W białem miasteczku/I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W białem miasteczku |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
CZĘŚĆ PIERWSZA
|
W mieście to człowiek nawet już nie wie, co to wichura! — pisał Zagórski do brata. — Najprzyzwoitszy, najsolidniejszy wiatr zmienia się tam w mniejszy lub większy, zawsze ordynarny i zapaskudzony przeciąg. Ale na wsi wiatr wciąż jeszcze jest wiatrem. Niebo zaciągnięte olbrzymiemi, czarnemi, ciężkiemi chmurami, światło dnia zgaszone, mętne, żałobne, gościniec prawie że pusty, a od zachodu, z poza grzbietów górskich leci polami wicher i wyje — wyje, ryczy czasem, znów gwiżdże, chichoce, pośpiewuje, a potem znowu rzuca przed siebie masę wstrząśniętego powietrza, wiatr potężny o szerokich piersiach i zdrowych płucach. Zbija się na podwórzu w gromadki drób, szukający zacisznego kącika — i piszczy żałośnie. Wiatr huczy w bezlistnych suchych koronach jabłoni i grusz, roztrzepuje je, mierzwi brutalnie, bezwzględnie, że aż żal patrzeć na sponiewieranie szanownych, czcigodnych, starych drzew; wyglądają jak stare kobiety, bite i szarpane za włosy przez nieokrzesanego brutala. Ze stromych, wysokich strzech stodół gwiżdże coś, że przysiągłbyś, iż ukrył się tam chór złośliwych, rozpustnych djablików. Z hukiem zatrzaskują się lub otwierają opatrzone poczciwemi sercami drzwi dygocących komórek, modrzew nad domem kłania się wciąż — ale dom stoi i tylko gołębie przycupnęły pod dachem i pogruchują zaniepokojone.
Wicher wzmaga się nad wieczorem. O tym czasie chmury, zmęczone czy zziębnięte oddalają się do jakiejś poczekalni, zostawiając na opuszczonem boisku niebieskiem parę zaledwie czarnych mamutów czy innych potworów, krzywo i nieżyczliwie patrzących na srebrny rogalek księżyca, który nie wiadomo skąd się wyrwał i znalazłszy się naraz w samym środku nieba, sam, bez gwiaździstego sztabu, nawet bez Wenery, odwiecznej swej adjutantki, zażenowany leci gdzieś, jakby się okropnie śpieszył. Wygląda zupełnie, jak zaprószony trochę tancerz, który wyrwał się z kąta i na środku sali zaczął solo właśnie gdy muzyka skończyła, teraz zaś chce to obrócić w żart i uśmiechając się dowcipnie, lawiruje ku drzwiom.
Za to na zachodzie otwiera się nad górami płomienisto-czerwona czeluść, niby rozpalone wnętrze pełnego płomieni pieca — i z tej czeluści rozżarzonej bucha wiatr.
Gościniec ożywia się. Ludzie wracają z poczty, z roboty, wszyscy trzęsący się, zziębnięci, przerażeni, omatuleni, w grubem ubraniu. Są stanowczo mniej zahartowani od mieszkańców wielkich miast. Kiedy my mówimy: — Psia krew, chłodno dziś na dworze! i owijamy szyję szalem, chłop bierze kożuch i woła do każdego spotkanego po drodze: — Ale dziś mrrróz! — Pogoda działa na chłopa psychologicznie. Wreszcie — gościńcem leci Flak, inaczej mówiąc, pan Flakowicz, bardzo uprzejmy i niestrudzony listonosz. Ludzie czyhają na niego w drzwiach, u furtek, u okien, wszyscy na przeciw niego wybiegają. Jest to jeden z tych poczciwych, wyjątkowych listonoszów, którzy przejmują się swą rolą i stają się serdecznym łącznikiem między dalekim światem a swoją gromadą. Niosąc depeszę, z daleka już ogłasza jej treść: — Pieniądze nadane! — Jeśli ma pieniądze, woła: — Niosę hopy! — Listy urzędowe doręcza ostrożnie i z pewnem zakłopotaniem. Mam wrażenie, że on z taką przyjemnością obchodzi domy swego miasteczka, z jaką pszczelarz obserwuje swój ul.
Ja osobiście wiatr bardzo lubię. Ma szelma ton, ma zadęcie, co się zowie. Prócz tego lubię go, jako gościa z daleka. Wiem, że podróżuje prędko, a choć mija mnie i leci dalej, nie zwracając na mnie uwagi, przynosi mi pozdrowienia ze świata. Czczę w nim także rozmach szeroki, rozpęd na wielką skalę, brak drobiazgowości, głośną, otwartą szczerość i — zapamiętanie. Kiedy się rozwściekli i zacznie wyć, warto słuchać, i jest czego słuchać — zwłaszcza w nocy. Wtedy opowiada historje straszne o zapomnianych ścieżkach w leśnych wąwozach górskich, o głuchej rozpaczy chłopa, wieszającego się na rzemieniu w czarnym gąszczu leśnym, o żałosnej spowiedzi sieroty pijaka u konfesjonału pokracznej, spróchniałej wierzby przydrożnej, o smętku wojennych cmentarzy wśród pól, z krzyżami wyciągniętemi w szeregi, jakby na komendę „równaj się w prawo!“, z podoficerami na skrzydłach i z większemi, osobno wzniesionemi krzyżami dla oficerów.
Ale ten wiatr przyniósł nam zimę, okropną, dziką, rozjuszoną. Mrozu wielkiego niema, zato brutalne rozbestwienie pogody przechodzi wszelkie wyobrażenie. W przerażonych, wciąż kołyszących się ruchach drzew jest patetyczny rytm tragicznej rozpaczy, w ich szumie zawodzenie tak elegijne, że mimowoli przychodzi na myśl grecka płaczka, szary, popielaty kolor nieba z kłębiącemi się czarnemi chmurami zieje twardą surowością, śnieg twardnieje w lodową skorupę. Świat jest szary, nużący, przykry.
Oczywiście, ludzie kulą się po domach, przy piecach.
I tu dzieje się rzecz nadzwyczaj ciekawa.
Wilków w naszych stronach zupełnie niema — a jednak naraz ktoś wilka wspomnie. Dość słowa — zaczyna się wilcza sensacja. Gdzie tylko się jakiś pies pojawi — zaraz wilk. Naprzód opowiadają, że to tu to tam widziano pojedynczego wilka, później uganiają po wsiach i polach już całe stada. Kogoś zjadły! Kogoś — nieznanego ani z nazwiska, ani z miejsca zamieszkania — jakiegoś chłopa! Jakiś chłop wogóle jest znakomitą osobistością i mimo, że spotykają go wciąż niesłychane przygody, grasuje po okolicy nieśmiertelnie. Wilki ośmielają się, napadają na czyjąś chałupę, wreszcie:
— Wczorajszej nocy zjadły księdza z Janowic, który jechał z Panem Bogiem do chorego. Tylko buty zostały.
Wilcza sensacja na tem się kończy, bo rzecz zbyt łatwo zbadać. Ale nie koniec zimowej panice psychologicznej. Dzień coraz krótszy, noce długie i potężne swą ciemnością. Z ciemności nocnych wypełzają naraz na widownię duchy.
Duchy na prowincji nie umarły jeszcze; żyją wciąż i straszą. Czasem jest to chłop bez głowy, kiedyindziej człowiek goły, który przysiada się na wóz i prorokuje. Najczęściej jednak są to dokuczliwe, a mojem zdaniem, głupkowate straszydła, nie świadczące zbyt korzystnie o fantazji naszego ludu: Więc na przykład figura jakiegoś świętego, zabiegająca drogę z tylu stron, iż wóz wciąż jeździ w kółko, albo — przykład klasyczny — koło od taczki czy kula jakaś, samotnie pędząca przez łąki za wracającą do domu z roboty młodzieżą — rozumie się — o zmierzchu. Coby to goniące koło czy kula oznaczała, nie mogłem wysondować, prawdopodobnie djabła. Jedynym ratunkiem przed tem zjawiskiem ma być ucieczka ku najbliższemu rowowi. Tam wszyscy muszą się wziąć za ręce i razem przeskoczyć rów z okrzykiem „Jezus, Marja, Józef!“ Ktoby pozostał w tyle, ten roku nie doczeka. (Rzeczy, których pod grozą niedoczekania roku robić nie wolno, jest bardzo wiele, zwłaszcza na wilję).
Zabobony liczne i bardzo ciekawe. Jeśli dzieci, bawiąc się w kościół, śpiewają pieśni kościelne i udają księży, mówi się, że wywodzą, rozumiej, wywodzą duszę z człowieka. Jest to niedorzeczność, a jednak — dzieciom swym musiałem zabronić tej zabawy, gdy parę osób w sąsiedztwie zmarło. Kościelny śpiew dziecka i — puszczyk — to jedno. Ostatecznie, w dzieciach jest siła nadziemska — zatem niech milczą — ich najniewinniejsze zabawy są zawsze okrutne. Ale dalej: Jeśli w jednym garnku zmieszasz mleko od dwóch krów, jedna krowa przestaje dawać mleko. Tak tu gulonki powszechnie wierzą — i sprobójże założyć w tym kraju spółkę mleczarską.
Są też w mojej okolicy błędne ogniki, podobno bardzo częste...
— Józieczku, kolacja na stole! — odezwał się głos pani Zagórskiej. — Chodź, bo ci wystygnie.
Zagórski posłusznie położył pióro i wstał.
W jadalni jasno płonęła lampa, szła para z półmisków, stojących na stole. Dzieci głodne stały przy swych krzesełkach. Za oknami kłębiła się rozpętana burza zimowa.
— Coś strasznego, co się tam dzieje! — żałosnym, przerażonym tonem mówiła pani Zagórska. — Zgroza ogarnia, jak się słucha tego wycia.
— A możebyśmy, dzieci, wyszli na werandę zobaczyć, jak taka noc wygląda! — zaproponował ojciec.
— Daj spokój, zaziębią się! — zlękła się matka.
— Ja pójdę! — zgodziła się Basia.
— I ja pójdę! — zawtórowała Elżunia.
— Wyjdziemy na chwileczkę, nie bój się, nic się im nie stanie.
Okrył dzieci czemś, co było pod ręką i wyszedł z niemi na werandę.
Porwała ich w tej chwili w swe objęcia wichura, okręciła dokoła, obsypała śniegiem, zawyła i zagwizdała w uszach. Ogromne, białe widma tańczyły w powietrzu, drzewa ryczały, jak z bólu, wysoki modrzew buczał żałośnie.
— Boję się! — szepnęła Basia, tuląc się do ojca.
— Pewnie! — zgodził się ojciec. — Ja się też boję.
Cofnęli się ku drzwiom i w popłochu uciekli do ciepłej jadalni, wystraszeni, obsypani śniegiem. Pani Zagórska zamknęła za niemi oboje drzwi na dwa spusty z takim pośpiechem, jakby się obawiała, że zima może ich ścigać aż do pokoju.
Po tem wzruszeniu zadowoleni zasiedli do stołu.
— Straszna zadymka! — mówił Zagórski, nalewając sobie kieliszek wódki, aby się godnie przysposobić na przyjęcie dymiącej, gorącej kiszki z kapustą. — Nie chciałbym się w taką noc znaleźć gdzie w drodze.
— I pomyśleć... i pomyśleć — głos pani Zagórskiej zadrgał łzami — coby było, gdyby tak teraz, w tę straszną noc, te dwa robaczki małe... znalazły się same na gościńcu... i musiałyby iść...
Tu pani Zagórska wybuchnęła płaczem.
— Kobieto, czemu wyjesz! — oburzył się mąż. — Patrzże, przecież siedzą w ciepłym pokoju, jedzą zacierkę na mleku... Nie chodź na swój własny pogrzeb! Zwarjowałaś?
Pani Zagórska przestała płakać, otarła łzy, ale nie uśmiechnęła się; przeciwnie, na jej twarzy zjawiło się przykre, lekceważące odęcie.
∗ ∗
∗ |
I czego ty się tak ciągle dmiesz? — spytał Zagórski zabierając się po kolacji do pasjansa, podczas gdy pani Zagórska pracowała nad ulubionem „Richelieu“. — Wiem dobrze, że wolałabyś mieszkać w mieście, ale nie moja wina, że ci na prowincji źle. Jesteś obrzydliwy mieszczuch, wyzbyć się tego nie chcesz, i dlatego źle się tu czujesz. Ale to twoja wina.
— Moja wina?
— Oczywiście. Boisz się krowy, konia i tak samo boisz się deszczu, wichru, chłopa. Na dalszą przechadzkę nie pójdziesz, bo niema trotuarów, bo sobie buciki zniszczysz.
— Może to nieprawda?
— Prawda, ale ty sobie nie sprawisz trzewików do chodzenia, tylko do paradowania po promenadzie, a tu niema promenady, niema parad, jest gościniec, błoto, śnieg.
— Sama o tem najlepiej wiem.
— I do tego trzeba się przystosować. Trzeba się pogodzić z tem życiem, jakie jest. Inaczej, nic dziwnego, że się jest zawsze pokrzywdzonym.
Pani Zagórska milczała.
— Ty jesteś bardzo mądry, Józieczku! — odezwała się po chwili. — Bardzo mądry. Ty masz swoje słowniki, różne książki, a w wolnych chwilach pisujesz listy. Reszta cię nic nie obchodzi.
— Trudno, musi być jakiś podział pracy.
