W białem miasteczku/II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I.

Mimo że to był właściwie dopiero początek zimy, po Nowym Roku jakoś raźniej i weselej zrobiło się ludziom na duszy. W jesieni walczyli z nadciągającą zimą, ustępowali jej niechętnie, opornie, choć wiedzieli, że jej nie przezwyciężą. Teraz poddali się jej pokornie i bez szemrania przyjęli jej jarzmo, które też stało się jakby lżejsze i wcale nie straszne.
Do pokrzepienia serc przyczynił się w niemałym stopniu karnawał, który nawet tego opuszczonego zakątka nie ominął. Więc widziało się przedewszystkiem huczne wiejskie orszaki weselne, pod któremi gościniec grał jak struna muzyką i śpiewał krakowiakami. To był dopiero widok! Mróz czy nie mróz, wszystkie dzieci wybiegały z domów i z zachwytem patrzyły na wozy, pełne weselników, muzyki i kolorów. Twarze ludzkie śmiały się, oczy błyszczały, tu i tam na głowie któregoś drużby świeciła czerwona jak krew czapka z pawiemi piórami, pozłocista trąba grzmiała, na grzbietach końskich powiewały kity z różnobarwnego papieru — szczątkowe pozostałości z dawnych paradnych szlacheckich rzędów na konie. I ci ludzie ruszali się jakoś inaczej, szeroko, zamaszyście, śmiało, mieli rozmach i fantazję, a przy poważnych, nadętych i surowych gulonach wyglądali jak ludzie z innego świata. Czasem, gdy po ślubie i poczęstunku u Wykupa, rozgrzani trunkiem i muzyką, gnali cwałem do domu, śpiewając, wymachując rękami i pokrzykując na zgrabne koniki, zdawało się, że obłok ognisty leci gościńcem, żywy, gorący, rozśpiewany.
Ładnie te wesela wyglądały, ale aż nazbyt często źle się kończyły zabójstwem lub powszechną bijatyką, podczas której w robocie były nietylko koły i noże, lecz także strzelby, rewolwery i pistolety. Dochodziło nieraz do takiej pukaniny, że kulki nad sąsiedniemi wsiami świszczały. Dlatego ksiądz nierad pozwalał na huczniejsze wesela, guloni zaś mówili o nich pogardliwie, jako o zabawie prostackiej, nieprzystojnej i z której nic dobrego wyniknąć nie może. Bądź co bądź te wesela ze swą fantazją i szerokim gestem robiły w miasteczku ruch i wnosiły niemało życia. Gdy przejechały przez miasteczko, nie było człowieka, w którego sercu nie dzwoniłaby skoczna, a przecie i rzewna zarazem nuta skrzypków Ulaneckiego, słynnego na całą okolicę muzykanta.
Guloni hucznych wesel nie sprawiali, a jeśli, to bawili się skromnie i pocichu w swojem kółku. Ale przecie zabaw nie brakło. Urządzano przedstawienia amatorskie pod kierunkiem niestrudzonego pana budowniczego Maślaka, organizowano bale, czyli, jak je w miasteczku nazywano bole. Dworów w okolicy było bardzo niewiele, zastępowały je jednak okoliczne szkoły, których kierownicy, znudzeni samotnem życiem na pustkowiu, chętnie wydawali wieczory i urządzali przyjęcia. Zjeżdżali się tedy pedagogowie z odległych nieraz stron, z żonami i dziećmi, ten wynajętemi końmi, a niejeden własnym wózeczkiem i własnym, dobrze utrzymanym konikiem, jako że wielu dziesiątki lat już siedziało na wsi i gospodarstwem zajmowało się z niemniejszą gorliwością, jak szkołą. Zjazdy te bywały huczne i liczne, panie były w najmodniejszych toaletach, wódki, jabłecznik i różne wina owocowe lały się strumieniem, tańce trwały do rana.
Pewnego dnia zjawili się u Zagórskich Pudłowicze z zaproszeniem na bal inteligencji. W pierwszej chwili Zagórski odmówił stanowczo. Jakoś, mimo że w kraju było niby wszystko dobrze, zdawało mu się, że na bale jeszcze nie pora. Ten pogląd bardzo łatwo wybito mu z głowy. Cóż znów za straszny bal! Ot, zwykły wieczorek, aby się trochę rozerwać i zapomnieć o szarzyźnie życia prowincjonalnego. Zagórski zawahał się, przypomniawszy sobie jednak, że marka znów spadła, ceny podskoczyły, zaś jemu honorarjum nie podniesiono i nie wiadomo, jak do końca miesiąca dociągnie, odmówił poraz wtóry. Tu jednak zabrała głos pani Zagórska i to tak stanowczo i gorąco zarazem, że Zagórski nie chcąc przy gościach dopuścić do wybuchu, musiał na razie ustąpić.
W kilka dni później odbył się bal, urządzony przez miejscowe kółko akademickie, to znaczy kilku studentów uniwersyteckich, bawiących zwykle podczas ferji świątecznych w domu rodziców. Bal był w całem znaczeniu słowa bolem. Mianowicie studenci nie zaprosili na bal młodzieży miejscowej bez wyższego wykształcenia i odpowiedniej ogłady towarzyskiej, czem obrażeni ci młodzi ludzie, w większej części terminatorzy i czeladnicy różnych rzemiosł, postanowili wtargnąć na salę gwałtem i ewentualnie bol rozbić tak, jak się rozbija wiece. Zamiar swój wykonali częściowo; wtargnęli do ratusza, gdzie się bol odbywał, tam jednak natrafili na silny opór w drzwiach, prowadzących na salę balową, a zabarykadowanych kilku zapomnianemi dekoracjami z przedstawień. Sprowadzona z Tarnowa muzyka grała, kilka odważniejszych par kręciło się po sali, a tymczasem u drzwi coraz głośniej rozlegały się przekleństwa i razy. Szalał tam Rogacz, który jednego z napastników lunął w pysk, drugiego dźgnął nożem. Gdzieś padł strzał rewolwerowy, dwuch atakujących wrzucono w pakę na śmieci, gdzie się szamotali, napróżno chcąc się wydobyć, wreszcie wleciał burmistrz z policjantami, na wszelki przypadek trzepnął w pysk stojącego w tłumie swego syna, a następnie chciał bal rozwiązać. W odpowiedzi na to zwymyślano go, sklęto i wyśmiano, jak zwykle podczas jego publicznych wystąpień, poczem bol spokojnie już trwał do rana. Rogacz pobił też przy tej sposobności najniewinniej w świecie jakiegoś chłopka z którejś z okolicznych wsi. Chłopek zgłosił się na drugi dzień z pretensją do Rogacza, a otrzymawszy sute wynagrodzenie za ból, poszedł odrazu do szynku i tak się z radości upił, że go wieczorem w rowie śpiącego znaleziono.
— Widzisz! — mówił Zagórski do żony — masz bol!
— Ale to przecie guloni!
