była koło niego, ni żywej duszy. Ino te oczy zewsząd patrzące ku niemu, te czarne oczy... Szły przed nim, jak słońca spadłe, zachodziły drogę, i nie mógł się ich nijak pozbyć. Aż o Hanusi pomyślał, wtedy dopiero znikły.
— Boże uchowaj od takiej płanety! Gorsza od śmierci...
Chciał odejść spotkane widma i przyśpieszał kroku, ale to się na nic zdało, bo myśli często, uparcie wracały w osiedle. Czuł, że jest w nim coś dziwnego, co go wiąże z tym narodem, jakaś skryta nić. Nie umiał pojąć, ale czuł wyraźnie, że oni mu nie są obcy, ani obojętni. Jak i teraz... Czemu zboczył, aby ich obaczyć? Przecie nie z próżnej ciekawości tylko. Oddawna lubiał ich naturę wietrzną. Jak widział w niej zło, to na świat zwalował za to winę. Świat zepsuje — powiadał — ludzie sami spodlą. I bronił ich w sercu swojem przed najgorszem złem.
Dumał o tem, idęcy, i upewniał rozum, że musi być w sercu jego cygańska przegroda, bo inaczej, cóżby go tak ciągnęło, jak do swoich.
— Nazywają nas na wsi cygańskiem plemieniem. Ha, kto wie, co ta moi ojce kany porabiali... Wiekami zaszło, i pomarli, nikt sie już o tem nie dowie.
Zbaczył, jak ludzie prześmiewali rodowe ich miano.
— Rakoczy, hm... Po prawdzie, trochę to nieswojo. Czemu, na przykład, nie Lacki?
Ale zaraz zmiarkował, że to wszystko jedno. Taki baran strzyżony, jak i ogolony. O czem on też ino nie myśli! Oderwał się wnet od tych przedumywań, co mu się tem łatwiej dało, że dochodził wierchu i spodziewał się obaczyć kogo z tamtej strony.
Wyszedł — obejrzał się w około... ani żywej duszy! Ino orzeł kołuje nad czołem Turbacza. Począł teraz powątpiewać, czy tą drogą poszły. Ale zawracać stąd już nie czas. Odetchnął chwilę i poszedł po wierchu Kotlarki.
Stąd wiodła droga na Turbacz, ujeżdżona, gładka. A choć po równej szedł wyżynie, nie było mu lekko. Żal znowu go nawiedził i przygniótł skałą serce. Obejrzał się na Tatry, ale już dziś nie były takie groźne. Nawet zmalały przez to, że ich nic nie osłaniało, i widać było wzdłuż całą dolinę, z której wyrosły. Zalewało ją słońce od zachodu; stała się jasną, przeraźliwie białą; białość ta nużyła oczy, rozleniwiała myśli patrzącego.
Chętniej i dłużej spoglądał naprzeciw, na ziemię spiską. Ta chowała się przed słońcem w cieniu wysokich Tatr i miała piękności nowe, których był nie widział. Poznał zaraz, że te sterczące skały nad Dunajcem, to nic innego, ino Czorsztyn. A te czerwone mury, to Niedzica. Przyzierał im się długo i uważnie, zanim je stracił.
— Widziały one, te mury, niemało... Wydzwoniłyby długie historje. A taką pustką stoją dziś, jak cmentarz, który pochował wieki. Tak... Powoli wszystko się rozpada. Skały wietrzeją, żelazo się kruszy... Czemże mocniejszy jest człowiek?
Szedł w ciężkiem przygnębieniu i nie wnet opamiętał się, aż stanął na Ramieniu starego Turbacza. Obejrzał się na zachód — słońce już było nizko. Przyspieszył kroku, niezadługo wszedł na wązką Szyję i miał zejść na polanę niższą, zkąd wiodła droga do roztok. Na skręcie rozglądnął się i stanął zdziwiony. Nigdy tu jeszcze nie był i nie widział, że Czoło tak nizko siedzi, prawie równo z Ramieniem.
— Zdaleka te polany inaczej sie widzi. Czoło zdaje sie wysokie, Ramię pochylone. Powiadają, że na Czole jest kamień z napisem...
Postąpił w prawo parę kroków.
— Widać, rzeczywiście. Żeby to nie było z drogi...
Zawahał się chwilę. Ale zamiast wrócić na dół, poszedł po polanie. Żeby nałożyć czas stracony, biegł po suchej trawie, ale wnet musiał zwolnić biegu, bo pochyłość rosła. Stopy oślizgiwały się po gładkiej trawie, a wyżej trawy już nie było, ino ślizki mech. Piął się teraz i widział, że to nie tak blizko, jak się zdawało z przeciwka, i daleko wyżej. Już też począł żałować, że się dał uwieść zachciance i sprowadzić z drogi, ale postanowił dojść do wierchu, skoro już tu doszedł. Pomagał sobie rękami, czepiał się badyli suchych — wreszcie wydostał się na wierch, na równiejszą ziemię.
Sprostował się i ujrzał o kilkanaście kroków oddalony kamień czworogranny, podobny olbrzymiej skrzyni, wykutej ze skały. Z dziwnem, niepojętem uczuciem zbliżał się ku niemu. Coś go pchało i odciągało zarazem. Ale się przemógł — parę kroków — i stanął przy ścianie.
Uderzyły go odrazu litery duże, głęboko wyryte w skale, mchem trochę zarosłe. Wspiął się na palcach, paznokciami poomszykał mech i cofnął się nieco w tył, aby je módz odczytać.
Naraz począł drżeć cały, dygotać jak w febrze. Lęk go ogarnął taki straszny, że zbielał na twarzy. Machinalnie poruszał wargami i szeptał nieustannie:
— Lacki... Koldras Lacki...
Nad tem imieniem głęboko wyryty był krzyż.
U spodu cyfry, z których tylko dwie były wyraźne: 17..

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Słońce zachodziło prawie, kiedy Rakoczy zstępował z Turbacza.
W twarzy jego okrwawionej nie było już lęku, ino zaduma taka ciężka, jakby do ludzi powracał z tamtego świata.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.