— Zapewne, ale mleko do śniadania musisz mieć, a wiesz ty, że mi tego mleka odmawiają? Z głupiej złośliwości, z zawiści. I że dziewczyna aż na przedmieście musi chodzić wczesnym zimowym rankiem po mleko? A wiesz ty, że mi odmówiono chłopa, który mi rąbał drzewo i że teraz ja sama z Milcią na mrozie piłuję i rąbię drzewo? Patrz, jakie mam ręce.
Pokazała mu grube odciski na dłoniach.
— Czy ty wiesz, że gdy w klasztorze o mleko dla dzieci poprosiłam, to mi odmówiono, mówiąc, że im mleka dla warchlaków potrzeba?
— Nie może być! — wybuchnął Zagórski.
— Nie może być! — uśmiechnęła się gorzko pani Zagórska. — A toż gospodyni mleko świniom raczej wyleje, a nie sprzeda po cenie, która się jej nie podoba. Ty lubisz jajecznicę na śniadanie — idź, spróbuj kupić jaja. Pełno kur w miasteczku, a nie sprzeda ci nikt ani jednego jajka — chyba żyd. Co się dzieje z mięsem? Rzadko kiedy możesz coś dostać. Jaja skupuje spółka jajczarska, żyto skupuje burmistrz, świnie wywożą rzeźnicy, wszyscy wszystko wywożą, a nie przywiezie nikt nic. Bogu dzięki, tego roku jest nafta, a pamiętasz, jakeśmy zeszłego roku biedowali? Idź, poszukaj jakich kasz, sera, grzybów suszonych, makaronu, choćby musztardy — cóż ja ci, człowieku, dam zjeść? Kluski ze słoniną? A toż nawet słoninę czasem chowają, gdy ma podrożeć. Proszek do zębów mi wyszedł — byłam w aptece — pomyśl, proszku do zębów dostać nie można. Niema!
Pani Zagórska mówiła już przez łzy.
— I co mi z tego, że mi dajesz na dom, kiedy ja za te pieniądze niczego dostać nie mogę? Kazać sobie przysłać pocztą — połowę rzeczy w drodze rozkradną, albo też przyślą Bóg wie co. A jeździć do miasta i robić większe zapasy, na to trzeba większych pieniędzy, których nie mamy. A tu są ludzie nieuczynni, niechętni i nieżyczliwi. Nie zrobią ci nic, bo choć tu dom masz, uważają cię za przybłędę. Nie jesteś gulonem. Przecież panią Mandlową, która tu od trzydziestu lat już mieszka, zwymyślali niedawno od przybłędów. Każde twoje niepowodzenie ich cieszy, czyhają na twoje nieszczęście.
— Jest przecież kooperatywa.
— Wielkie słowo! Kooperatywa sprowadza towar tylko dla chłopów, wódki, chustki i takie tam rzeczy... Zresztą, ci ludzie sami żyją tylko chlebem, ziemniakami, kapustą... To skąpcy, którzy sobie wszystkiego odmawiają... Dobrze, jeśli raz na tydzień w niedzielę, ugotują rosół z cielęciny i tak jedzą potem tę wygotowaną, mdłą cielęcinę z kapustą i ziemniakami... Przecież to zupełni barbarzyńcy, dzicy ludzie... Na dwa tysiące ludzi łaźni niema... Tylko w żydowskiej łaźni można się kąpać, ale — dziękuję. Ci ludzie się nie kąpią nigdy. Jak dziewczynę gulonkę wezmę do domu, to ma wszy. Tobie dobrze, siedzisz spokojnie przy biurku, patrzysz na tych ludzi przez szyby, jesteś mądry i mówisz o demokratyzacji, ale ja mam do czynienia z ich złośliwością, gruboskórnem chamstwem, z pogardą, gorzej, nienawiścią do inteligencji, z szachrajstwem, zdzierstwem, paskarstwem, brudem... Nie masz pojęcia, jakie to jest obrzydliwe...
Zagórski zdumiał się. O tem nie myślał.
— Więc niby właściwie co ja mam? — skarżyła się pani Zagórska. — Słowników nie układam, jestem zwykłą, przeciętną kobietą. Nie mam nawet zadowolenia z gospodarstwa, bo te ciągłe braki psują mi wciąż humor, i w gruncie rzeczy żyjemy, jak nędzarze.
— No, no!
— Ty — nie. Tak. Ale ja muszę się tułać od Annasza do Kajfasza i wprost żebrać, ażeby mi sprzedano tam parę jaj, tu trochę masła, tam trochę karpieli — żebrać i płacić paskarskie ceny. To życie inteligentnego człowieka na prowincji! A poza tem co? Bywać właściwie nigdzie nie można, wypożyczalni książek niema, z miasta książek też nie sprowadzisz, bo na prowincję nie wysyłają — więc co robić? O wyjazdach ani mowy, nawet na prenumeratę pism nie stać! Człowiek w tem wszystkiem kapcanieje, dusi się, ginie! To nie jest przecież życie!
Zagórski słuchał w milczeniu, bezmyślnie układając karty.
Tak, tak, to była istotna prawda, tak rzeczy stały, takiemi czarnemi a nie różowemi barwami należało je malować. Wyzysk, paskarstwo, chciwość, ciemnota, brak kultury, samolubstwo i zawiść.
Poczerwieniał że wstydu.
Zaczął szybko w głębi duszy szukać jakichś argumentów — napróżno.
Mącił mu myśli wicher, który wył za oknami, jak wzburzone morze.
Ułożył karty, posiedział jeszcze chwilę, a potem rzekł:
— Chodźmy spać.
Pani Zagórska obtarła łzy, wstała i wziąwszy lampę, zaczęła obchodzić dom, sprawdzając, czy wszystko pozamykane i na swojem miejscu.
∗ ∗
∗ |
Przez dłuższy czas było ciemno, ponuro, zimno, śnieg spadł, potem stopniał, błoto zrobiło się niemożliwe, niebo było stale zachmurzone, ludzie — zgryźliwi i bez humoru.
Zdawało się, że to już musi być tak.
Pewnego dnia po południu Zagórski wyszedł trochę przed dom, aby odetchnąć świeżem powietrzem. I zobaczył cudną rzecz.
Na zachodzie ciężkie, czarne sklepienie chmur zostało trochę podniesione, jakby uchylone, a przez ten otwór tęgim pękiem promieni jasnych rzuciło w świat słońce.
Widok, niezrównany co do spokoju, a sharmonizowany i jasny w tonie, jak stara litografja angielska, był niemal orzeźwiający.
Naprzód — gęsto splątana, czarna, węzłowata sieć konarów starych dwóch jabłoni, na dole zaś, pod niemi, jasne teraz w słońcu, gęste balaski, podobne do złotych rzęs. Przed temi balaskami czerwono-ceglasty kawałek papieru, świecący jak drogocenny klejnot i otoczony przez kury, które zbiegły się podziwiać jego świetność.
Dalej piękne, zielone, równe pole. Za tem polem stalowe sylwety drzew na cmentarzu, głównie trzy smukłe rózgi topolowe, koło nich zaś trochę niższe, szersze i ciemniejsze tuje. Za cmentarzem ciemno-zielone wzgórze — potem, niby wata, świecąca w słońcu biała mgła, za nią góra szara, a z poza jej pleców wynurzony daleki grzbiet, błękitny, rozpromieniony. Nad tem wszystkiem niebo stalowo-niebieskie, podłużnemi szalami białych chmurek lekko pręgowane, zimne, niemal odbijające świat, jak lustro lub czysta woda. A naraz — czarne obramowanie ciężkich, skłębionych chmur. Powiedziałby kto: Ciężkie futro niedźwiedzie, z którego wygląda jasna, uśmiechnięta, niebiesko-oka twarzyczka.
Zagórski odwrócił się i spojrzał w drugą stronę.
Gościniec błotnisty, nad nim karminowe czupryny wierzb. Na ziemi tu i ówdzie błękitnawe płaty śniegu — wszystkie błyski stalowe, zimne. Ściany domów rozjaśnione, białe okna połyskujące, dachy czerwone naraz rozgorzałe, ściany niższych domków siwe. Ale na pierwszy plan wybija się stary domek parterowy o ścianach białych z niebieskawym odcieniem i ze strzechą, zupełnie na oczy nasuniętą — jak czapka albo kapelusz zafrasowanego czy drzemiącego chłopa. Ta strzecha-czapa jest przecudna, miękka, jak z aksamitu czy pluszu, ciepła, puszysta, gruba ciemno-zielona, z prześlicznemi, pawiowemi odcieniami. Tak pięknemi, rzadkiemi farbami maluje tylko czas. A nad tem wszystkiem znowu, silniej i mocniej rozgorzałem, niebo posępnie chmurne i uparcie czarne, mimo ostrzeliwujących je promieni słonecznych.
Błysnął czerwonemi oczyma dwóch małych okienek poczciwy, stary dom pod zieloną strzechą. Jużci, mieszkają tam ludzie...
Zagórski ich zna. Troje wszystkiego, zamożni, dobrze się im powodzi, mogliby być szczęśliwi. A nie są. Czemu? Bo się kłócą. Kłócą się tak, że nieraz zwarty tłum otacza dom, a przysłuchując się gniewnym głosom, pokłada się ze śmiechu.
A tedy — lepiej nie mówić o ludziach, lecz patrzeć na zachód, w słońce...
Ściekające powoli z rynien krople, dogadują dźwięcznie i rytmicznie:
— Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak...
Na zachodzie góry, przepasane w biodrach białemi szarfami mgieł, zdają się róść. Niebo nad niemi czyste, chłodne, seledynowe, śmieje się. Uchyliło trochę czarnej pokrywy chmur, spojrzało, śmiejąc się, co się tam pod nią dzieje i — zniknie.
— Kiedyindziej do was przyjdę! — żartuje. — Dziś nie mam czasu!
Ciemne niebo odwinęło się po obu brzegach, pokazując płomienisto-szkarłatną podszewkę.
Słońce zaszło.
Ale w chmurach pozostał jeszcze jego gorący blask i oto nad światem wznosi się przedziwne, kunsztowne sklepienie z ciemno-granatowego marmuru, żyłkowanego czerwono.
Czarnemi, upstrzonemi śniegiem polami rozłażą się na wszystkie strony złote żuki. To dziewki, ugięte pod snopami słomy tak, że widać tylko suwające się ciężko nogi i wypukły złoty grzbiet, połyskujący w słońcu.
W niedalekiej stodole zaczyna rytmicznie grać sieczkarnia. Jest to niby jednostajny, wciąż w tym samym rytmie powtarzający się równo akord na skrzypcach i wioli — coś w rodzaju włoskiego akompanjamentu do bardzo starej, ale wiecznie słodkiej, rzewnej kawatiny.
Błysk słońca zgasł.
Zagórski westchnął i szybkim krokiem skierował się ku domowi.
∗ ∗
∗ |
Gościeniec.
Trudno, aby go Zagórski nie obserwował. Ma go przecież wciąż przed oczyma.
Jest to długa, dość szeroka, jasna taśma. Coś w rodzaju wstęgi filmowej. Widać na niej wszystkich mieszkańców miasteczka. Każdy musi tędy od czasu do czasu przejść.
Tło stanowią dwa parterowe domki, między niemi, przysypana śniegiem, prostopadła do gościńca, idzie droga polna, w głębi drzewo dość dziwnego kształtu, przypominające, rzekłbyś, zwierza, który stanął na tylnych łapach, a przedniemi niezgrabnie wywija w powietrzu. Nad tym ubogim i skromnym pejzażem niebo obwisłe, szare, posępne.
U przecięcia drogi polnej z gościńcem, znajduje się staroświecka, prymitywna studnia cembrowana, z której czerpie się wodę za pomocą długiej żerdzi.
W lecie, w dni jarmarczne i podczas żniw, unoszą się nad studnią obłoki pyłu; w zimie woda jest lepsza. Czerpanie z tej studni nie należy do rzeczy łatwych, przytem, ile razy ktoś napełnione naczynie wyciągnie i postawi na cembrowaniu, woda oblewa mu nogi. Ludzie klną wówczas, na czem świat stoi, zwłaszcza w zimie, gdy woda zimna jest, jak lód, dziewczęta zaś z domów, zgrupowanych dokoła studni, wybiegają po wodę przeważnie w pantoflach, nałożonych na bose nogi. Zdaleka już widać na śniegu ich czerwone nogi i obnażone po łokcie, czerwone z zimna ręce. Każda z nich chwyta kulę czyli żerdź, wywija nią w powietrzu, spuszcza w studnię, wyciąga wiadro, piszczy, znowu wywija żerdzią, kładzie ją na studni i ucieka, jak oparzona.
Najczęściej jednak widać na ulicy panią Maślakową. Wysoka, zdrowa, dorodna kobieta tanecznym, trochę sztucznym krokiem wciąż krąży koło domu, trzymając cały gościniec pod bezustanną kontrolą. Ma donośny, dźwięczny, melodyjny głos, którym też świetnie włada, słychać go wciąż wibrujący, przenikliwy, wszechobecny. Żywa, wesoła, pomysłowa, pani Maślakowa zaczepia każdego chłopa, każdą kobietę wiejską, wszystko targuje, każdego musi wybadać, co ma, skąd i dokąd idzie, wszystko ją obchodzi. Jak pieski uganiają za nią dzieci, wśród nich stale trzymająca się za ręce para bliźniaków, tak podobnych do siebie, że matka podczas kąpieli zawiązuje jednemu z nich wstążeczkę na szyi. Cieszy się opinją znakomitej gospodyni, a o jej tucznym wieprzku, którego chętnie ciekawym pokazuje, mówią, że jest wielki, jak słoń.
To są figury z najbliższego sąsiedztwa, widziane najczęściej.