— Nie. Ten bal urządziło kółko akademickie.
— Nasz bal ma być balem inteligencji.
— Ja nie wiem! — pokręcił głową Zagórski. — Trzeba się dowiedzieć, czy oni gulonów zaprosili, bo jeśli nie, może być znowu awantura.
— Któżby gulonów zapraszał na bal inteligencji! — żachnęła się żona.
— Czekaj, pójdziemy do Pudłowiczów, zapytamy.
Pudłowicz myśl zaproszenia gulonów odrzucił z całą stanowczością.
— Zaprosiliśmy burmistrza i kilku lepiej wychowanych radnych, prócz tego kilku amerykanów.
— A czy oni was zapraszają na swoje bale?
— Rozumie się, zapraszają wszystkich.
— To, widzi pan, może być z tego historja. Niezaproszeni gotowi się obrazić, a to czasy demokratyczne, rozumie pan? Jeśli nawet prawdziwej demokracji u nas niema, nie powinniśmy się od tych ludzi odsuwać, bo w ten sposób tej demokracji nigdy nie będzie...
— Tak, nie, proszę pana! My się od nich nie odsuwamy, my, bez względu na wszystko...
— To znaczy, bez względu na co?
— Bez względu na ich nieżyczliwość dla nas, brak kultury, chamstwo, my z nimi obcujemy, nie odsuwamy się od niczego, ale bodaj raz na rok chcielibyśmy odetchnąć od nich i zabawić się po ludzku między sobą, nie narażając swych żon na uszczypnięcia albo ordynarne dowcipy takiego Palpierona...
— To się rozumie! — przyznał z oburzeniem Zagórski. — Czyż Palpieron na bale chodzi?
— On-by nie chodził! Pan ich nie zna, pan nie ma pojęcia, jacy oni są hardzi i głupio zarozumiali! Taka psiakrew, głupia i dzika, chciałaby z każdym być za pan brat. On jest każdemu równy!
— No, do tego chyba ma prawo.
— Tak, nie! — zaprzeczył z furją Pudłowicz. — Ja też z ludu jestem, nie ze szlachty. Ale ja się, proszę pana, uczyłem, nazdawałem mnóstwo różnych egzaminów, poniewierałem się między ludźmi nieraz o głodzie i chłodzie i dużo pracy mnie kosztowało, zanim się stałem tem, czem jestem — dobrze wychowanym, kulturalnym człowiekiem. Dlatego ja to sobie cenię i wydrzeć sobie tego nie dam. Nie pude do błota. Taka tam demokratyzacja z chamami, to jest pospolitacja, nic więcej!
Zagórski, zaskoczony tym gwałtownym wybuchem, zmieszał się.
— Ale przecie w gruncie rzeczy to są zupełnie grzeczni ludzie! — mruknął.
— Grzeczni są, tak, gładcy, potrafią się panu skurczyć, upokorzyć, jak czego potrzebują to tacy są mali a słodcy, i myślałby kto, że wszystko z nimi zrobić można. To już jest ten ich fałsz guloński! Ale taki burmistrz, jak sobie podpił, to nawet moją żonę ośmielił się raz uszczypnąć!
— Więc cóż ostatecznie będzie z balem!
— Tak, nie, zaprosimy kilku i już.
— Obrażą się!
— Niech się obrażają. Ja ich do niczego nie potrzebuję!

∗                         ∗
Dzięki skombinowanym argumentom ekonomiczno-społecznym, Zagórskiemu udało się postawić na swojem i wyperswadować żonie bal dla inteligencji. Nie udało mu się uniknąć za to kary w postaci dokuczliwych złośliwości, wymówek, dąsów i bezustannej, podjazdowej walki, przykrej i denerwującej. Była to przy intensywnej pracy Zagórskiego i jednostajnym trybie życia rzecz bardzo niemiła, ponieważ wszystko to zatruwało mu spokój i pożycie domowe, a właśnie dom jest na prowincji jedyną i ostatnią twierdzą. Jeśli domu niema, niema wogóle już nic.

Przyszła niedziela, raczej niedzielne popołudnie, ponure, nudne nie do wytrzymania. Pani Zagórska spała. Dzieci bawiły się przy niej w jej pokoju. Zagórski miał być o szóstej w szkole na zapowiedzianem oddawna posiedzeniu w sprawie Sokoła; nudząc się, postanowił przed posiedzeniem przejść się trochę. Tu i tam na czarnej ziemi i na czarnych dachach leżały płaty brudnego śniegu. Rynek puściusieńki. Nudzą się śpiczaste, czarne facjaty starych, mieszczańskich domów, sklepy i szynki pozamykane na ogromne kłódki, czarne bramy ziewają szeroko. Święty Florjan, żółtawy i mizerny, z czarnemi baczkami i w zbroi rzymskiej, tak sennie zagapił się przed siebie, że nie widzi nawet, jak wodę ze skopka leje sobie prosto na płaszcz i nagolenniki.
W jednym rogu rynku, pod szkołą, leży stos dylów i belek. Leżą one tu już ze dwadzieścia lat, „susząc się“ na deszczu lub przysypane śniegiem. Kilku urwipołciów gimnastykuje się na nich, to znaczy, wiesza się na drągach i zwisa tak na kształt gacków, śpiących z głową na dół w ciemnym kącie. Nie wiadomo dlaczego wydają okropne ryki, donośnie rozlegające się w pustym i cichym rynku.
Zwolna wyłania się ze swego domu po poobiedniej drzemce pan burmistrz, niski, krępy, trochę garbaty; ma na sobie czarną jesionkę i czarny kapelusz. Stanąwszy przed domem, rozmyśla chwilę, bacznie przygląda się beznadziejnemu niebu, poczem kieruje się na prawo, gdzie tuż przy domu ma ogrodzoną parcelę. Leży tam w zwiędłych chwastach i śniegu kilka belek. Oparłszy się o balaski, pan burmistrz długo, długo duma, zapatrzony przed siebie. Następnie odwraca się i idzie na przełaj przez rynek. Naraz zatrzymał się nad brzegiem jakiejś kałuży, stanął i opuściwszy głowę na piersi, w czarną wodę kałuży wpatrzony, znów się zadumał. Zauważył przypadkiem Zagórskiego i to dodało mu bodźca. Przeskoczył kałużę, dotarł żwawo do ratusza, skręcił i zginął za rogiem budynku.
U wjazdu do rynku stoi kilku mieszczan. Stoją tam już długo, radząc nad czemś statecznie, spokojnie, poważnie. Niedaleko nich jest szynk burmistrza — mieszczański klub — z zewnątrz zamknięty, ale przez sień przejść można bez przeszkody. Po jakimś czasie grupa radząca na ulicy, gęsiego, powolnym krokiem, jakby ociągając się, sunie do szynku i znika w bramie.