Ruch kołowy na gościńcu dość duży. Przejeżdżają przeważnie wozy z gór z drzewem. Na długich pniach siedzą osowiali i obrzękli z zimna parobcy o czerwonych twarzach. Ten i ów, siedząc na pniu, jak woltyżer, bije się po bokach wielkiemi łapami w czarnych rękawicach. Za wozem musi się koniecznie wlec po ziemi zielony czub sosny. Prócz tego jadą chłopskie wozy, czasem sanie z drzewem na opał, rzadko kiedy bryczka z kimś z obywatelstwa lub księżmi. Koło południa i po południu ruch na chwilę się wzmaga; jedzie poczta, podróżni na kolej, a tu i ówdzie cwałuje na pocztę posłaniec konny z odleglejszych wsi.
Prawie codzień odzywa się od strony rynku głośne, głuche: łup-łup-łup-łup-łup-łup! To policjant miejski, waląc w stary bęben, ogłasza, że ma coś do obwieszczenia. Z każdej chałupy wypada ktoś na drogę, najczęściej dziewczęta, za niemi dzieci i psy. Wszystko staje na gościńcu w oczekującej, uważnej pozie. Huk bębna milknie i od strony rynku, z odległości dobrych kilkuset kroków leci donośne, jak dźwięk trąbki: Poda-je się du pu-blicznej wiadumości!
Co się podaje, nie zawsze zgadnąć można, bo w tej chwili, jak na złość, albo się wicher zerwie, albo pies zacznie szczekać, albo wozy z góry nadjadą. Więc sąsiedzi klną policjanta, ale przecież wieść idzie dalej z ust do ust, jak hasło: Podatek gruntowy! Asenterunek! Asekuracyjo! Licytacyjo na drzewo! Cukier w składnicy! Padnie kilka uwag, poczem ludzie wracają do roboty.
Od czasu do czasu zjawi się na gościńcu kilka bab zakutanych, lub silne, twarde, krzepkie figury chłopów. Ale chłopami Zagórski się nie interesuje. Jego świat kończy się u ostatnich domów miasteczka, to, co jest dalej, to już świat zupełnie inny, nieznany, obcy, rządzący się innemi prawami, niemal rasowo odmienny.
Idzie z miasta do domu pan leśniczy w zielonkowatym mundurze leśników niemieckich, w kapeluszu zielonym, z kitką z tyłu, na grzbiecie dźwiga wypchany plecak. Spotkał się z wracającym do miasta z patrolu policjantem. Policjant ubrany jest doskonale, ciepło, zgrabnie, na mocnej głowie ma płaską czapkę z białym orzełkiem, na ramieniu krótki karabin z bagnetem. Widać jego kańciastą, ogoloną, czerwoną z zimna twarz. Leśniczy częstuje policjanta papierosem.
A oto sensacja:
Ni stąd ni zowąd zjawił się na gościńcu rzeźnik, młody chłopak, napół po wojskowemu ubrany, z nożami rzeźnickiemi, wetkniętemi za skórzane sztylpy. Idzie powoli, zmęczony, a na drążkach niesie kilkanaście kiełbas do wędzenia. Ludziom to nic, ale psy uważają takie zapowietrzenie ich dzielnicy za bezczelną prowokację. Zrywa się powszechne ujadanie, widać nawet coś w rodzaju agitacji. Pewien czarny kundys w białe łaty, znany zresztą powszechnie jako ostatni tchórz, szczeka najzajadlej i oblatuje z pyskiem wszystkie podwórza. Najwidoczniej agituje. Bez powodzenia. Rzeźnik znika — psy też.
Przez jakiś czas jest zupełnie pusto. Biały dzień, a na gościńcu ani żywej duszy. Po lewej stronie widać narożne domy rynku, po prawej gościniec pnie się zlekka w górę między wierzbami czerwono-brunatnemi na granatowem tle gór. I tylko wicher wyje tak, że w konarach drzew gra coś nakształt trąb.
Gromadkami wracają ze szkoły dzieci. Nie śpieszą się bardzo, przeciwnie, zbytkują po drodze. Ot, gościńcem wlecze się dziaduś ubogi. A że to kraj twardy, bezlitosny i na biednych wcale nie łaskawy, więc dziadusie bywają tu opryskliwi, źli, warkliwi i skorzy do zmacania kości kijem. Wiedzą o tem dzieci, dziadusiów się boją. Wszak-ci tu gadka mówi, że jeden dziaduś wziął dziewczynkę niby na służbę do siebie, zaprowadził ją do lasu i nożów jej w oczy nawbijał. Więc tu i ówdzie z gromadki kamień gwizdnie, szczute pocichu psy następują na pięty dziadom, którzy się opędzają od nich koszturami i głośno łają dzieci, wygrażając im czarami i urokami. I dzieci przelęknione uciekają, bo a nuż dziaduś chleb w kamień zamieni lub odmieni krowie mleko, tak, że krew będzie dawała! Zwykle odprawia się go delikatnie ceremonjalnem: — Niech Pan Bóg opatrzy!
Za to jest nowa rozrywka: Z chederu idą dzieci żydowskie. Zbite w gromadkę, trzymając się mocno za ręce, drepce kilkanaścioro żydziąt, spłoszonych, nieśmiałych. Z za płotu wypada nagle malutki Maślaczek i sam jeden rozpoczyna gwałtowną ofensywę na żydowski legjon. Z pasją rzuca kamieniami, grudami ziemi, śniegiem. Za każdym takim „strzałem“ cała żydowska gromadka podrywa się i pierzcha, oglądając się tchórzliwie za siebie, wreszcie zmyka cwałem.
Po raz może pięćdziesiąty w jednym i tym samym dniu sunie do miasta majestatycznie Palpieron, czcigodny i poczciwy gulon, z zawodu szewc, z zamiłowania furman, a między innemi także i radny miasta. Szewstwem się już nie trudni, partolą zamiast niego buty na jarmarki trzej synowie, on zaś, w kożuchu, butach z cholewami i czapie albo pozieleniałym ze starości meloniku, z czerwoną gębą i fjoletowym nosem, godzinami wystaje w pobliżu narożnych szynków, czekając na pasażera albo sposobność wypicia. Chłop dobry, filozof, zawsze się ironicznie uśmiecha, z niczego sobie nic nie robi i na wszystko odpowiada: pal pieron!
Sztywnym krokiem, szeroko rozstawiając nogi, wypinając brzuszek i ze srogiem obliczem, pełnem namaszczenia, dąży ku domowi z sądu pan Romaniszyn. Siedemnaście lat już chodzi tak z domu do sądu i z sądu do domu pan Romaniszyn, punktualnie, regularnie i zawsze temi samemi ulicami.
Znowu zgiełk w psiej gromadzie. Elastycznie, w drobnych podskokach biegnie gościńcem dumny, biały, rasowy chart o cienkiej, wydłużonej mordzie i długiej, gęstej sierści. Nazywa się Rigo. O tego psa pogniewała się panna Wanda na Zagórskiego, tak, że na zawsze straciła do niego serce. Zagórski zapytał ją raz, czy wie, skąd pochodzi nazwa psa, a gdy się pokazało, że panna nie wie, opowiedział jej pikantną historję o pięknej księżniczce Chimay i skrzypku cygańskim, nazwiskiem Rigo. Myślał, że panienkę ubawi, ale panna Wanda, jak większość prowincjonalnych piękności, nie potrzebowała żadnych „nauk“ i obraziła się. Tedy ten właśnie Rigo biegnie sobie gościńcem, obszczekiwany zajadle przez wszystkie psy, które go nienawidzą. Za nim panna Wanda, strojna i siejąca bujnemi bokami, przy niej Elza, ze smutną miną zakochanej szwaczki wiedeńskiej, drepcząca jak kura.
Nadchodzi czas promenady.
Wiecznie w tę samą stronę, ku klasztorowi, bo tam sucho, nie patrząc już nawet ani na góry, ani na pola, znane, nudne, obrzydłe, z głowami spuszczonemi na dół, wychodzą mieszkańcy miasteczka użyć dla hygjeny trochę ruchu i powietrza. Siejąc wydatnie idą panie prowincjonalne, gnąc się w trawersach i ukłonach, wymijają błoto, wdzięcznie unoszą sukienki i na tym wiejskim gościńcu są tak urocze i pełne szyku, jak na promenadzie w Kołomyi lub Brodach. Z miną łaskawie uśmiechniętego Cezara, wygolony, starannie ubrany, kroczy pan radca, niezrównanie uprzejmy, a tak grzeczny, jak gdyby nie było ani wielkiej wojny, ani rewolucji. Człapiąc olbrzymiemi kaloszami, czerwony, uśmiechnięty dobrotliwie a nieśmiało, wali w stronę klasztoru ogromny ksiądz wikary. Znowu kilku inteligentów. Czarni, dostojni, w futrach, z podniesionemi wysoko kołnierzami, idą godnie i poważnie, rozmawiając z sobą uprzejmie.
Szybkim krokiem podąża naprzód pan rejent. Spostrzegłszy Zagórskiego kłania się, chce się zatrzymać, nie może się zdecydować, mijając go mruga filuternie prawem okiem, na co Zagórski odpowiada niewyraźnym uśmiechem. Wobec tego pan rejent podchodzi do niego i wita się:
— Jak się macie, towarzyszu!
Zagórski nie jest socjalistą, ale pan rejent należy do P. P. S. i — „pour épater le bourgeoi“ — zawsze to zaznacza.
— Przyjechaliście już, przyjechali?
Zagórski miałby wielki gust odpowiedzieć, że nie, ale — nie może. Więc obwieszcza:
— Przyjechałem!
Rejent zdaje się zgadzać z tem twierdzeniem.
— A widziałem was przed kilku dniami na rynku, jakeście rozmawiali ze starym Bromińskim. Pomyślałem sobie zaraz, żeście widać przyjechali!
Błękitne oczy rejenta uśmiechają się łaskawie.
— I cóż ta słychać? Gadajcież! Byliście na zjeździe?
— Na jakim zjeździe? O niczem nie wiem...
— No, tego tego tego tego tego ten! — zatrajkotał szybko rejent. — W Łodzi był przecie zjazd lewego odłamu partji.
— Rejencie, zrozumiejcież raz, że mnie partje nic nie obchodzą... Tyle razy wam mówiłem!
— Tak? — pyta rejent, zaglądając Zagórskiemu głęboko w oczy. — Ja myślałem, towarzyszu, że się przyłączycie do nas...
Ta mała propaganda to niby dowód politycznej żywotności rejenta.
— Nie przyłączę się do nikogo! — odpowiada cierpliwie Zagórski.
— No, to do widzenia, towarzyszu!
— Do widzenia!
— Cześć! — woła pan rejent, a w duchu sobie mówi: — Krypto-endek!
Skoro panie mogą iść na przechadzkę, to Czarna Zośka może też. Więc idzie — ubrana dziwacznie, fantastycznie, jak warjatka, którą też jest. Warjatka, szalona, dlaczego? Któż może wiedzieć? Kto tam w to kiedy wchodził! Wiadomo tyle tylko, że matka Czarnej Zośki, ponoś bardzo ładna dziewczyna, służyła kiedyś w jakimś dworze i z tego dworu, z tej służby pochodzi Czarna Zośka — smagła, mocno zbudowana, z ciemnemi, szalonemi oczami. Biedactwo, służy, myje po domach, najmuje się do różnej roboty, a wciąż myśli o tem, żeby wyjść zamąż. Wszyscy ją znają, wiedzą. Przyjdzie pierwszy lepszy chłopak, powie na śmiech: — Zośka, ożenię się z tobą! — zaraz go do swej izdebki prowadzi, za ostatnie marki posyła po wódkę i kiełbasę — i już jest wesele! A chłopcy się potem śmieją! Czarna Zośka już tak przywykła, że nawet nie płacze. Ubierze się w łachmany pstrokate, włoży na głowę niby kapelusz i znowu idzie na spacer — szukać.
Od strony rynku pojawia się skombinowana figura: Człowiek słaniający się na czterech nogach. Zrazu nie wiadomo, co to takiego, po pewnym czasie widać: Ktoś pędzi cielę. Oczywiście — Duwcio. Popędza opierającą się ofiarę, wreszcie wpycha ją do sieni swego domu.
— Jutro będzie znowu cielęcina na obiad! — myśli z niechęcią Zagórski.
A wtem — coś wesołego!
Gościńcem w dziwnych podskokach, w łamanym tańcu pijackim zatacza się człowiek. Wywija szeroko i zamaszyście rękami, szeroko i ryzykownie przestępuje z nogi na nogę. Ubranie w strzępach, kapelusz ma fantastycznie zwarjowany, stopy w nieprawdopodobnych fragmentach czegoś, co nawet na wspomnienie obuwia nie wygląda, z tyłu zatknięta za pas siekiera. Czerwona, obrzękła gęba straciła już wogóle wszelki kształt, cechuje ją tylko szeroka, czarna linja wąsów, przecinająca ją na dwoje. Strasznie wygląda ten człowiek, miotający się po gościńcu, jak bijący skrzydłami, postrzelony, ciężko ranny ptak. I istotnie — jest ciężko ranny, jest na śmierć skazany i sam wie o tem dobrze — nieuleczalny alkoholik. Ale dopóki żyje — płaci, nikomu nic nie jest winien. Niema pilniejszego i uczciwszego od niego robotnika, pracuje niezmordowanie cały dzień, ale za to wieczór należy do niego; upić się musi. Żyje jak pies? Nie. Jest zupełnie szczęśliwy. Ma wszystko, czego potrzebuje, nikomu niczego nie zazdrości, niczego mu nie żal, cieszy się życiem znacznie częściej, niż drudzy.