Na końcu rynku pokazuje się stary Żyd w czarnym chałacie. Na przełaj dąży przez rynek na drugą stronę. Idzie i idzie, idzie i idzie — bez końca! Z jakże daleka on idzie! Zdawałoby się, że tam na drugą stronę rynku wszystkiego dwieście do trzystu kroków a ten Żyd przez długie minuty drepce i jeszcze do środka rynku nie doszedł.
Zagórski stał, patrzył i czekał.
Żyd szedł wciąż.
Zagórskiemu przyszło na myśl, że on tak do wieczora będzie dreptał, że wogóle nigdy nigdzie nie dojdzie.
— Czy przypadkiem my wszyscy tak od tysięcy, tysięcy lat nie drepcemy? — zadał sobie Zagórski w duchu pytanie. — Wciąż w miejscu, ruszyć naprzód nie mogąc?... Mimo strasznych wysiłków czyż dużo się zmieniło?
Teraz znów on stanął, zamyślił się i stał tak bez ruchu, iż zdawać się mogło, że zasnął stojąc.
Zbudził go Pudłowicz.
— Niech pan pod temi kasztanami nie wystaje! mówił półżartem. — To pechowe drzewa!
— Dlaczego?
— Austrjacy na nich chłopów wieszali.
— Ach, to te!
— Te.
— Drzewka nawet niepokaźne. I to w rynku, w oczach całego miasta, o kilka kroków od szkoły?
— Tak. Dla postrachu.
— Straszna brutalność. Okropnie tu musiało być podczas wojny.
Pudłowicz zagwizdał przeciągle.
— Pan tu był?
— Byłem komisarzem wojennym. Czego-to ja tu nie widział! Stał tu swego czasu Aufenberg, potem ten „wieszatiel“ arcyksiążę Józef Ferdynand, Wilhelm tędy przejeżdżał...
— Kiedy tu wojna do was przyszła?
— Od samego początku! Najpierw wybuchł ogromny entuzjazm wojenny, wszystko było dla wojny, dla legjonów, Sokół wyekwipował też za ostatnie grosze kilkunastu legjonistów. Cośmy potem za to mieli! Za Bruczkiewiczem, który był prezesem Sokoła, guloni latali i wymyślali go od ostatnich.
— Niby za co?
— A że ci prezesi, dyrektorzy i inni dostojnicy Sokoła młodszych wysłali na wojnę, a sami zostali.
— Byliście tu gorący austrofile, co?
— Tak, nie! — zupełnie słusznie odpowiedział Pudłowicz. — Myśmy tu przecie żadnej wielkiej polityki prowadzić nie mogli. Kazał Tarnów mobilizować, mobilizowaliśmy!
— Oczywiście! — przyznał Zagórski, widząc, że Pudłowicz zaczyna się irytować.
— Więc, jak mówiłem, był wielki entuzjazm wojenny — na tem tle już wówczas dopuszczano się nadużyć. Wojsko rekwirowało wszystko, co tylko w ręce wpadło. Potem, bez walki, weszli do miasta Moskale. Rozpoczęły się zwykłe rabunki.
— Ekscesów nie było?
— Nic nadzwyczajnego. Ale zrobiło bardzo przykre wrażenie to, że w czasie, kiedy nie było ani Austrjaków, ani Moskali, zaczęli opuszczone domy rabować ludzie tutejsi.
Guloni?
— Jużci — guloni, ludność z przedmieścia, nawet bardzo poważni obywatele. Nie będę panu nazwisk wymieniał, powiem tyle tylko, że kilku takich panów do niedawna jeszcze odsiadywało za to karę... Myśmy z nimi żyli, nieraz pomagaliśmy, jakeśmy tylko mogli, a kiedy nas nie było, oni, zamiast przechować coś, obronić, pierwsi rzucili się do rabunku.
— Objaw podczas wojny częsty!
— Tak, nie, tylko że my nie byliśmy jeszcze do tych objawów przyzwyczajeni. Dwudziestego czwartego grudnia Moskale cofnęli się, na ich miejsce przyszli najpierw legjoniści, a potem wojska austrjackie, właściwie węgierskie. Był to czas dla miasteczka straszny. Komendantem placu był jakiś major huzarów, człowiek zwarjowany i złośliwy, który trapił miasto najróżniejszemi bezsensownemi zarządzeniami, jak naprzykład, że nikomu nie wolno ani na mgnienie oka przystanąć w rynku. W domach dwutysięcznego miasteczka rozlokowywano czasem do czterdziestu tysięcy wojska, na którego łaskę obywatelstwo było zdane. Mieszczanin nie rozporządzał ani swojem mieszkaniem, ani sprzętami, ani łóżkiem i pościelą, ani łyżkami nawet. We własnej kuchni, na własnej blasze zgotować sobie coś mógł tylko wówczas, jeśli mu żołnierze pozwalali. Węgrzy nawet kołyski z dziećmi wynosili na mróz. Ludzie patrzyli na to i uczyli się bezwzględności, twardości, poniewierania człowiekiem. Jednocześnie zaczęła się szerzyć straszna demoralizacja wśród dziewcząt.
— Egzekucyj było dużo?
— Wieszano o byle co. Chciano powiesić chłopa tylko za to, że był zarośnięty. Niby dowód na to, że się przekradał do Moskali, jakgdyby po tamtej stronie nie można się było ogolić? Chłopa znałem, wybadałem: Jakże się miał golić, kiedy mu Madjarzy brzytwę ukradli! Kiedyindziej złapano znów trzech ewakuowanych chłopów, którzy nie mieli papierów. Mimo zapewnień, że są niewinni, skazano ich na śmierć, a dla postrachu kazano ich powiesić na tych trzech kasztanach pod szkołą. Dwóch poszło na śmierć cicho, z chłopską rezygnacją, ale jeden płakał, drżał na całem ciele, zaklinał się, że jest niewinny, a kiedy już stryczek miał na szyi, zawołał na cały rynek: Niech żyje najjaśniejszy pan cysorz Franciszek Józef! — i z tym okrzykiem zadyndał.
Prześladowania te skończyły się po ofensywie gorlickiej. Do tego czasu ludzie zdołali zżyć się z wojną. Nauczyli się szachrować, kraść, handlować. Materjalnie miasteczko na wojnie nie straciło nic, przeciwnie, zyskało, ale moralne spustoszenie jest ogromne. Ludzie zdziczeli i stali się bezwzględnymi egoistami. Mowy niema dzisiaj o jakiejś akcji społecznej, o kooperatywach. Każdy panu powie: Co ja będę myślał za drugiego! Guloni przed wojną mieli przynajmniej to, że się trzymali kupy. Wojna tę ich stanową solidarność rozbiła. Dlatego choć mają spryt handlowy wcale wyrobiony, nie mogą sobie poradzić z Żydami, którzy zawsze idą ławą. Tak, nie!
— A jak tu Polska wybuchła? — zapytał Zagórski.
— To było podczas jarmarku, kiedy się już rozpoczęła dzika demobilizacja z wszystkich frontów. Było dużo chłopstwa z różnych stron. Wybuchła kłótnia o koszulę. Żołnierz targował koszulę, Żydówka za wysoko zaceniła, żołnierz chciał ją wziąć gwałtem, Żydzi zrobili rejwach, przybiegło kilku żandarmów — tych bez trudu rozbrojono — zdemobilizowany żołnierz, który był w niewoli rosyjskiej podczas rewolucji, wygłosił mowę do tłumu, w której powiedział, że on wie, jak się wolność robi, że trzeba mordować Żydów, panów i księży — chłopstwo rzuciło się do rabunku — pokazało się, że Żydzi mają pełno mąki, masła, cukru, kawy, nafty, soli — czego nie sprzedawali — to im wszystko zrabowano, przy tej sposobności ktoś w rynku Huppertów rzucił na rozlany spirytus zapałkę, zaczęło się palić.
— Byli zabici?
— Nie. Poturbowano kilku ludzi. Wreszcie mieszczanie się zlękli, że się całe miasto spalić może, rzucili się do ratowania, a tymczasem chłopi naładowali wozy zrabowanym towarem i uciekli. Na drugi dzień rano w miasteczku już było wojsko i na tem się rewolucja skończyła. Ciężkie to były czasy, miejmy nadzieję, że się nie powtórzą. I wie pan, — nie tyle sama wojna pokłóciła ludzi, ile te różne urzędy, rozdawnictwa zapomóg, przydziałów zboża, kartek na chleb, na cukier... Tu już wszystkim zdawało się, że każdy kradnie i oszukuje... Ludzie zupełnie szacunek dla siebie potracili... Żeby to odrobić —
Pudłowicz urwał.
— Trzeba bardzo gorąco pracować! — wtrącił Zagórski.
— Tak, nie! — bąknął bez przekonania Pudłowicz. — Dusze już nie te, co były... O, Ruszkiewicz idzie!

∗                    ∗

Ruszkiewicza znał Zagórski bardzo mało, głównie z przyjęć u dziekana i z kilku wieczorków u nauczycieli w sąsiedztwie. Na tych przyjęciach Ruszkiewicz wygłaszał czasem przy pełnym stole mowy, drgające żałosną nutą miłości i współczucia dla biednych i stale wyrażające nadzieję, że przecież kiedyś przyjdzie do sprawiedliwszego podziału mienia i dóbr na tym świecie, Zdawało się, jakgdyby bez tej łezki przy biesiadnym stole kolacja nie mogła mu smakować. Czy, mówiąc o sprawiedliwszym podziale dóbr i mienia, miał na myśli i siebie, czy też może i dla siebie się po nim czegoś jeszcze spodziewał, trudno było odgadnąć, bo tego nie mówił, sądząc jednak po jego długich, drapieżnie zakrzywionych palcach, niktby z pewnością nie przypuścił, że sam ma już dość. A miał w pobliżu miasteczka dworek, piękny sad, kilkadziesiąt morgów gruntu, bydełko, koniki, powóz, zaś w jednej miejscowości kąpielowej kopalnię złota w postaci znakomicie rentującego się, zawsze przepełnionego pensjonatu, nie mówiąc o kapitałach, które dla ideowego popierania przemysłu krajowego, lokował wielkodusznie a sprytnie w pewnych, solidnych interesach, dających pewne i wysokie procenty. Był mocno zbudowany, średniego wzrostu, z capią twarzą o szeroko rozstawionych, chytrych oczach, z czarną czupryną, upstrzoną gęsto białemi łatkami, w dobrze uszytym garniturze z doskonałego zagranicznego sukna, wcale zgrabny i pewny siebie, lecz uśmiechnięty zgodliwie. Z pochodzenia gulon, bliski krewny burmistrza, niezbyt się tem jednak chełpił i rzadko pokazywał się w miasteczku. Za to, jako kawaler, mile widziany był w rodzinach inteligencji, która wyrażała się o nim z szacunkiem i uznaniem.
Zdziwiony tem Zagórski, któremu się Ruszkiewicz wcale tak bardzo nie podobał, zaczął się rozpytywać o jego karjerę i dowiedział się, że jest to były czeladnik krawiecki, który swego czasu brał nawet jakiś udział w polityce, założył pismo, to pismo odprzedał naraz przeciwnej partji, zdobył dzięki temu kapitalik, obracając nim, powiększył go, a wreszcie tanio po zbankrutowanym szlachcicu kupił dworek wraz z przyległościami. Pracując pilnie w dalszym ciągu, majątek pomnażał, dochrapał się tego tam jakiegoś pensjonatu i stał się człowiekiem bogatym, poważnym i honorowanym.
— Cóż wy w nim tak nadzwyczajnego widzicie? — pytał Zagórski Pudłowicza.
— Mam dla niego szacunek za to, że tak sam przyszedł do majątku! — tłumaczył pan dyrektor. — Przytem to człowiek ideowy, chętnie popiera dobre interesy...
— Ależ to najlepsza lokata kapitału! — wykrzyknął Zagórski.
— Tak, nie, ja się z panem zgadzam, tylko że w dzisiejszych czasach to zjawisko rzadkie!
— Więc on wam łaskę robi, że na was zarabia?
Teraz ten Ruszkiewicz był jednym z tych, którzy mieli decydować o losach instytucji społecznej!
Pudłowicz przywitał się z nim i poprosił obu panów do klasy; żartując z właściwym sobie wdziękiem i salonowem namaszczeniem, zapalił wiszącą lampę i poczęstował gości papierosami. Ruszkiewicz, oczywiście, nie palił.
Zaczęli się schodzić zaproszeni. Bruczkiewicz w rajtuzach, z lisim uśmiechem pod sportową czapką, skrzywiony niechętnie i zakłopotany nieco burmistrz z dwoma potężnemi drabami, które usiadły cicho i skromnie w ciemnym kącie, stary Józefowicz, zasępiony, zacierający wielkie, czerwone, odmrożone ręce i mrugający powiekami, dziekan grzeczny i uśmiechnięty, lecz z uniesioną sceptycznie prawą brwią, podskakujący, jak wróbel, budowniczy Maślak, kilku miejscowych urzędników, zgaszonych i pokornych, wreszcie kilku gulonów o twardych, nieruchomych twarzach. Razem kupką usiadło kilku elegancko ubranych „amerykanów“, również milczących i skupionych.
Pudłowicz, jako sekretarz, zaznaczył pokrótce cel zebrania, a wybrany jednomyślnie przewodniczącym, udzielił głosu staremu Józefowiczowi.
Stary dźwignął się. Imponujący, wielki, prosty, o charakterystycznej siwej głowie, wziął odrazu ton najwyższy, mówiąc z gęstem mruganiem powiek i starczem, bryzgającem śliną zajadłości, szeplenieniem bezzębnych dziąseł.