Przytoczył się wreszcie pod figurę świętego Jana i snać biorąc ją za człowieka żywego, zaczął bełkotać.
— Jo? Jo jezdem Rościcha. Franek. Mnie tu wszyscy znajom. Jo nikomu nic nie robie. Jezdem grzeczny — Rościcha, Franek. Upiłem się? A popiłem, popiłem — świen-ta prawdo! Ale jo nikomu nic nie robie — do haupy ide... Rościcha... Kużden mie tu zna... Popiłem — za swoje...
Tak tłumacząc się i usprawiedliwiając, zatoczył się na drogę wiejską i zniknął między chałupami.
Ściemniało się. W chatach i domach rozżarzają się czerwone światła. W powietrzu czuć suchy zapach dymu, bijącego z kominów.
Jeszcze ktoś wypada po wodę. Wiadro z brzękiem uderza o cembrowinę studni. To Zosia.
Jakby na dany znak wybiega Paolka od Maślaków i Salcia od Wurmerów. Rozmawiają półgłosem.
— Jadę jutro do Wiśnicza po metrykę! — oświadcza panna Zosia. — Koniecznie potrzebna do ślubu.
— Przykrą będzie miała dziewczyna drogę! — myśli z współczuciem Zagórski.
Przy studni wciąż jeszcze szepty, chichoty, potem głośny, nieszczery śmiech, urągliwy, zły.
— Bardzo jej już śpieszno! — mówi czyjś głos.
Szybkim krokiem idzie od miasta zakonnik, katecheta; wygląda jak kula, tocząca się gościńcem, prawie równocześnie odzywa się w klasztorze dzwonek.
Wicher wyje.
Gościniec puścieje, zdaje się wyciągać, tężeć, wreszcie zasypia, obumiera.
Przykrywa go noc.
Zagórski podniósł w górę kołnierz kurtki i poszedł ku rynkowi na kieliszek wódki.
∗ ∗
∗ |
Był drugi szynk, niby renomowany, również w rynku, założony przez burmistrza i w którym zgromadzali się guloni. W lokalu ciasnym, ciemnym, źle opalanym, brudnym, znajdowało się zaledwo parę stołów, za któremi na kiwających się ławach siedzieli goście, zabawiający się przy świetle łojówki, wetkniętej w szyjkę butelki a umieszczonej wysoko na szafie. W głębi, w ciasnem przejściu do ciemnej alkowy, gdzie wśród beczek stał stół dla gości, pragnących wypić czy porozmawiać spokojnie na uboczu, huczał a częściej dymił mały piecyk żelazny, na którym czasem syczał czajnik z herbatą, czasem gotowała się kiełbasa. Przy tym piecyku grzali się piwosze, siedzący na nielicznych krzesełkach i na beczułkach. Tuż w kącie szczękała w beczce z piwem pipa. Była to właściwie ciemna, zimna nora, źle zamiatana, cuchnąca spirytusem, zwietrzałem piwem, moskalami, tanim tytoniem i wyziewami z piecyka. Twarzy się w półzmroku nie widziało, kontury postaci ludzkich zamazywały się, a poruszający się po ścianach i powale gąszcz niespokojnych, czarnych cieniów sprawiał wrażenie, jakgdyby szynk był natłoczony jakiemiś figurami z pod ciemnej gwiazdy. Na pierwszy rzut oka szynk wyglądał jak bar górników w Klondyke lub kantyna nadwiślańskich czy kolejowych barabów. Zagórski zaglądał czasem do tego szynku, aby się zbliska przyjrzeć gulonom, porozmawiać z nimi i dowiedzieć się, o czem ludzie mówią w miasteczku.
Najchętniej jednak chodził do restauracji Wykupa, właściciela również obszernego szynku w starej narożnej kamienicy w rynku. Prawda, tam też nie było nic nadzwyczajnego, wódka kiepska i otrząsająca, jak wszędzie, piwo w zimie zimne, w lecie ciepłe, ale za to ten szynk miał swą historję i to nawet historję sentymentalną. Stary Wykup, typowy szynkarz czy raczej oberżysta prowincjonalny, tłusty, okrągły jak faska, na gębie czerwony i z nosem purpurowym a gąbczastym, rozumie się, w czapeczce na głowie i z długą fają w ręce, człeczyna, lubiący wypić i naprawdę przywiązany szczerze do swego szynkfasu, na starość ożenił się i miał żonę nie tylko młodą, ale istotnie ładną, brunetkę o ognistych oczach, w miarę korpulentną a przytem sentymentalną i wielce poetyczną. Starego Wykupa Zagórski znał i lubiał jako typ; lubiał go za jego nieskrywane umiłowanie swego wdzięcznego zawodu. Wykup był szynkarzem starej daty i cenił sobie nie tylko zarobek, ale i gościa; kiedy podawał ociekającą pianą szklankę dobrze nalanego piwa, robił to z radością, wiedząc, że schlebi spragnionemu podniebieniu. Gość był mu równocześnie towarzyszem, któremu służył ale z którym się też i bawił i stąd w całem zachowaniu się starego szynkarza była jowialna dobroduszność, życzliwość dla ludzi, szorstka lecz nie obrażająca poufałość i niczem niezmącona pogoda. A przy jego boku, schludna, elegancka i pełna uśmiechów, dreptała jego czarująca żonka, słodziutko gdacząca pulardka prowincjonalna, dodająca sobie w swem przekonaniu szczególnego wdzięku szerokiem rozłożeniem ramion na zewnątrz i zaciśnięciem piąstek. Gdy tak maszerowała, wymachując pulchnemi ramionami, błyskając różem delikatnych fałdzików w ich przegubach i siejąc umiarkowanie i zgrabnie (a miała czem), wszystkie oczy do niej się śmiały, zaś stary Wykup promieniał.
W tem licho przyniosło do miasteczka na wakacje jakiegoś studenta, prawnika, który u Wykupów zamieszkał. Zbytecznem byłoby rozwodzić się szeroko nad tem, co dalej nastąpiło, jako że nastąpić musiało. Pani Wykupowa zaciskała piąstki coraz silniej, wzdychała coraz rzewniej i „siała“ coraz rozkoszniej. I Bóg wie, jak-by się to skończyło, gdyby nie mądrość, dobroć i niezmącona pogoda starego Wykupa.
— Ty jesteś młoda, ja stary — rzekł raz do żony — nic ze mnie nie masz. Wiem, że się z tym młodym kochasz, no, więc się kochajcie a ja już szynku będę pilnował. Baw się, jak chcesz!
Strasznie to rozrzewniło i wzięło za serce parę kochanków, którzy też, z czystem już i spokojnem sumieniem biegając po okolicznych gajach i wiklach, wielbili gorąco wielkoduszność poczciwego Wykupa i odwdzięczali mu się, jak tylko mogli. Ułożono we troje, że student ma się jaknajpilniej uczyć, aby był gotów na wypadek śmierci Wykupa czemprędzej wziąć ukochaną pod swe opiekuńcze skrzydła. Tak uspokojony co do losu swej małżonki stary szynkarz, patrzył pogodnie w przyszłość i bez trwogi czekał śmierci.
Minęło parę lat, zaczęła się i skończyła Wielka Wojna, student posunął się w nauce o kilka egzaminów, poszedł na wojnę, został audytorem, czuła miłość wciąż trwała, stary Wykup wyszynkował dobrych parę dziesiątek tysięcy piw wielkich i małych i pewnego pięknego, gorącego dnia wiosennego przyszła śmierć, łagodna i bezbolesna. Stary Wykup przestał żyć. Oczywiście, postanowiono mu sprawić pogrzeb wspaniały. Miejscowy chór zarządził natychmiast parę dorywczych prób w celu przypomnienia sobie repertuaru. Czas był cudowny. Zagórski pamiętał, jak spotkał wracającego z próby terminatora krawieckiego, który, nie mogąc na widok błękitu niebios i świetności słonecznej powstrzymać rozpierającego go uczucia radości, nucił wesoło „W mogile ciemnej...“ Rozumie się, tuż za trumną Wykupa z boleściwemi minami szła młoda para, szczęśliwa wdówka w czarnej sukni i w pożyczonym od aptekarzowej długim welonie z krepy...
Czy naprawdę jednak welon ten był własnością pani aptekarzowej? Głos publiczny twierdził, że nie, że to od pani sędziny wszystkie panie w miasteczku welonu pożyczają. Szczegół ten nie był tak mało znaczący, jakby się zdawało, bo kiedy w trzy miesiące później wdówka wraz z narzeczonym udała się na plebanję, aby dać na zapowiedzi, zły pies księdza dziekana podarł jej welon, skutkiem czego w miasteczku wynikła kwestja, co na to sędzina powie i kto jej welon odda — aptekarzowa czy Wykupowa.
— Będzie musiała Wykupowa po welon do Tarnowa jechać — zakonkludowano. — Ale to nie szkodzi, ona jeździć lubi.
W kilka miesięcy później pani Wykupowa została panią kapitanową czy audytorową i wyjechała z mężem na Pomorze. Z gulonki stała się panią i poszła w świat szeroki, bywać w teatrach, na koncertach, kąpać się w morzu, składać z mężem wizyty w domach pułkowników, majorów, kapitanów i przyjmować w swym salonie pułkowników, podpułkowników, majorów i kapitanów. Ale szynku nie zwinęła; zostawiła go rodzicom, których sprowadziła z Krakowa i osadziła w swem mieszkaniu. W ich rękach spoczywało też kierownictwo „restauracji“.
Kiedy Zagórski zbliżał się do rynku, wybiegła naraz z za rogu gromada chłopczyków. Widać uciekali przed kimś, snadź jednak niebezpieczeństwo nie było wielkie, bo chłopcy biegnąc, chichotali, a rozsypawszy się, po kilkunastu krokach przystanęli i zaczęli coś drwiąco pokrzykiwać. Odpowiedziało im na to silne trzaśnięcie drzwiami, z których posypał się na rynek drobniutki, jasny dźwięk dzwonka — ni to śmiech szyderczy, ni to bolesny jęk.
Zagórski zmacał laską schody, wszedł ostrożnie i otworzył drzwi. Znów się dzwonek nad jego głową rozdzwonił.
Na środku obszernej, mrocznej sali stał mały, karłowaty człowieczek, który na dźwięk dzwonka odwrócił się tak gwałtownie, jak gdyby go coś ukłuło. Od dużej czapki z czarnego baranka, zsuniętej trochę na tył głowy, padał taki cień na twarz, że jej widać nie było, a mimo to Zagórski wyczuł, że twarz ta wykrzywiona jest grymasem gniewu.
— Co się panu stało? — zapytał zdziwiony.
— Nic! Nic! — zaskrzeczał zcicha staruszek. —
Sługa pana filologa, cześć. Ja myślałem, że to znów te łapserdaki. Dawno już pana filologa nie widziałem.
— Nie było mnie kilka miesięcy w domu. Cóż u pana słychać? Żona zdrowa? — pytał Zagórski, podając staremu rękę.
— Ot, jakoś się tę biedę klepie! Aleśmy, Bogu dzięki, zdrowi. Bóg zapłać panu filologowi za uprzejme zapytanie.
Staruszek, prawie karzeł, z nogami wykrzywionemi od kolan na zewnątrz, jak się to mówi „po piekarsku“, w grubej kurtce, dodający sobie wzrostu wysoką czapą, wyglądał niesłychanie komicznie i potwornie zarazem, jakby żywcem wyjęty z opowieści Hoffmanna. Kiedy podkręcił knot i światło lampy padło na jego szeroką mongolską twarz z wystającemi kośćmi policzkowemi i z krótko przyciętym, biało-szarym wąsem, zdawało się, że to jakiś demon paskudny przystawił do lampy swą obrzydliwą mordę, drgającą jeszcze ostatniemi błyskawicami złości; ale blado-niebieskie oczy tego człowieka były jasne a czyste i naiwne, jak oczy dziecka, Zagórski zaś wiedział, że jest to śmieszny, ale bardzo poczciwy i dobroduszny staruszek.
— Daj mi pan kieliszek wódki, tylko czystej.
— Większy?
— Niech będzie większy.
Zagórski usiadł przy szynkfasie i rozejrzał się po sali. W ciemnym kącie trzech woźniców dopijało półkwaterek wódki.
— Co się otrząsasz? — mówił jeden wielkim basem. — Jak ci wódka nie lubuje, to nie pij...
Wstali. Jeden z nich podszedł do szynkfasu.
— Co się należy?
Stary oparł się rękami o ladę, wpatrzył się w stojącego swemi okrągłemi wodnistemi oczyma i wyskrzeczał jakąś sumę.
— Aż tyle! — zdziwił się chłop. — I za cóż to?
— Jak ja wam mówię, że tyle, to tyle! — oburzył się staruszek. — Wy mnie nie będziecie uczyć rachować!
Chłop się nadął, zapłacił i wyszedł bez pożegnania.
— Bardzo krótko pan trzyma swych gości! — zauważył Zagórski z uśmiechem. — On ma przecież prawo wiedzieć, ile za co zapłacił.
Stary zirytował się.
— Poco to udawać, kiedy on rachować nie umie! — wykrzyknął. — Żyd mu wyliczy: To tyle, tamto tyle, chłop kiwa głową, udaje że rozumie, a Żyd go przecież oszuka. Ja nie kradnę, za stary jestem, czysty muszę na sąd boski iść...
— Jakże się panu powodzi? — zmienił Zagórski temat.
— Sam pan widzi. Pusto. Żywej duszy niema, a drożyzna coraz większa i konkurencja dokucza.
— No, przynajmniej w jarmark pan zarobi...