— Panowie pozwolą, że przystąpię wprost do rzeczy. Jest tu niby „Sokół“. Przed wojną ten Sokół był, wszyscy o tem wiemy, sprawiliśmy nawet Sokołowi piękny sztandar — to są nasze rzeczy. Gmina dała pod budowę Sokołowi grunt, znaleziono już kamień pod fundament, zebrało się trochę grosza. Co potem było, także wszyscy wiemy! Młodzi poszli, poginęli, zwierz ich ciała porozwłóczył po polach.
Tu głos starego spotężniał.
— Starzy, prezesi różni, wiceprezesi, naczelnicy — zostali w domu. Już o tem mówić nie będziemy. Ale przed wojną ten Sokół był potrzebny, bo z niego miał wyjść niby ten żołnierz polski. Dziś już potrzebny nie jest. Dziś mamy armję — co po Sokole! A sokolnię przy dzisiejszej drożyźnie budować — ani myśli! Dlatego ja wnoszę: Sokoła rozwiązać, pieniądze rozdać biednym, a grunt zwrócić gminie. I tak Sokół nic nie robi! Skończyłem.
To rzekłszy, stary usiadł na swem miejscu.
Nie ulegało wątpliwości: To, co Józefowicz mówił, mówił szczerze, z przekonaniem, po głębokim namyśle, z doskonałą znajmością stosunków i warunków miejscowych oraz sposobu myślenia i zapatrywań obywatelstwa. Jako człowiek bogaty i niezależny, śmiało i bez obawy mógł powiedzieć to, czego powiedzieć nie śmieliby, a może wstydziliby się ludzie skromniejsi i mniejsi. Ale przecież było to tak ciasne, tak głupie, krótkowzrocznie zacofane i brutalne, że Zagórski aż jęknął.
Przez chwilę panowało głuche milczenie. Nikt nie chciał zabrać głosu. Siedzący na pulpicie ławki burmistrz zakiwał niespokojnie długiemi, cienkiemi nogami.
— To przecież jest straszne! — odezwał się, nie wstając ze swego miejsca, Zagórski.
Aż go podnosiło, jednocześnie jednak miarkował się.
A nuż stary ma rację? A nuż nie da się tu nic zrobić, nic zbudować? A nuż oni nie chcą nic robić, spychają wszystko na rząd, a sami myślą tylko o sobie? Sokół — dobra rzecz, ale ten grunt, wyznaczony pod sokolnię, ma dziś wielką wartość, bo miasto w tym kierunku się buduje... Może się tam kto chce zagnieździć, na miejscu Sokoła postawić szynk... I dalej — chłopstwo pijane będzie się tarzało tam, gdzie miała się odbywać praca nad kulturą polską.
— Kto z panów życzy sobie zabrać głos? — pytał Pudłowicz.
Zagórski wstał, ale w tej chwili miał ochotę usiąść. Poco mówić? Przecież ci ludzie doskonale wiedzą, o co chodzi. A milczą.
Jednak zaczął mówić. Że pan Józefowicz niema racji. Sokół nie miał wyłącznie zadania wychowywania żołnierza polskiego, bo w zaborze austrjackim musiałoby to być poprostu wychowywaniem kosztem społeczeństwa polskiego „Erzatzrezerwisty“ austrjackiego — a to było zbyteczne, bo od tego było c. k. ministerjum wojny i austrjacki kapral — podczas gdy Sokół miał wychowywać obywateli polskich. Tych obywateli potrzeba najwięcej teraz, kiedy już jest państwo polskie i teraz właśnie należy pracować tak, aby... Jakże to? Więc wychowywało się obywateli polskich pod panowaniem austrjackiem, dla państwa austrjackiego, a dla polskiego państwa już się ich wychowywać nie chce? Teraz wszystko ma zrobić państwo? Pan Józefowicz wspomniał, że mamy już własne ministerjum spraw wojskowych. Słusznie, ale wojsko ma wychowywać żołnierzy a nie cywilizować dzikich ludzi. U nas wojsko czytać i pisać uczy. To też — zdaniem pana Józefowicza — należy do wojska? Im kulturalniejszy rekrut, im bardziej uświadomiony, tem łatwiej i tem prędzej staje się kulturalnym, dobrym żołnierzem. U sąsiadów naszych sport stoi bardzo wysoko — żołnierz musi być wygimnastykowany — to właśnie ma na celu Sokół. Więc wszystko ma robić rząd! Jak? Chyba żandarmami! A obywatel państwa polskiego będzie chodził na wszystko obojętny... Jego nic nie obchodzi, on nic z własnej inicjatywy nie zrobi, jeśli mu rząd nie każe... Dlaczegożeście za czasów niewoli umieli myśleć tak szlachetnie, żeście pod sokolnię oddali bezpłatnie grunt, a teraz ten własny swój szlachetny czyn... Czemuż tam, gdzie miał stać symbol kultury polskiej, chcecie dziś paść gęsi? Czy nie rozumiecie, że się sami hańbicie?
Po nim przemówił Ruszkiewicz:
Któż może mówić o rozwiązaniu Sokoła i zwrocie gruntu gminie? Darowizna gruntu przeprowadzona jest tak, iż gdyby nawet Sokół się rozwiązał, grunt nie może być zwrócony gminie, ale powinien być odstąpiony innej instytucji, duchem do Sokoła zbliżonej. Zatem, gdyby już o sokolni nie było mowy, możnaby wybudować ochronkę (brawo) dla bezdomnej dziatwy, pozbawionej wszelkiej opieki.
Pudłowicz się zdziwił:
— Tak, nie! — zawołał. — Ale gdzie pan tu ma bezdomną dziatwę? Przecież tu, choćby kątem, każdy gdzieś mieszka i te dzieci przy sobie trzyma. Dzieci bez opieki! Dzieci się chowają na ulicy, a opiekują się niemi wszyscy.
Skończyło się na tem, że wniosek starego Józefowicza jednomyślnie odrzucono.
— Nie robi się nic! — bronił Zagórski Sokoła gorąco. — To prawda. Ale kiedy wy sami jesteście Sokołowi nieżyczliwi!
Postanowiono wyłonić „komitet reorganizacyjny“. Ale tu stała się rzecz dziwna.
Dotychczasowy prezes Bruczkiewicz zrezygnował. Nie dziwiono się temu, ponieważ powszechnie wiedziano o nieprzyjemnościach, jakie go na tym urzędzie spotykały. Ale nagle zrezygnował i Pudłowicz.
— Ja, proszę panów — mówił mazurując silnie, co mu się zawsze zdarzało, kiedy się rozgrzał — od żadny roboty społeczny nie uciekom, i w tym wypadku tyż nie mówię, że robić nie bede... Owszem, co mi ta, robić bede, jak zawsze... Ale nijakim członkiem być nie chce, żebyście mi nie wiedzieć co dawali... Wogóle całe nauczycielstwo musi se z tem przez jakiś czas dać spokój... Panowie wyobrażenia ni mocie, jak my teraz jezdeśmy pracą przeciążeni... Jo mam na trzy lata co robić!... Przecie sie ta szkoła z austrjackiej przerabia na polskom, trza sie mnóstwa nowych rzeczy uczyć... Więc, powtarzom — robić bede, ale do komitetu należeć nie chce!
A po chwili zabrał głos dziekan.
On ma też dość tego zawracania głowy, które ma się nazywać pracą społeczną. Chyba mu nikt nie zaprzeczy, że pracował dość. Stowarzyszeń różnych jest też w miasteczku nie mało, ale — co tu w bawełnę owijać — nikt w nich pracować nie chce. Było kasyno — czy kto do niego chodził? Urządziło się wszystko, najęło się mieszkanie, zebrało się jakieś graty, z ogromnym wysiłkiem zbierało się dzienniki, podsuwało się je ludziom pod nos — nikt nie chciał korzystać! Pan Ruszkiewicz podniósł, że jest w miasteczku dużo biedoty, chcieliśmy jej pomóc, założyliśmy Towarzystwo św. Wincentego a Paulo, któż w tem Towarzystwie pracuje: ja, ksiądz wikary, ksiądz katecheta z klasztoru i pan dyrektor Pudłowicz. A Towarzystwo popierania przemysłu koszykarskiego? A składnica miejska?
Dziekan przez długi czas wyliczał różne opuszczone i zaniedbane stanowiska.
Tu pan Uszko westchnął głęboko, jak w kościele i mówił dalej:
— Pocóżeśmy z Ameryki wyjeżdżali? Przecież każdy z nas miał tam swój zarobek. Gdybyśmy chcieli robić pieniądze, siedzielibyśmy cicho i już. Ale myśmy chcieli pracować dla tej ojczyzny odrodzonej, cudem wyzwolonej. Dobry jest amerykański chleb, najeść się nim można do syta, a przecież ojczyzna od tych dostatków milsza. Wracaliśmy — dokąd? Do Warszawy, do Krakowa, Lwowa, wielkich miast? Nie. Do Czchowa, do Tuchowa, do Bieczy, do Ciężkowic, do małych, rodzinnych, biednych miasteczek, chcąc im służyć, chcąc dla nich pracować. A wy za to przyjęliście nas niechętnie i nieżyczliwie.
— Nie godojcie! — roześmiał się cynicznie burmistrz. — Jak tam który, psiokrew, prezentów, przyodziwy i dolarów, psiokrew, nawióz, to go, psiokrew, na rękach nosili.
— To tak. Ale potem toście zaczęli mówić: Myśmy tu mieli wojnę, mordowaliśmy się, a wyście cicho siedzieli w Ameryce. Prawda, wyście się mordowali, mieliście wojnę w kraju, ale żeście przytem majątki porobili — i to na lichwie, na szmuglu za granicę, na głodnych, na biednych — o tem nie mówicie.
— Iiii, jakie ta, psiokrew, majątki! — powiercił się niecierpliwie na siedzeniu burmistrz.
— A to chyba panowie wiecie dobrze — mówił dalej pan Uszko — że jeśli który z nas w Ameryce się czego dorobił, musiał się dobrze namęczyć i napracować, jak tu ludzie nie umieją. O tem zaś, co myśmy w Ameryce robili dla wojska, ilu naszych było w armji Hallera, cośmy dla tej armji przysłali, cośmy przysłali pieniędzy i żywności do Starego Kraju, który oni jak i dolary, rozkradali, to oni wiedzieć nie chcą. A przecież mnie dobrze wiadoma jest rzecz, że po zupę, co była dla dzieci szkolnych, najbogatsi nawet przysyłali służące z dzbankami i wylewali je świniom do koryta.
— Widać, psiokrew, jaka była zupa! — mruknął burmistrz.
— Tego pan nie gadaj! — wtrącił groźnie Pudłowicz, który był owej zupy rozdawcą.
Burmistrz zmieszał się trochę, siedzący zaś dłuższy czas cicho Przypiórski, zahuczał na cały głos:
— A po drugie, że w Ameryce, jak kto weźmie pieniądze, to sobie uważa za święty obowiązek odrobić, a tu — pieniądze weźmie, a tylko patrzy, jakby za to nic nie robić, nic nie dać. Nie wiem, co to za naród. Rzetelności nic nie ma — sama chciwość.
— Iii! — skrzywił się burmistrz ordynarnie. — Abo to, psiokrew, w amerykańskich kryminołach święci siedzą? I z was niejeden tyż — nie ruszy może, ale nie położy — nie weźmie, ale też nie doda!
— I w Ameryce naciągają! — przyznał pan Uszko. — Ale tam w powietrzu jest: Uważaj! Sam sobie będziesz winien! Człowiek się z człowiekiem ucieszy! Tu w oczy ci będzie patrzył jak przyjaciel, jak brat — a jednocześnie kradnie! Tu, u was, nic się nie da zrobić, bo wy za nic macie sobie czas i własną pracę! Każdy z was jest własnem bydlęciem pociągowem!
— Ale wyście powinni byli o tem wiedzieć! — krzyknął dziekan.
— Tak jest, i w tem jest nasz grzech, za który teraz pokutujemy. Myśmy wiedzieli, że kraj jest zaniedbany ponad wszelki wyraz i wiedzieliśmy też, że jest bardzo bogaty. Przeszkód i trudności nie baliśmy się — w Ameryce drogi są bardzo cierniste — aleśmy liczyli na dobrą wolę, na to, że tu ludzie pracować chcą, a tymczasem oni chcą tylko majątki zbijać — dlatego, proszę panów, abym skończył: Zbudować sokolnię, to rzecz bardzo łatwa! My ich mamy w Ameryce setki, a wystawiliśmy je sobie sami, lud roboczy. Ale tu? Niech panowie pomyślą — poco stawiać sokolnię ludziom, którzy jej nie chcą, którzy, gdyby ją wybudowano, woleliby ją zburzyć, byle tylko móc paść na tem polu gęsi, których w dodatku nigdy nie jedzą, a chowają je na pierze, ażeby mieć jaknajwięcej pierzyn i jaknajwięcej jaśków nakładać sobie na uszy!
Pan Uszko skończył, usiadł i przez chwilę panowało w klasie nieprzyjemne, kwaśne milczenie. Czuło się, że byłoby jeszcze dużo do powiedzenia i że niejeden miałby może ochotę czemuś zaprzeczyć, coś potwierdzić. Ale umysły prowincjonalne, umysły ludzi, żyjących w odosobnieniu, pracują powoli i nie są skłonne do zwierzeń. Kiedy milczenie zaczęło się już stawać nieprzyzwoitem, Pudłowicz zakonkludował:
— Więc na razie jest przynajmniej uratowany Sokół i jego grunt.
Tu, chcąc zmienić już temat, zwrócił się do siedzących w ciemnym kącie posępnych drabów.
— A wy coście są?
— My? Ady — sekcyjo zabawowo — w sprawie bolu strażackiego.