— W jarmark? — zaśpiewał stary. — Albo to pan nie wie, jacy tu ludzie są? W ostatni jarmark przyszła podwyżka cen na spirytus, w sam jarmark. Ja nic o tem nie wiedziałem, sprzedawałem po starej cenie. Widzę — strasznie u mnie spirytus kupują — i Huppertowa bierze i burmistrz i Rogacz i Blumenfeld — cała konkurencja. Dopiero po jarmarku się dowiedziałem. Nietylko, że mnie nie ostrzegli — sąsiedzi! — ale jeszcze po niższej cenie spirytus u mnie wykupili, a po wyższej sami sprzedawali! Tak ja, panie filologu, w ten jarmark zarobiłem!
— Albo, proszę pana filologa, naprzykład takie podstępy: Wszyscy zdawna wiedzą, że wesela chłopskie zawsze do Wykupa zajeżdżały. A Rogacz mi wesela odmawia. Tam u niego, za tem przepierzeniem miejsca nawet niema, nie szkodzi, byle tylko odmówić. A onemu, panie filologu, nawet wódki sprzedawać nie wolno, koncesji niema.
— Zróbcie doniesienie!
— Nic nie pomoże! Sam pan doktór u niego był na inspekcji i zakazał mu szynkowania wódki przy jatce, że to wbrew przepisom, to wyleciał za doktorem na rynek i tak go sklął, jak ostatniego psa! Do bicia się rwał. On paskarz, świnie do Czech i do Niemiec wywozi, jemu nikt nic nie zrobi. Pieniędzy ma, jak lodu, zdaje mu się, że całe miasto jego.
W tej chwili zajęczał przeraźliwie dzwonek, ktoś pchnął drzwiami, które się rozleciały i z brzękiem i hałasem uderzyły o ścianę, a młode głosy zaczęły wykrzykiwać jakieś dziwne słowa.
Zagórski spojrzał zdziwiony, staruszek zaś zerwał się i krzycząc głośno, pobiegł ku drzwiom:
— Wy paupry uprzykrzone, łajdusy, Antki, urwipołcie, wy smarkacze nieznośni, pójdziecie mi stąd!
— Majster Bobo! Majster Bobo! Majster Bobo! — wołały rozbawione pacholęce głosiki.
— Ja wam dam majstra Boba! — krzyczał staruszek, pieniąc się ze złości.
— Majster Bobo! Majster Bobo!
Zadudniały kroki uciekających.
Znowu zadźwięczał dzwonek drzwi, które stary z pasją zatrzasnął.
Człapiąc wydeptanemi pantoflami, wyłoniła się z mroku sąsiedniej izby jakaś postać w ciemnych szatach niewieścich, z głową, okutaną czarnym szalem włóczkowym, z pod którego wyglądała twarz żółta, przekrzywiona na bakier od różnych fluksji, z nosem jak zagaszajka i z miną niepocieszoną na wieki. Istota ta, widząc podrażnienie męża, zaczęła mruczeć, jak niedźwiedź; co mówiła, trudno było zrozumieć. Była to żona staruszka.
— Dobry wieczór pani! Jak się pani ma? — odezwał się na jej widok Zagórski.
— Sami! Sami! — odpowiedziała głucha babina. — Córka się w morzu kąpie. Pani.
— W zimie się w morzu nie kąpie. Zimno! — krzyknął Zagórski.
— Pani wszystko może! Stary się znowu gniewa.
— Pan nie wie nawet, co to za łajdaki! — pienił się stary.
— Dzieci! Dzieci!
— Dzieci? To nie dzieci! To starzy winni! Wysyłają dzieci, podjudzają, szczują mnie niemi, jak psami, a sami się śmieją, niech pan pomyśli! Ja stary jestem, ja dzieci lubię, sam już na świecie z chorą, starą żoną, a oni na mnie posyłają swoje dzieci! Do żadnego dziecka podejść nie mogę, żadnego nie mogę pogłaskać po pysiu, cukierka dać, bo one się mnie boją, żebym ich nie bił za to „Majster Bobo!“ Staremu człowiekowi świat zatruwają. Ze mnie, starego dziada, straszydło robią i chochoła, na który dzieci kamieniami rzucają...
Znów dźwięknął przeraźliwie dzwonek i drzwi się otwarły.
— Ciocia Drypcia! Ciocia Drypcia! Ciocia Drypcia! — wołały rozbawione głosy.
— Majster Bobo! Ciocia Drypcia!
— Daj mi wódki, majster Bobo, to nie będę wołał! — odezwał się ordynarny głos. — Daj na rozgrzywkę!
— Ja ci dam rozgrzywkę kijem! — krzyknął stary, lecąc ku drzwiom.
Ale drzwi zatrzasnęły się w porę z żałosnym jękiem, a pod oknem rozległ się śmiech uciekających.
Stary wrócił powoli na swe miejsce za szynkfasem i zaczął machinalnie przestawiać kieliszki i szklanki. Ręce mu drżały, łzy miał w oczach. Czarny tłumok w czarnym zawoju wypuścił z żółtej przekrzywionej twarzy kilka krótkich serji żałosnych lamentów.
Zagórskiemu zrobiło się przykro.
— I o cóż się pan tak irytuje? — próbował pocieszać starego. — Cóż to znów za straszne przezwisko — majster Bobo?
— Majster Bobo to znaczy kominiarz, mój panie, kominiarz, rozumie pan?
— A pan był kominiarzem, czy co?
— Byłem, miałem zakład kominiarski na Podgórzu.
— No więc cóż z tego? Przecie to nie jest żadne hańbiące zajęcie!
— Ale ta złość, ta złość! Nie idzie o przezwisko, tylko o tę złość i o to, jak oni się cieszą, jak widzą, że człowieka zaboli. Jak chcą dokuczyć, byle czego się czepią. Paskudny naród! A ten ostatni, co o wódkę wołał, to parobek od Rogacza, niby zbzikowany. Rogacz go na mnie wysyła, że to niby warjata zamknąć nie można, rozumie pan, ale my to jeszcze zobaczymy!
Kiedy Zagórski wyszedł od Boba, gromadka chłopaczysków skradała się znów ku drzwiom szynku. Zagórski skręcił za róg i stanął, a gdy po chwili chłopcy, wrzeszcząc na całe gardło, rzucili się do ucieczki, wypadł na nich i sprawił wśród nich srogą rzeź.
— A swoją drogą przezwiska dobrane gienjalnie! — myślał, wracając do domu — Majster Bobo i ciocia Drypcia!
∗ ∗
∗ |
Zdaleka już widziało się, jak dymią kominy nad czerwonemi dachami miasteczka. Jeszcze-by też! Przez cały tydzień przed świętami młyn był w oblężeniu a po domach do późnej nocy huczały żarna. W składnicy było wszystko, czego dusza zapragnąć mogła: wódki, koniak, wina, rodzynki, orzechy, figi, daktyle, migdały, i wszystko rozchwytywano. A nie tylko mieszczanie. Przed składnicą stało nieraz po kilka nawet wozów chłopskich a zamożni gospodarze kupowali wszystko, co im w rękę wpadło — rzeczy potrzebne na święta a także „coś dla dzieci.“ Sklep stale był pełny i już w piątek wszystko było wysprzedane. W piątek dlatego, że kto w dzień wilji kupuje, ten cały rok wydawać będzie pieniądze.
Tydzień przedświąteczny zaznaczył się też masowym mordem co tuczniejszych wieprzków i świń. Rzeźnicy nurzali się w ich tłustej krwi. Ciemno jeszcze było, gdy kwiki żałosne, a jednak mile łechcące srogie serce gulona, uderzały o czarne sklepienie nieba w kilku miejscach miasteczka naraz — i noc była nieraz późna, a kwiki te wciąż jeszcze nie ustawały. Napełniały się krwawe niecki kiszkami i marynowanem mięsem, ustawiano za oknami jędrne, płaskie salcesony, śpieszono do wędzarni z długiemi zwojami kiełbas, wieszano w śpiżarni długie połcie słoniny.
Oczywiście, w miarę, jak się święta zbliżały, ceny rosły. I to nie tylko ceny na towary, ale także na posługę. Rozrywano biedotę, żywiącą się codzienną, dorywczą posługą, jak rąbanie drzewa, noszenie wody, bielenie ścian i mycie podłóg, kuszono ich dobremi obiadami, słowem, starano się ich skaptować wszelkiemi możliwemi sposobami. Rozumie się, ci specjaliści natychmiast shardzieli i stali się nadzwyczaj wybrednymi.
Łatwo sobie wyobrazić nastrój w domach podczas tych gwałtownych przygotowań świątecznych i nic dziwnego, że mężczyźni chwytali flinty i uciekali w pole straszyć zające. To też całemi dniami rozlegała się dokoła miasta żywa strzelanina, jak gdyby tam walną bitwę toczono.
Ruch świąteczny na gościńcu był wprawdzie niezbyt żywy, ale charakterystyczny. Dziewczęta częściej niż zwykle skupiały się dokoła studni z wiadrami, raz dlatego, że wody trzeba było więcej niż kiedyindziej, powtóre, aby się dowiedzieć, co która z ich pań na święta piecze. Dreptały też żywo gospodynie, pożyczając sobie wzajemnie garnki, formy na babki i inne statki kucharskie. Jednego dnia chodził z opłatkami zakrystjan, drugiego zakonnik z klasztoru. Kręcił się między domami stary Ginda, olbrzymi, siwowłosy, krzepki żyd, który sprzedawał ryby. Wreszcie zaczęły się pokazywać służące, wraz z paniami dźwigające wanny do stanowczo już nieodzownej kąpieli przedświątecznej, oraz chłopcy, sprzedający choinki.
W dzień wigilji padła na miasteczko powszechna trwoga. Wszystkie, wietrzące się codzień w ogrodach, poduszki, pierzynki, kołdry, kołderki, koce, zniknęły, pochowano najmniejsze, najdrobniejsze przedmioty, a baczne oczy nieustannie czuwały nad domem i jego najbliższem sąsiedztwem. Wiadomo powszechnie, że kto w dzień wilji coś ukradnie, będzie miał cały rok szczęście — należy się zatem baczniej, niż zwykle, wystrzegać złodzieji.
Ale nareszcie wszystko gotowe, gościniec jest już zupełnie pusty, ścichły kroki ludzkie, niebo pociemniało, roziskrzyło się gwiazdami — i już tylko domy brzęczą stłumionym gwarem. Cicha jest ziemia, ciche niebo, czy nie słychać na wysokościach miękiego szelestu skrzydeł anielskich?
Objąwszy ramieniem pień swego czarnego modrzewia, Zagórski stoi i słucha. Słucha ciszy, wśród której łagodnie szumią górne konary starego drzewa. Stał tak, wspominając minione i nieobecnych, żałując zmarnotrawionego, ważąc w myśli marną szczyptę tego, co uczynił. Ogarnęło go uczucie pokory tak wielkiej, że myśląc o sobie, aż się litośnie uśmiechnął.
— Józieczku! — dał się słyszeć z werandy głos pani Zagórskiej. — Gdzie ty siedzisz?
— Tu jestem! — zawołał Zagórski z pod modrzewia.
— Chodźże na wilję! Już podaję.
— Zaraz idę! W tej chwili!
— Zmarzniesz!
Drzwi od werandy zamknęły się i Zagórski został sam.
Noc zgęstniała, gwiazdy świeciły coraz jaśniej.
Modrzew szumiał tak cudnie, jakby w ekstazie śpiewał jakąś modlitwę. Wiatru niby nie było, ale w górnych rejonach każda gałązeczka drzewa śpiewała swą własną pieśń, wszystkie zaś śpiewały zgodnie.
Zagórski odwrócił się.
Za nim płonęły jasno oświetlone okna jego domu — skromnej, cichej świątyńki, w której za chwilę miał celebrować cudowne, wzruszające misterjum czarownej nocy Bożego Narodzenia.
— Błogosławię! — przemknęło mu przez myśl.
— Dobre usta i pracowite ręce żony, najukochańsze główki i świecące oczątka dzieci, służącej posłuszną wolę. Guzika wierność oddaną, Kici łagodny wdzięk, gołębi słodkie gruchanie i radosne klaskanie w skrzydła, jabłoni łaskawą szczodrość, drzew szum gęsty i melodyjny.
∗ ∗
∗ |
Wieczór był trochę hałaśliwy, bo po miasteczku zaczęli krążyć kolędnicy. Zagórski odprawiał ich bez żadnych ceremonij, raz dlatego, że dzieci się ich bały, a powtóre, ponieważ podochoceni chłopcy ryczeli i beczeli w sposób nic wspólnego ze śpiewem nie mający; kostjumy były niesłychanie prymitywne, urywki dawnych djalogów bez najmniejszego sensu i deklamowane bez zrozumienia.
Późno w nocy droga zatętniała rozgłośnym tupotem licznych nóg. Rozległy się śpiewy, śmiechy, nawoływania, okrzyki. Zajaśniały okna nizkich domków, to tu, to tam trzaskały drzwi, ktoś szybko wybiegał na gościniec. To szli po wilji na pasterkę: chłopi z pobliskich wsi, syci, dostatnio ubrani, weseli, trochę podpici, ale dobrze jeszcze trzymający się na nogach, mieszkańcy dalszych wsi, położonych w górach, zahartowani, skromnych wymagań, nieśmiali i mało obyci z ludźmi, wreszcie samotnicy z gór, nieraz nawet zamożni, ale na odludziu zdziczali, żyjący przeważnie samym chlebem, ziemniakami i kapustą, w lichej przyodziewie, nieraz potwornie wykręcone matołki i gardziele, zahukani wśród tłumu i napastowani przez butną młodzież z dolin. Ale nietylko tych dziwaków zaczepiali podochoceni parobcy; znacznie częściej napastowali dziewczęta, zbite w gromadki, a tedy pewne siebie i wcale nie płochliwe. Z tych zaczepek powstawał zgiełk coraz głośniejszy, bujny, wesoły, tak, iż zdawać się mogło, że ludzie nie do kościoła, lecz na zabawę idą.