Goście, nie należący do tej sekcyji, ubrali się pośpiesznie i wyszli.
Noc była już ciemna.
Guloni poszli kupą naprzód.
Kiedy Zagórski wlókł się wolno wzdłuż ścian ciemnego rynku, usłyszał głos burmistrza:
— Iii, niech se ta, psiokrew, gadają! Co nam, psiokrew, szkodzi! My som my!
— A jak myślicie, Zagórski co zrobi?
— Co on ta, psiokrew, zrobi!
— Zawsze — uczony!
— Jaki uczony? Że, psiokrew, z książek różne słowa wypisuje? Taki uczony, psiokrew, to tyle, co ten, co inseraty, psiokrew, układa. Ktoby się go, psiokrew, bał! A dy on sam sobie, psiokrew, na własnem gospodarstwie rady dać nie może, wszystko, psiokrew, przepłaca — myślicie, psiokrew, że sokolnię wybuduje?
Dziekana i Ruszkiewicza poprosił Pudłowicz do siebie na papierosa.
Pojawiła się znów cytrynówka i kanapki ze śledziem, w kącie kanapy siedział też, w oczekiwaniu partyjki, katecheta, o. Inocenty z klasztoru, otulony w przestronny habit zakonny staruszek o drobnej, pomarszczonej twarzyczce tybetańskiego lamy.
Dziekan, Ruszkiewicz i Pudłowicz stanęli przy tacce, na której, niby skromne kwiatuszki, stały szeregiem smukłe kieliszki z blado-zielonym trunkiem, trącili się i podniósłszy w górę kieliszki, spojrzeli sobie w oczy. Prawa brew dziekana uniosła się w górę. Ruszkiewiczowi oczy się rozleciały, Pudłowicz zaś głęboko zajrzał w oczy dziekanowi:
— Za sokolnię Zagórskiego! — rzekł znacząco.
Księdzu lekko zadrgały kąty ust.

∗                              ∗
Pani Zagórska w starej bluzce i starych, sukiennych, rozczłapanych pantoflach, odbywała wieczorną gimnastykę z dziewczynkami, które, trochę senne, lecz przejęte powagą chwili, w skupieniu naśladowały jej ruchy. Krótkie, rozkazujące: raz, dwa, trzy, cztery! — przytłaczało maleństwa do ziemi i podrywało je w górę rytmicznie. Na biurku stała lampa z nierówno obciętym knotem, źle palącą się i z zakopconem szkiełkiem.

Zagórski poskoczył przedewszystkiem zabezpieczyć swe papiery od zetknięcia z tłustą, umorusaną lampą, poczem, rozumiejąc dobrze, iż lepiej się na razie z żoną znudzoną i zadąsaną nie wdawać, usiadł na swem zwykłem miejscu przy biurku. Tu się chronił, gdy mu życie zaczynało dokuczać i, wetknąwszy głowę w książki, plecami odwrócony do całego świata, tu przetrzymywał najsroższe burze, zagłuszał się pracą lub też, udając bardzo zajętego, w skrytości ducha myślał o różnych pięknych i ciekawych rzeczach, czasem zaś pisywał długie listy, których jednak przeważnie nie wysyłał.
Tak też i teraz siedział, niby zaczytany, w rzeczywistości przechodząc w myśli wszystko, co tego wieczoru słyszał i czego był świadkiem. Mimo, że zebranie wypadło właściwie fatalnie i mogło zrobić wrażenie przygnębiające, Zagórski się niem tak bardzo nie przejmował, bo ostatecznie gruntu „gulonom“ zagarnąć się nie udało a to było najważniejsze.
Za to zastanawiał się bardzo nad starym Józefowiczem, którego wystąpienie wraz z atakami burmistrza na amerykan, dało mu dużo do myślenia.
Józefowicza obserwował przez dłuższy czas. Był u niego w domu. Widział pokoiki niskie, małe, staroświeckie, ale wybielone czysto i bardzo schludnie utrzymane. Sprzęty były w nich również stare, niemal ubogie, lecz wystarczające. Zarządzała domem żona pana Józefowicza, staruszka niepozorna, skromnie i ubożuchno ubrana: Zagórski, zajrzawszy w jej wciąż jeszcze piękne, błękitne oczy, zauważywszy ładnie wykrojone usta i delikatny rumieniec na gładkiej twarzy, domyślił się, że musiała być niegdyś bardzo ładna, ale tylko „dla męża“ i dla domu, bo zresztą skromność, a może przesadna obyczajność jej czy oszczędność męża prawdopodobnie nigdy nie pozwalała na efektowniejszy lub bogatszy strój, który mógłby tę jej piękność podnieść. Pani Józefowiczowa całe życie przechodziła w sukniach szarych, neutralnych, nie rzucających się w oczy i całe życie upłynęło jej w domu, na pracy dla domu. W takich zasadach wychowana, innego życia nie pragnęła.
Więc były tu zasady, był kult dla ogniska domowego.
Józefowiczowie wychowali sześcioro dzieci: jeden syn im utonął, jeden zginął na wojnie, z pozostałych najstarszy cieszył się opinją bardzo dobrego inżyniera, drugi był prawnikiem, trzeci studjował na akademji rolniczej; córka wyszła zamąż w Krakowie, ale pożycie jej nie było szczęśliwe. W każdym razie musiało się przyznać, że stary Józefowicz na wychowanie dzieci nie skąpił. A i teraz nie zapominał nawet o tych, którzy byli już na stanowiskach i co roku w jesieni, przed Bożem Narodzeniem, dobrze ładowna fura wiozła do Krakowa przeróżne zapasy żywności.
Przyjęć stary nie wydawał, jednakże podczas świąt gości przyjmował i częstował nie gorzej od innych; nie brakowało ani wędlin, ani tortów, ani wódki, ani papierosów — i widać było, że częstował szczerze, nie żałując, naprawdę gościnnie.
Żył bardzo pracowicie. Od wczesnego rana dreptał po domu, wszędzie był, o wszystkiem musiał wiedzieć; podczas robót w polu, opalony, bez kapelusza, pieszo obiegał swe szerokie grunta, dozorując robotników, pracy, i na jego poważnej, ogorzałej twarzy widać było słoneczną radość rolnika i przejęcie się gospodarza, który cały zawierzył się ziemi i teraz niespokojnie patrzy w jej uśmiechniętą lecz nieodgadnioną twarz. Pod tym względem stary „gulon“ był nawet miększy od niejednego rolnika, nieczułego na piękno przyrody, lecz patrzącego na swą ziemię, jak na warsztat. On lubił o wschodzie słońca iść równą miedzą przez pszeniczne łany, lubił szum deszczu w maju, lubił, siedząc na ławce przed swym domem, wpatrywać się w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Ale z drugiej strony prawdą jest, że był człowiekiem niezmiernie nieużytym, zacofanym, bojącym się wszystkiego co nowe, samolubem, żyjącym tylko dla siebie i dla swoich. Opowiadano o nim, że sprzedaje stęchłą kaszę, stare nasiona, że się myli na swoją korzyść przy wydawaniu reszty, że mając przeszło sto morgów gruntu, na przednówku ćwierci żyta nikomu nie sprzeda. O tem, że to człowiek nieuczynny, słyszał też nieraz Zagórski od żony. Było też gorzej: Józefowicz nie chciał raz dać wiktu pięciu żołnierzom, którzy przybyli do miasteczka z komisją poborową, a których kilku zamożniejszych mieszczan kolejno u siebie gościło — a cóż to za koszt dla bogacza, mającego wszystko swoje!