— Wieś na pasterkę wali! — myślał Zagórski, układając się do snu.
Niekoniec, oczywiście, na tych figlach po drodze. Młodzież rozbawiona nie uspokoi się nawet w kościele. Zacznie się popychanie i szturchanie dziewcząt, chichotanie, piszczenie, wykrzykiwanie wyzwisk różnych ku zgorszeniu starszych. Napróżno kościelny pohukuje na młodzież, napróżno wygraża zagaszajką — nikt na niego nie zwraca uwagi, gorzej, z tłumu padają słowa obelżywe, w pośmiewisko podające wysoką godność sługi, a zanadto rozwodzące się nad lśniącym fjoletem i naroślami na jego olbrzymim nosie. Dopiero wejście księdza położy na chwilę koniec temu rozpasaniu, które wreszcie niewstrzymanie już wybuchnie w kolendzie, od której zadrgają i zadzwonią wszystkie trzęsidła w jarzącym światłami, wielkim, wiszącym świeczniku.
— Wieś na pasterkę wali! — powtórzył Zagórski.
To znaczy: Przyszedł do miasteczka pachnący las, przyszedł szum sadów ze zboczów górskich, przyleciał świeży powiew wiatru z pól, jakaś siła nieobjęta, zdrowa, wesoła, śmiejąca się i radosna...
Nie to, co guloni!
Kroki na gościńcu zcichły. Zagórski zasnął.
I na drugi dzień od samego rana wieś przeciągała tryumfalnie ulicami miasteczka.
Pogoda była chmurna, lecz sucha, bezwietrzna. Przejechał w stronę klasztoru — zdawien dawna przez okoliczną szlachtę popieranego — powóz z jedynego w okolicy dworu, z głośnym turkotem pojechało w stronę fary kilka w doskonałe konie zaprzężonych bryk bogatszych kmieci, ale główna masa waliła pieszo, nawet z dalekich stron, jako że droga była sucha i czasu dość.
Zawiódłby się jednak srodze, ktoby myślał że po strojach odgadnie, z jakich stron kto idzie. Dawne barwne stroje wyszły już z użycia, zapanowała powszechnie moda miejska i to moda w całem znaczeniu słowa, bo niejeden chłop wyglądał jak wycięty z żurnalu, a że wielu szło bez płaszczów, można było podziwiać doskonale leżące na nich marynarki, zapięte na jeden guzik, akcentujące mocno szeroką pierś i okrągło spadające na biodra. Tylko podczas wesel lub innych większych uroczystości widywało się czasem młodych chłopców w czerwonych krakuskach i białych sukmanach z czerwonemi rabatami. Przeważnie jednak widziało się stroje miejskie.
I tak szli chłopcy i młodzi mężczyźni długiemi szeregami, równym krokiem, przez całą szerokość gościńca — fala po fali, — a wszyscy ubrani porządnie, czysto, dostatnio. Tu i ówdzie można było zauważyć jakąś część garderoby, przyniesioną z wojska — świadectwo, że młodzież z tych stron wojskowo chętnie służy i służbę tę sobie ceni; gdzieindziej ktoś o większej fantazji przypiął sobie do habiga lub do kurtki różę z czerwonej bibułki ze złotemi trzęsidłami, naogół jednak wyglądali ci parobcy, jak robotnicy miejscy i prawie nic w nich wsiowego nie było, wyjąwszy pewną krzepkość, kanciastość figur i ruchów i zdrową ogorzałość na czerwonych, szerokich i mocnych gębach.
Szczególnie dumnie kroczyli urlopnicy. Wyczyściwszy i według możności załatawszy swoje, wiatrem podszyte, khaki mundury, w rogatywkach na prawe ucho zsuniętych, szli żywym krokiem, prawie zawsze stanowiąc centrum szeregu. Po prawej i lewej ich ręce maszerowali ich rówieśnicy, ci, którzy spodziewali się, iż już na przyszły rok pójdą do wojska, a tedy uważali się za pół-żołnierzy. Dalej dreptali młodsi, a na skrzydłach dyndały wyrostki. Ponieważ żołnierz chciał trzymać prym i pokazać, co to żołnierz znaczy, przeto maszerował bardzo szybko, tak, iż najbliżsi sąsiedzi, chcąc mu dotrzymać kroku i pokazać, że niczem od niego gorsi nie są, aż do bólu naciągali pachwiny, skrzydła zaś szeregu biegły. Tak pocąc się i prześcigając wzajemnie, lecieli do kościoła, szczęśliwi, że mogą iść razem z prawdziwym żołnierzem — on zaś udawał, że tych wysiłków nie widzi, i, choć sam się męczył, szedł swoje dwie mile, jakby go z meldunkiem posłano.
Osobno, szeregami, ale już nie w takim ładzie, szły kobiety i dziewczęta wiejskie, ubrane również po miejsku, nieraz bardzo kosztownie, w lakierkach lub pantofelkach na bardzo wysokich korkach, w szalikach lub chusteczkach na głowach. Ruszały się niezgrabnie, wyglądały karykaturalnie.
— Dużo jeszcze wody w Dunajcu upłynie, zanim one w tych sukniach zaczną być do ludzi podobne! — mówił Zagórski do żony, kiedy szli na zwykłe doroczne przyjęcie do dziekana. — Mało się ubrać, trzeba umieć ubranie nosić. O ileż ładniejsze są te dziewczęta w stroju krakowskim! Ubrane po miejsku tracą wszelki wdzięk. Pod tym względem wieś znacznie zbrzydła.
— A jakie to harde! — mruknęła pani Zagórska. — Ustępują, jak z łaski.
— Nie tylko harde! Patrz, jakie masywne, jędrne, zdrowe, pewne siebie. Chciałbym, żeby tak Lloyd George zobaczył chłopa polskiego u siebie w domu...
— A ja się ich boję! — przyznała się pani Zagórska.
— Bo jesteś mieszczuch, nędzny, zwyrodniały mieszczuch, który patrzy na chłopa, jak na niedźwiedzia.
— Może być, ale mnie się zdaje, że chłop nie jest dla inteligencji usposobiony życzliwie. — Nie zaczepia wprawdzie, ale patrzy jakoś dziwnie, że aż mi się czasem przypomina tłum kijowski z czasów Kiereńskiego.
— A, to widzisz, moja droga...
Zagórski zabierał się do dłuższego wykładu, ale żona trąciła go zlekka i szepnęła.
— Pudłowicze idą!
Szli uroczyści, dostojni, on grożąc swem wyrazistem okiem poskramiacza zwierząt, ona omdlewająco rozkoszna i słodka.
— Jak się macie? — zaśpiewała flecikowym tonem pani Pudłowiczowa. — Idziecie do dziekana? Ładnie, a do nas to nie zaglądniecie, zupełnie już o nas zapomnieliście.
Pudłowicz ukłonił się z godnością, uchylając kapelusza tym samym gestem, jaki widział w kinematografie u Poincarego.
— Jakże zdrowie? — pytał Zagórskiego. — Tak, nie, dobrze, no, to chwała Bogu, to chwała Bogu. Uważaj, kocino, żebyś się tu nie potknęła.
— Daj mi spokój! — zaśpiewała pani Pudłowiczowa z gniewnym grymasem. — Przecie chodzić chyba umiem!
— Tak, nie! — zaśmiał się Pudłowicz. — Ja cię tak kocham, żebym cię najchętniej na rękach nosił.
— Spraw mi lepiej nowe buciki! — syknęła jadowicie pani Pudłowiczowa.
Pudłowicz, obrażony, umilkł. To już przecie niesprawiedliwość. Bucików jej nie brak, wogóle ubrana jest doskonale. Ma jedwabną suknię najmodniejszego kroju, ma lakierki, piękną mufkę, futro, nowy kapelusz — gdzież z nią porównać taką Zagórską w jesiennym paltociku i starej czapce futrzanej, mimo, że to żona prawdziwego profesora gimnazjalnego. Ale trudno z babiną gadać, bo się jeszcze rozzłości i skandal jaki na przyjęciu zrobi.
Wreszcie pokazał się u końca uliczki, otoczonej staremi kasztanami, biały kościół, przy którym znajdowała się plebanja.
— Z pewnością zastaniemy tych samych gości, co na Wielkanoc! — odezwał się Zagórski.
— Tak, nie, rozumie się! — potwierdził Pudłowicz. — Nic się przecie nie zmieniło.
— Psiakrew! Psiakrew! — zaczął Zagórski kląć w nagłym porywie pasji. — Otóż to jest na prowincji najgorsze. Nic się nie zmienia. Możnaby przypuścić, że jakeśmy na Wielkanoc tych gości przy tym stole zostawili, tak oni aż do tej chwili siedzą, nie ruszając się z miejsca. Nic się nie zmienia, nic się nie posuwa ani naprzód, ani w tył, a tylko trwa, nie starzejąc się nawet, a tylko niewidzialnie próchniejąc od wnętrza.
— Tak, nie, ludzie na prowincji żyją długo.
Było, jak Zagórski przewidywał. Ten sam szary tłum wyelegantowanych, starannie zaprasowanych nauczycieli, ten sam czerwony, spocony i zaambarasowany, ogromny wikary, ten sam wyginający się jak fotel składany Bruczkiewicz w czarnej marynarce, lecz w ulubionych butach i briczesach, naturalnie już od rana podchmielony, ten sam wyniosły, sztywny i milczący siwy Józefowicz w czarnym, zbyt luźnym i marszczącym się w fałdy anglezie, te same dowcipy, twarde ukłony, uśmiechy nieśmiałe lub śmiech zbyt głośny, wymuszona sztuczność ludzi, od towarzystwa odwykłych, a ambitnych, bojących się popełnić jakiś nietakt.
Uśmiechnięty poczciwie, uprzejmy i uważny dziekan krążył wśród gości, częstując prowizorycznie wiśniówką. Tak — narazie, żeby się ludzie trochę rozgrzali, ośmielili.
I tak samo, jak na Wielkanoc zatętniły przed domem kopyta końskie, w oknie mignął powóz, pełen gości i do kancelarji wsypali się państwo Taszyccy, państwo z Rudnicy, oraz ich krewni z Warszawy — goljatowego wzrostu, ręki i nosa, kolos dobroduszny, były minister z żoną i synem, młodym goljatkiem o poczciwej, dziecięcej minie, lecz niebezpiecznie nieskoordynowanych ruchach rąk. Pan Taszycki skwapliwie zaczął się witać, starannie z uprzejmym uśmiechem i wyciągniętą dłonią obchodząc zebranych i bacząc pilnie, aby kogo nie ominąć, panie, znając prowincjonalną nieśmiałość, witały się na prawo i lewo, nie czekając, aż im kto nieznajomych przedstawi; zresztą, może tych nieznajomych i nie było nawet, a tylko trudno było ich sobie po półrocznem niewidzeniu przypomnieć. Były minister przywitał się z kilku osobami, a po chwili, ujrzawszy na stole wódkę i kanapki, zaniechał towarzyskiej komedji i z właściwą sobie prostotą przystąpił odrazu do spełniania gęstych a wielkich kielichów wiśniówki i do gruntownego demolowania kanapek.
— Jak się panu ministrowi u nas podoba? — zagadnął któryś z bezimiennych nauczycieli.
— Bardzo! — odpowiedział minister, wsuwając ostrożnie w usta całą kanapkę. — Tu jest doskonały krawiec, który robi o połowę taniej, niż w Warszawie.
— I powietrze bardzo zdrowe, dodaje apetytu.
— Nie potrzebuję powietrza, mam zawsze dobry apetyt! — rzekł minister, nalewając sobie kielich wódki. — Doskonała wiśniówka. Napije się pan?
— Ten człowiek jest stanowczo z innego świata! — powiedział sobie Zagórski. — Ale z jakiego? Trzebaby zbadać!
Zaczęły się toasty. Wszystkie jeszcze z Wielkiej Nocy, z minionych świąt Bożego Narodzenia, znane, wciąż powtarzane, w nieuniknionym typie wzajemnej adoracji. Jak przed chwilą półmiski z kiełbasą, szynką i chlebem, tak teraz podawano sobie z ust do ust słowa uznania i pochwały. Na różne melodje brzmiało wciąż: Niech nam żyje! — lub — Sto lat, sto lat niech żyje nam! — Każdy chciał żyć, nikogo nie pomijano, co chwila zrywano się z miejsc i z pełnemi kieliszkami podchodzono ku komuś, poczem zwracano się ku sobie rozpłomienionemi trunkiem twarzami i patrząc sobie wzajemnie uporczywie w oczy, śpiewano, że aż grdyki grały a głowy trzęsły się na wytężonych karkach. Panie ze dworu, wybuchając czasem śmiechem, flirtowały z zaprasowanymi w elegancję nauczycielami ludowymi, pani Pudłowiczowa pochyliła się przed Frankiem Józefowiczem, wołając:
— Ja cię zawsze kochałam, Franusiu, mój jedyny!
Dziekan był zafrasowany, zaś były minister, przejęty życzliwością dla całego świata, rzucał swemu psu wielkie płaty szynki. Wreszcie ktoś wzniósł: „Kochajmy się!“ — poczem goście zaczęli się żegnać. Z czerwonemi twarzami i zamglonemi oczami wyszły panie ze dworu, trochę niepewnym krokiem pośpieszyli za niemi panowie Taszyccy, Bruczkiewicz ciężko osunął się na fotel i zrobiwszy zamyśloną minę, usnął, zaś reszta wytoczyła się hurmą na ulicę, zmierzając teraz ku Pudłowiczom, potem do radcusia, następnie oczywiście do kolatora Józefowicza.
— A wszędzie wiśniówka, świnia i tort! — narzekał Zagórski.
— Chodź do domu, dam ci barszczu i bigosu! — kusiła pani Zagórska męża, któremu się już z czupryny kurzyło, dosłownie, bo Zagórski, rozgrzany, zdjął czapkę i teraz para biła mu z głowy na zimnem powietrzu.
Ale Zagórski wyrwał się żonie i poszedł wraz z innymi do starego Józefowicza.
∗ ∗
∗ |
Skubiąc trochę niecierpliwie lewy wąs, z gotowem do pisania piórem w prawej ręce, doktór siedział pochylony nad biurkiem i wpatrzony uporczywie a badawczo w Zagórskiego, słuchał, co mu filolog opowiadał o swych wrażeniach świątecznych. Nieuprzejma poza doktora, najwyraźniej akcentująca chęć pisania, jego milczenie, niecierpliwy ruch lewej ręki, wszystko to nie było bynajmniej zachęcające, a jednak Zagórski nie czuł się bynajmniej speszony i nie śpieszył do wyjścia. W słonecznym, obszernym pokoju znajdowało się coś, co rzucało na twardą głowę doktora jasne, migotliwe światło i pozwalało nie brać nazbyt serjo nadętej surowości jego twarzy. Była to stojąca niedaleko doktora na niewielkim stoliku choinka, najeżona różnobarwnemi świeczkami, obwieszona staremi, przygasłemi już błyskotkami i rozrzuconemi pękami lśniących wesoło złotych „włosów anielskich”. Strojne, zgrabne drzewko, ogarnięte szeroką smugą słoneczną i otulone kołyszącemi się lekko kłębami dymu z papierosów, wyglądało jak widne przez mgłę jakieś cudowne drzewo z bajki. Nie zdawało się, aby siedzący u jego stóp starzec, z głową w błyskotliwej aureoli powiastki i dziecięcego szczęścia, mógł naprawdę nie kochać ludzi i gardzić ich obecnością.
— Nastrój pod koniec stał się nawet bardzo miły! — opowiadał Zagórski. — Lody pękły, serca roztajały.
— Sursum corda przy korycie! — mruknął doktór.
— O, jaki też doktór niepoczciwy! — oburzył się Zagórski. — Zaraz — przy korycie! No więc cóż? Stwierdzamy, że ci, najrozmaitsi zresztą, ludzie, spotykając się, choćby — jak doktór mówi — u koryta, przecie zbliżają się do siebie, czują się braćmi.
Doktór wzruszył ramionami.
— Do czego pan zmierza?
— Chciałem powiedzieć, że ci ludzie w naszem miasteczku nie są wcale tacy źli, jak się mówi. Zapewne, altruizmem nie grzeszą, ale zdrowy egoizm też grzechem nie jest. Każdy z nich żyje, jak umie. Są może mali, ale nie są źli.
— Widzi pan, tu już zaczyna się zupełnie inna historja. Powiedział pan — ludzie mali. Niechże pan pamięta, że już sama małość wlecze za sobą zwykle różne niecnoty. Pan wie, że ludzie słabi, niskiego wzrostu, lub ułomni, są przeważnie perfidni, złośliwi i przewrotni, podczas gdy ludzie wysocy i mocni —
— Ależ doktorze, jak można być tak bezlitosnym!
Doktór zamknął oczy i pokiwawszy głową, rzekł:
— A to piła dopiero!
— Jakichże znów Katonów, Arystydesów czy Epaminondasów doktór szuka w tem miasteczku! Przecie to zwykli, przeciętni zjadacze chleba! Czegóż od nich można żądać?
Doktór podniósł powieki i wbił twarde spojrzenia swych jasnych oczu w źrenice Zagórskiego.
— No więc? — zapytał spokojnie.
— Nie można od nich wymagać żadnych nadzwyczajności! Trzeba brać rzeczy tak, jak są!
— A jakże ja je biorę? Czy tak, jak nie są? Wogóle, co pan mi tu wygadujesz! Trzeba myśleć logicznie, zbornie! Widzę, że pan chcesz jaknajlepiej, ale czego pan chcesz, nie mogę odgadnąć. To wszystko jest bezładne, dziecinne, zupełnie nieskoordynowane, to jest kompletne — nic!
— Mój doktorze! Ludzie są, jacy są. Trzeba się liczyć z faktami —
— O, tak! — wtrącił doktór. — Nawet bardzo!
— Należałoby zatem z tego materjału, jaki jest, wyciągnąć jaknajwięcej dobrego. Nie różnić, lecz godzić, nie rozbijać, lecz zlepiać rozbite...
Doktór uśmiechnął się pod wąsem.
— Co za druciarskie pomysły! I co pan chcesz zlepiać? Starą tandetę? Poco?
— Trzeba przecież żyć!
— Eheee! — zaśpiewał doktór. — Tak mi pan gęgasz! Teraz to ja pana rozumiem!
Z pewną siebie, zwycięską miną podsunął gościowi pudełko z papierosami, z miażdżącą uprzejmością podniósł mu własnoręcznie zapaloną zapałkę pod papierosa, omal nie osmaliwszy mu przy tej sposobności wąsa.
— Żyć! Żyć! — rzekł z kocim, słodkim uśmiechem. — Dobrze, mój panie, i owszem, żyć! Ale jeśli już tak koniecznie, tak wszelkiemi siłami żyć — to żyć naprawdę, nie szachrować! A tego —
Tu doktór płaską dłonią uderzył w biurko tak, że coś w niem trzasnęło.
— A tego wy nie umiecie! Gorzej — wy się życia boicie!
— I że też doktór może coś podobnego powiedzieć mnie! — oburzył się Zagórski. — Przecież doktór chyba wie. —
— Ależ i owszem. Jestem z całem uznaniem! Syberja, tak, wiem, słyszałem, rozumiem! A to co? To nie Syberja może? I czego panu brakuje? Ciemnych rosyjskich chłopów? Mało panu swoich? Czukczów, Samojedów? Proszę, zechciej pan zapoznać się z gardzielami z gór, z tymi chłopami z wolami, z dwupiętrowemi twarzami, z których pierwsze piętro jest niezabudowane... Przyjrzyj się pan matołkom z gór, przyjrzyj się pan karłom z wąwozów leśnych!
— Wiem, wiem!
— Ja też wiem, że pan wie! — zaśmiał się doktór. — I wiem, że panu znane są zamawiania, przerzucanie wola za pomocą zamawiań na wierzby... Wiem! I jeszcze jedno wiem: wszyscy pomijają to średniowiecze milczeniem, chowają je pod korzec. Czemu? Bo nikomu nie chce się stanąć z tym strasznym światem do walki. I znowu czemu? Bo w tej walce zabobony trzeba zamieniać nowemi twórczemi wartościami kulturalnemi — a o nie trudno, trudno, ja wiem... Tu trzeba ofiary, ofiary z siebie! A tymczasem, —
Doktór oparł brodę na pięści i rzekł drwiąco:
— Pan chcesz wygody!
Tu znów Zagórski uśmiechnął się gorzko.
— Jakiej tam znów wygody! Ładnie ona wygląda — ta moja wygoda!
— Gadaj pan zdrów! A jednak tak jest! Pan się tego kraju boi, pan wie, że cała pańska kultura jest w nim na nic, pan nie wie, którędy tu życie pójdzie — ale żyć się chce! Żyć swojem życiem, swemi staremi nałogami, staremi wartościami — i dlatego pan się chce osłaniać różnemi instytucjami, któreby mogły pana zasłonić, zakryć, dać panu jakąś postawę, pewność i — ten drobiazg, ten drobiazg! o który u nas tak trudno — charakter! Stąd naraz znowu Sokół!
— A choćby nawet tak było?
— Aha! — zaśmiał się gardłowo doktór. — Znaczyłoby, że pan już czuje się pokonanym, martwym! I wy z tem przychodzicie do mnie? I macie żal, że ja nie chcę w tem brać udziału? Pan-eś jeszcze u cycka dyndał, kiedy ja założyłem dwa gniazda sokole, i przy założeniu gimnazjum cieszyńskiego byłem i na szkołę w Białej zbierałem — ale robić z tego teraz parawany dla was? — za żadne skarby świata! Pracowałem dla żywych!
— Jeszcze żyjemy!
— Niech pan o tem nie opowiada, niech pan to pokaże! Pola do popisu ma pan aż nadto dość.
Doktór nakreślił szeroki łuk dłonią:
— Sy-ber-ja!
A potem dodał:
— A zresztą — poco ja o tem mówię? Pańską rzeczą jest układanie słowników. I naturalnie, żyjąc tu, musisz pan dążyć do pewnej harmonji z otoczeniem, inaczej — nie mógłbyś pan żyć. Stąd te — druciarskie pomysły. Ale ja tego na serjo brać nie mogę. Pan pragniesz spokoju — nie dziwię się — ja zaś pokój stale odrzucam! Ja pana do wojny nie namawiam, ale —
Tu doktór pokręcił wąsa.
— Powiedziałeś pan, między innemi, rzecz niezmiernie śmieszną: Należy rzeczy czy ludzi — wszystko jedno! — brać tak, jak są. Frazes! Nie dziwię się temu, bo pan jesteś filolog i masz pan naturalną, wrodzoną skłonność do używania zdań z podręczników konwersacji albo przysłów. Ale znowu: Zastanów się pan! Jeśli panu krawiec zrobi portki zadługie, to pan weźmiesz je tak, jak są i będziesz je pan piętami w błocie przydeptywał? Prawda, zły przykład wybrałem, filolog jest do tego zdolny, ale — rozumiesz pan? — to są kpiny z ludzi! Et, dajmy spokój, bo się tylko niepotrzebnie zirytuję.
Doktór nagle umilkł i zasępił się.
— Pan sobie wyobrażasz oczywiście, że ja jestem stetryczały stary dziwak. Proszę — wyobrażaj pan sobie. Ale ja panu coś powiem: śnił mi się tej nocy jeden kolega, starszy odemnie. Powiedział mi: Ty umrzesz dziś, ja jutro.
— Sen — mara! — rzekł ciepło Zagórski.
— Zgoda, Bóg wiara! I niech się Jego wola dzieje, jestem gotów każdej chwili. A jednak mimo to, kiedy rano wstałem i zobaczyłem ten dzień taki piękny, zapytałem sam siebie: Byłoby ci czego żal, gdybyś tak wieczoru nie doczekał? — do głębi duszy sięgnąwszy tem pytaniem, odpowiedziałem sobie, że nie, że niczego żal nie będzie, że gdyby co — to i dzięki Bogu!
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ widzę, że się dzieje źle i to mnie męczy i tej trwogi znosić dłużej nie mogę! Szkoda tylko, że ani jednego syna przy mnie niema!
— Możeby zatelegrafować!
— Oni w wojsku! Nie o to mi zresztą idzie! Widzisz pan: Ludzi prawdziwych mało i to najgorsza rzecz! Doczekałem się cudu niespodziewanego, doczekałem się polskiego państwa! Ja, który już — nie wierzyłem! Tego pan nigdy nie zrozumie! A dziś — wolę już... Dajcie mi pokój. No, ale ja pana bardzo przepraszam, muszę wyjść. Ojojoj, ta-że to dwunasta dochodzi! A to się zagadałem! Muszę zajść do Mandlowej, bo jej Ryś coś na piersi niedomaga. Także — pokurcz! I to ma być ułan polski! A niechże was wszyscy djabli!
Tu doktór sięgnął po leżący na stole arkusz papieru i podarł go na drobne kawałki.
— Chciałem pisać testament, ale — mam czas popołudniu.
— Chwała Bogu, że doktorowi przeszkodziłem! — zawołał Zagórski.
Wyszli.
— Co za cudny świat! — wykrzyknął półgłosem doktór, patrząc przed siebie napół zmrużonemi oczami.
— O tak, przecudowny! — powtórzył Zagórski, spoglądając w górę.
Niebo było jasne, modre, świecące jak błękitny jedwab, blednące w tonie ku brzegom, na horyzoncie, wspaniale ciemniejące ku zenitowi. Na tym błękicie namalowany był jasny, mroźny dzień. Jakiemi farbami? Srebrem głównie, bielą srebrzystą, bardzo jasnem złotem, lekkiemi, niebieskawemi cieniami i złoto-czerwonawym różem, niestałym, łatwo ulegającym przecieniowaniu, olimpijsko-promiennym a mieszającym się za lada tchnieniem.
— Doprawdy, świat wygląda, jakby był ustawiony z drobnych białych korali pod niebieskim kloszem! — zachwycał się Zagórski. — A drzewa, patrzcie, doktorze, drzewa są z białego puchu i białych, srebrnych piórek.
— Dopiero w taki dzień — mówił doktór — widać całą, niezrównaną strzelistość, z jaką drzewa tryskają z ziemi. Drzewa, okryte liśćmi, są w rysunku przeważnie ciężkie, masa zieleni przytłacza je. A patrz pan, jaki one dziś mają pęd w górę.
— Co za rozkosz niesłychana odetchnąć tem powietrzem! — delektował się Zagórski, oddychając z lubością. — Podobnie słodkiego tchnienia bożego niema nigdzie na świecie. Zobaczmy, jak nasze góry wyglądają.