— Złóżmy jednak to skąpstwo na karb słabości — tłumaczył sobie Zagórski. — Powiedzmy, że to zwyrodniała oszczędność. Wszyscy przecież żyliśmy jakiś czas pod znakiem oszczędności. Z groszowych składek budowaliśmy szkoły, sokolnie, fundowaliśmy bibljoteki, legjony nawet. Tej oszczędności ten człowiek oduczyć się nie może, ale czy to jest grzechem? A zacofanie? Pochodzi z braku wykształcenia, z długoletniego przebywania na prowincji. Co taki Józefowicz może wiedzieć o Polsce? Co oni wszyscy?...
Powstał przed jego oczyma straszny obraz. Oto tysiące i tysiące małych, ciemnych miasteczek, o kilka mil oddalonych od kolei, o kilkanaście stacji od jakiegoś większego miasta. Gdzież jest Polska, wielka, sławna, „w wielkości i chwale“, uznana przez mocarstwa, wspaniała? Tu niema z tego wszystkiego nic. Jest to, co było, prócz nowej biedy, nowych oszustw, nowych złodziejstw... Tam są wielkie uroczystości, wojsko o pysznej postawie defiluje przy dźwiękach orkiestr i fanfar, tu przyjeżdżają urlopnicy w mundurach podartych, załatanych, bardzo skromni i niechętnie mówiący o swej służbie. Gazety? Miasteczko odbiera kilkanaście egzemplarzy zwykłej, brukowej gazetki, ale kilku tylko ludzi czyta ją codzień; niektórzy kupują ją trzy razy na tydzień, inni dwa. Pisma podwyższają wciąż cenę, a ludzie coraz mniej wiedzą, co się dzieje w kraju. W końcu przestaje ich to zupełnie zajmować. Czytają o różnych ważnych sprawach, ale o sobie nigdy. Nikogo nic nie obchodzą, nikt o nich nie myśli, więc i ich prócz ich własnych spraw nic nie obchodzi, więc i oni tylko o sobie myślą. Policjant miejski z bębnem, to dla nich jedyne źródło informacji i wiadomości ważnych i potrzebnych. Cóż się dzieje? To samo, co w ciele, w którem wadliwie krąży krew. Tworzą się wrzody, zatory, obumierają mięśnie, członki. Czy takie ciało zdolne jest do długiego wysiłku, do skoku?
Więc otóż to zacofanie, wstecznictwo!
Zagórski duma i dziwne rzeczy przychodzą mu na myśl. Oczy się otwierają. Zaczyna rozumieć. Przypominają się książki, opowiadające o dawnych czasach, o rzemiosłach, o dawnym polskim przemyśle, o sławnych swego czasu jarmarkach. Niegdyś na Pokuciu, w górach, w Mikuliczynie. Zagórski miał starego służącego, suchotnika, który swego czasu pracował tam w hucie szklanej. Tę hutę zwinięto, suchotnik, który wiedział, gdzie się dawniej znajdowała, wygrzebywał niekiedy z piasku kawałki szkła — za to pracował tartak, który dzień i noc ciął drzewo na wywóz. Ormianie z Kut opowiadali Zagórskiemu o świetnym niegdyś przemyśle garbarskim w tamtych stronach; za czasów polskich u nich całe Węgry zaopatrywały się w safjan, za czasów austrjackich zaś doszło do tego, że ci Ormianie musieli sprowadzać safjan z Węgier, a cały ich przemysł podupadł. Tak samo białe miasteczko — słynęło niegdyś szeroko i daleko ze swoich szewców, miało kilka cechów, miało przywileje królewskie, a potem przywileje mu odebrano, chciano je zrównać ze wsią, zniszczono mu przemysł szewcki wyrobami fabrycznemi z Czech i z Austrji, z szewców doskonałych porobiono partaczy, wyrabiających tandetne obuwie z kory, krytej nędzną skórą, i dążono wszelkiemi siłami do tego, aby to stare miasteczko zamienić w wieś, mieszczan zaś w chłopów.
Odgadnąć tych machinacji miasteczko nie mogło, nigdy nawet o nich nie myślało, ale, wiedzione instynktem samozachowawczym, broniło się, jak umiało. Stąd ta niechęć i oporne stanowisko wobec chłopów, z którymi chciano ich zrównać. Stąd nakaz chciwości na wszelki wypadek. Stąd oczywiście niechęć do wszystkiego nowego, mogącego zaszczepić śmierć. Stąd ten upór, skrytość, bezwzględność, trzymanie się swego, zaciętość, posępność — wszystko cechy charakterystyczne ludzi, świadomie czy nieświadomie prowadzących walkę. A hasłem tej walki pewne siebie, niezłomne:
My som my!
Dzięki temu hartowi ci ludzie przetrzymali nicość i ucisk prawie półtorawiekowej niewoli, dzięki temu wciąż jeszcze są, istnieją!
Odhartować ich?
Byłoby to równoznaczne z pozbawieniem ich największych wartości życiowych, z rozbrojeniem. A walka o Polskę toczy się wciąż i potrzeba właśnie takich, jak ci „guloni“, którzyby na cały głos krzyknęli światu w twarz swe harde: My som my!
Ale z drugiej strony ten sam gulon odsuwa się od wszelkiego udziału w pracy i myśli tylko o sobie. I nie chce żadnego twórczego czynu.
Zbyt biedny, zacofany, nie wierzy, nie ufa?
Naraz przyszły Zagórskiemu na myśl ruiny zamku, u którego stóp miasteczko leżało, chaos starych, wietrzejących głazów, poprzerastałych powyginanemi potwornie, sękatemi, grubemi sosnami, nieraz, zda się, z powietrza ciągnących korzeniami swe soki, lecz zdrowych i pnących się wciąż ku słońcu. Trudno się w tem rozeznać: Czy głazy trwały na swem miejscu dlatego, że je podtrzymywały giętkie, tęgie ramiona sosen, czy sosny rosły tak bujnie dlatego, że je otulały mocne boki odwiecznych, wietrzejących, lecz wciąż jeszcze niezłomnych głazów. Dziwna mieszanina śmierci z życiem.
— Albo się to wszystko razem kiedyś zawali — zauważa Zagórski — albo porośnie lasem. Ale zamku nic już nie wskrzesi. Musi powstać coś zupełnie nowego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.