Rozejrzał się, ale niewiele zobaczył. Góry, drzewa, pola, wszystko stopiło się w oślepiającem szaro-niebieskawem lśnieniu, wszystko zginęło w jasnym żarze, nad którym, niby dym, unosiła się przesłoneczniona, błękitnawa mgiełka.
Stanęli przed domem Zagórskiego.
— No, do widzenia! — odezwał się doktór.
— Sługa pana doktora. A może się jutro gdzie spotkamy? Przecież to Sylwester!
— Ja Sylwestra spędzam zwykle w łóżku.
— Prawda, najzdrowiej. Ale na to posiedzenie w sprawie Sokoła doktór przyjdzie, co? — nalegał Zagórski.
— Zobaczymy. Może! — wykręcił się doktór i huśtając się elastycznie w kolanach, poszedł żwawo ku miastu.
Zaś Zagórski, korzystając z pięknej pogody, wałęsał się koło domu.
W powietrzu była uroczysta cisza.
Sześć białych gołębi, cicho, bez gruchania, tańczyło dokoła rogu czerwonego dachu. Wyglądało to, jakby odprawiały tam jakieś szczególne nabożeństwo na cześć słońca, błękitu niebieskiego i błogosławionego, krystalicznie przeźroczystego powietrza. Żywa girlanda otoczyła dom.
Oto stary, czarny modrzew! Nie był już czarny! Był jak panna młoda idąca do ślubu — cały w srebrzysto-białym welonie. Zniknęło długie, czarne igliwie, podobne do długich, jedwabistych rzęs, a gałązeczki modrzewia stały się niby srebrne strączki, nabrzmiałe u końców różowo-złocistem dojrzewaniem. A! Dwie wielkie, czarne wrony zerwały się z wierzchołka modrzewia i poleciały wprost w błękit — zaś z wysokiego drzewa opada zwolna migocący w powietrzu pył... Olbrzym prószył złotem, rozpływającem się w błękicie.
Zagórski przechadzał się tak z jakie pół godziny to po sadzie, to po werandzie przed domem, to wreszcie po ścieżce, wiodącej od furtki ku gościńcowi. Przyglądał się kurom, chodzącym po śniegu; jedne były jak z kości słoniowej — żółtawo-białe — inne paradowały niby w karacenach — w pancerzach stalowych w białe prążki. Podziwiał srebrno-różowe pióropusze dymu, rosnące w górę kolumnami, podobnemi do giętych, barokowych słupów z masy perłowej. Gdy na drodze pojawił się zakutany w brązowy habit, śpieszący ku klasztorowi zakonnik-katecheta, na chwilę zrobiło się w powietrzu zamieszanie, bo natychmiast wybiegł naprzeciw niego z klasztoru skoczny głos dzwonka i dźwięk zegara, obwieszczający południe — lecz trwało to tylko chwilę, poczem znów promieniała błękitna cisza.
A wtem gdzieś w stronie rynku zerwał się niepojęty, niezrozumiały niepokój. Ktoś gdzieś krzyknął, ktoś stanął na gościńcu i odwrócił się, ktoś zawołał: — Jezus Marja! — A po chwili gościńcem srebrnym pobiegło wołanie:
— Doktór umarł!
I doktora Bromińskiego już nie było na tym cudnym świecie.
∗ ∗
∗ |
Teraz dopiero zaczął się nad doktorem sąd. Źli byli na siebie guloni o to, że się z nim poróżnili a wiedząc, że doktór przed sądem boskim już stoi, wchodzili w siebie i przetrząsali swe sumienia, niespokojni, czy też umarły przeciw nim nie świadczy. Żałowali go młodzi. Pikantne historje o jego dziwactwach opowiadała sobie inteligencja. Zdania były podzielone, ponieważ stary doktór w swej bezwzględności nieraz przeciągał strunę, wszyscy jednakże czuli, że umarł człowiek wartościowy i niepośledni.
— W czem mogła być ta jego wartość — zastanawiał się dziekan — trudno określić! Że był człowiekiem dobrym, miał dobre serce — mój Boże, wszakże i my nie jesteśmy źli! Był patrjotą — dobrze, ale przecie wszyscy jesteśmy Polakami, wszystkim Ojczyzna miła, miasteczko dało na wojnę rekrutów, dało ochotników. Był mądry, ale przecie robił głupstwa, jak i my... Widział niejedno złe, ale czyż my go nie dostrzegamy?
— Tylko że on to złe nazywał po imieniu i walczył z niem, w czem mu nie wszyscy pomagali! — odezwał się Zagórski. — Umiał chcieć i dzięki temu był człowiekiem naprawdę żywym.
Ksiądz spojrzał bacznie na Zagórskiego.
— A czyż pańskiem zdaniem my...
— Tak, nie! — wtrącił pojednawczo dyrektor Pudłowicz, w którego mieszkaniu zebranie się odbywało. — Był to człowiek nieprzeciętny, szkoda tylko, że umarł. Ciekawa rzecz, kto przyjdzie na jego miejsce.
Przyjechali wreszcie synowie zmarłego, trzej szarzy, prości, skromni oficerowie piechoty. Niejeden w miasteczku chętnie widziałby ich u siebie w domu, wszystkich jednak ubiegł aptekarz Majsztrykiewicz, który wogóle narzucił się nagle na mistrza ceremonji. On to, oznajmiwszy młodym panom Bromińskim, że dzięki mrozom nieboszczyk świetnie się trzyma i doskonale wygląda, zaprowadził ich do jego trumny i był jedynym świadkiem ich pożegnania z ciałem ojca. W jego obecności zdejmowano pieczęcie z drzwi, on wziął oficerów do siebie na obiad, a w dodatku tak wszystkiem umiał pokierować, że prócz niego nikt nie miał do nich dostępu. I oto pokazało się raz jeszcze, co to za straszna kanalja z tego Majsztrykiewicza, który niby siedzi cicho w chałupie, z nikim nie żyje, a jak co do czego przyjdzie, wszędzie się wepcha, gości nawet potrafi zwędzić i wszystko robi sam, jakby się świat na nim jednym kończył. Zwłaszcza sierdził się o to rejent, którego ambicją było, ażeby wszyscy obcy przechodzili przez jego ręce i jego dom.
Szarego, chmurnego popołudnia zimowego, przy żałosnych śpiewach księży, wyniesiono czarną trumnę z domu doktora. Trumna zakołysała się przez chwilę w powietrzu nad głowami tłumu, drgnęła raz-drugi, skręciła na lewo, a potem lotem już stanowczym i równym, choć niezbyt szybkim, popłynęła ku rynkowi.
— Trzeba iść — szepnął braciom młodszy z oficerów, widząc ten spokojny odlot trumny.
Bracia karnie stanęli szeregiem według starszeństwa i pomaszerowali za trumną, spokojni, zamknięci w sobie, milczący.
Za braćmi sypnęła się tłumnie inteligencja, po obu stronach trumny, ze świecami w rękach, śpiewając przez nos, lub gęstym, zardzewiałym basem, kroczyli poważnie członkowie starodawnego miejskiego cechu szewskiego.
Zagórski, który szedł w tłumie inteligencji za trumną, przyglądał się gulonom bacznie. Od czasu, jak się zajął starym Józefowiczem, którego obserwował i podglądał niby ciekawy okaz zoologiczny, zajmowało go namiętnie wszystko, co dotyczyło mieszczan i ich życia. Patrząc na nich przez pryzmat tego zainteresowania, przyglądając się ich twarzom skupionym, nieraz bardzo poważnym, twardym, ale z przedziwnym charakterem, miał wrażenie, iż to przeciągają koło niego postaci z jakichś niezmiernie starych obrazów czy portretów, nieodgadnionych i niezrozumiałych dlatego, że może czemś przesłonionych, zamazanych, zakrytych mgłą czy pokładem jakichś farb, które dopiero zdrapać trzeba. Oto kuśtyka burmistrz, niski, krzywy, garbaty, z wysterczającym z pod czapy nosem zadartym jak ryj, z mazurskiemi, zardzewiałemi wąsikami, z czołem niby zdziwionem a dziecięco zagapionemi, wielkiemi, błękitnemi oczyma, w których humor i radość życia miesza się ze sprytem i ciekawością — niepozorny człeczyna, zamknięty w sobie, ale kalkulator bystry i sceptyk pogodny, jako ojciec miasta i władca, doskonale znający drogi, kręte ścieżki i bezdroża, jakiemi życie chadza, a tedy nie przejmujący się już nazbyt krętactwem poczynań ludzkich. Tuż przy nim, pochylony pod płomieniem świecy, idzie jego zastępca Stefek, zawsze ponury, małomówny, z czarnemi gęstemi brwiami ustawionemi w kozły a la Boruta, z wystającemi kośćmi policzkowemi, krzepki, kanciasty, zbierający swoje powoli ale codzień, nie orzeł żaden, lecz formalista wielki i opozycjonista, który zawsze wszystkiemu się przeciwstawiać chce, i potrafi, co w wielu wypadkach bywa wielce pożyteczne. Nie śpiewając, ale bystremi, jasnemi oczyma wciąż czegoś przed sobą szukając, kroczy masarz Rogacz, wysoki, z zadartą dumnie do góry głową, z tyłu trochę rozdętą i stosunkowo drobną twarzą z charakterystycznym, zgrabnym, cienkim mazurskim nosem, o wysokiem czole, zawiesistym wąsie i dziwnym grymasie prawego kąta ust, właściwym szulerom, ryzykantom oraz wszystkim, puszczającym się na niebezpieczne przedsięwzięcia, a polegającym jakby na niewidocznem, wewnętrznem przygryzaniu prawego wąsa — świniarz zawodowy, zuchwały przemytnik, zawzięty i na wszystko gotowy szermierz, którego stalowe, podejrzliwe, mocne oczy miękną, ciemnieją i stają się aksamitne, gdy mówi o swych dzieciach, a którego mocne ręce, lubiące uderzyć, z macierzyńską iście czułością umieją trzymać delikatne ciałko dwuletniej córeczki. Za nim, czarne łzy wyciskając z białej świecy wiecznie zasmolonemi łapami, niepewnie trochę stąpa Palpieron w wyliniałym, zielonym meloniku, przechylonym na bakier nad twarzą, zawsze trochę obrzękłą od wódki i krwią nalaną, w swej niezmąconej radości życia zgorszony tem, że ktoś śmiał umrzeć i wyrzec się miłego świata, na którym tyle jest jarmarków, tyle gościńców i tyle przednich kapliczek z gorzałą czy okowitą. I dalej tak ciągnął się szpaler twarzy surowych, mocnych, może czasem brutalnych, ale poważnych i z przedziwnym charakterem.
— To twarze z minionych wieków! — rzekł sobie Zagórski. — Twarze prastarej, potężnej rasy.
Przypominało mu się, co w miasteczku o pochodzeniu gulonów mówiono. Jedni twierdzili, że to są niemcy — ale temu przeczył fakt, że mieszkańców jednego przedmieścia nazywano prusakami. Zdaniem drugich guloni byli pochodzenia mongolskiego, ponoś tatarzy, o czem miał świadczyć ich rzekomo krańcowy materjalistyczny sposób myślenia, co jednak mogłoby się też odnosić i do chłopa polskiego.
— Ale dlaczego sięgać aż tak daleko? — zastanawiał się Zagórski. — Czy przypadkiem całe zagadnienie nie leży w tem, że są to przedstawiciele stanu w Polsce najmniej znanego, najbardziej zapchanego w kąt, mianowicie drobnego polskiego mieszczaństwa? Bliżej wsi i więcej zrosłe z ziemią, więc zdrowsze, niż po wielkich miastach, mieszczaństwo to przetrwało pustkę, wywołaną zanikiem państwowego życia polskiego, i teraz wkracza w nowe życie ze staremi swemi hasłami, zatwardziałe w swej przeszłości, nią tylko żyjące, a przeto zaiste widmowe. W takim razie jednak nie byliby to żadni dziwacy, lecz poprostu Stara Nieśmiertelna Polska, zgłaszająca się o prawa do nowego życia, a niezrozumiana i wyśmiewana... Przez kogo?
Nie potrzebował się oglądać, aby sobie przedstawić idące za trumną towarzystwo. Bezduszność kosmopolitycznych ubrań, pióra i fidrygałki na kapeluszach, panie, potykające się i grzęznące wysokiemi korkami w styczniowej grudzie, panowie poprawni, banalni, szablonowi, egoizm, nieszczera konwencjonalność, nieudolność życiowa, brak samodzielności i słabość, słabość... Jeden okrzyk, a ta cała, zawarta w szpalerze gulonów mięka masa rozbryznęłaby się, jak kupa błota, rozsypałaby się w nic!
— Czy to może jest nowa Polska?
Nie, to nie nowa Polska, to stare austrjackie śmieci, nie inteligencja narodowa, ale tak zwane „sfery wykształcone“, nie czujące, ani nie myślące narodowo, zwyrodniałe, samolubne, nie mające już gruntu pod nogami. Oczywiście, z tymi ludźmi guloni porozumieć się nie mogą, nie mogą ich poważnie traktować, nie mogą z nimi pracować. I kto tu lepszy?
— Czyżby doktór miał słuszność?! — zapytał w duchu Zagórski.
Doktór? Gdzie doktór?
Zagórski tak się zamyślił, że nie zauważył nawet, jak stanął wraz z orszakiem na cmentarzu. Teraz już się uczestnicy pogrzebu rozchodzili, a na żółtej, świeżej mogile stał straszny, rudobrody grabarz, szeroką, lśniącą łopatą zsypujący coraz to nowe grudy ziemi.