W klatce (Orzeszkowa)/IV
Lata już minęły, jak po rozlicznych drogach blasku i rozkoszy unoszę się niby motyl, wysysając miód ze wszystkich kwiatów życia, a jednak... jednak... o! jak samotną, jak nieszczęśliwą jestem niekiedy!
Nie piérwszy to już raz, gdy zrzucam z siebie bogate suknie a z włosów wyjmuję kwiaty i brylanty, gdy zostaję sam na sam z sobą, pytam siebie zdziwioną myślą: kim jestem? jakiemi chodzę drogami i dokąd wiodą mię one? I według słów poety: na płacz mi się zbiera, gdy snuję nitki mojego żywota!
Dziwię się saméj sobie, dla czego mi tak smutno i źle? Natura moja dwoista jest jakaś: anioły i szatany kłócą się w mojéj piersi; miewam chwile szału i upojenia, w których zapominam o wszystkiém, a jednak najczęściéj jestem w niezgodzie z samą sobą. Kiedy wrażenie jakie mnie ogarnia, lecę za jego popędem na oślep; kiedy znowu potém myślę o tém, co uczyniłam, płaczę i czołem w proch uderzam. Wiem, że drogi moje są złe, a zejść z nich nie mogę, bo w piersi méj płoną ognie namiętności zgubnych, a w oczach mam iskry wiodącéj ku mnie pokusy.
I nie dziw, że ludzie nazwali mnie Kameleonem, bo to imię zwierzęcia, coraz inną migocącego barwą, jest w istocie najlepszém określeniem kobiety, któréj każda chwila inne przynosi wrażenie, któréj miłości mają trwałość motylowego życia, któréj łzy, spędzając z ust uśmiech, gotowe są natychmiast przed uśmiechem znów ustąpić.
Niegdyś matka moja, oblekając mię białą chrztu sukienką, inném mnie nazwała imieniem; dziś od świata i ludzi otrzymałam nową nazwę, jako wyraz zmienności i zepsucia.
Dziwna, straszna jestem! Rozdzieliłam się na dwie istoty, z których jedna usuwa się z pod panowania drugiéj; jedna szaleje, druga, walcząc z nią, kaleczy się, upada i płacze. Z całą piekielną mocą swoją wcieliło się we mnie odwieczne pojęcie walki żywiołu złego z dobrym żywiołem. Anioł przed szatanem ulatuje wciąż ze mnie i powraca, aby znowu zajęczéć w piersi mojéj i znowu odleciéć.
Pamiętam, że kiedy byłam bardzo jeszcze młoda, złe głosy ciche we mnie były i słabe. Potém, niestłumione pracą ni wolą, potężniały, moc ich porywała mnie gwałtowniéj coraz, aż porwała wreszcie w uścisk szatańskiego wiru i, upojoną, ogarniętą płomieńmi, położyła na posłaniu z róż.
Lata płynęły... i milczały we mnie wszystkie wspomnienia i natchnienia dobre... gdy raz, było to na wsi, śród pól szerokich, śród pól moich rodzinnych, po długiéj, burzliwéj podróży, ujrzałam znowu miejsce, w którém się urodziłam, w którém byłam niegdyś młoda sercem i nieskalana. Zmrok zapadł, niebo pogodne było, choć blade, a ja sama jedna szłam drogą, wiodącą śród zboża i kwiatów polnych, ku wzgórzom i lasom. Szłam bez celu; pełną piersią oddychałam wiejskiém, rodzinném powietrzem, okiem błądziłam po szerokiéj przestrzeni pól, a uchem ścigałam dalekie, przeciągłe echa pastuszych pieśni.
Smutna byłam, nie wiedząc sama czego: tęskniłam za czémś, ale nie za gwarem, którego-bym w owéj chwili znieść nie mogła; pragnęłam czegoś, ale nie owych wrażeń, od których do ciszy wiejskiéj uciekłam. Idąc, myślałam, że chciała-bym jeszcze być dzieckiem małém, albo stracić pamięć przeszłości, albo zamienić się w ptaszynę, która się obok mnie w zbożu poruszyła. I myślałam jeszcze: dla czego tak wcześnie umarła matka moja? dla czego nie mam siostry? i myśląc o tém wszystkiém, szłam długo, powoli, aż stanęłam przy wzgórzu, u którego stóp była chatka jednego z moich sług. Cicho było wkoło niéj; pod otwartemi oknami kwitły na grządkach nagietki i maki, a w ogródku brzmiało buczenie chrząszczów i świerkanie koników polnych. Nagle, z wnętrza chaty doleciał uszu moich śpiew cichy, monotonny, taki, jakim matki usypiają dzieci w kołysce. „Luli dziecię, luli, śpij dziecinko moja, luli, luli!” śpiewał głos kobiecy, płynął przez otwarte okna, drżał w cichém powietrzu, a z pod krańca widnokręgu odpowiadać mu się zdawały smętne, dalekie akordy surm.
Stałam, słuchałam i budziły się we mnie odległe, odległe jakieś wspomnienia... Wbiegłam na wzgórze, na którém, między płaczącemi brzozami, stał krzyż wysoki, i obejrzałam się wkoło. Przede mną, za szeroką przestrzenią pól i łąk, pomiędzy gęstą zielenią ogrodów, stał cichy dom mój rodzinny. Otaczały go ciemne, wysokie jodły i jedna wielka gwiazda zawisła nad nim na niebie. Za mną milcząca i nieruchoma stała ściana lasów, a z innéj jeszcze strony, daleko, daleko, na tle mroku, błyszczały srebrzyste krzyże cmentarza i bielał pomnik mojéj matki. Patrzyłam... i coraz bardziéj budziły się we mnie wspomnienia; żal mię jakiś ogarniał. Zapragnęłam wtedy przytulić się do kogoś, wyspowiadać komuś najskrytsze głębie ducha, wesprzéć się na kimś; ale, niestety! wielu na świecie ludzi mnie wielbiło, wielu mi pochlebiało, ale nikt mnie wyłącznie, serdecznie nie kochał. I robiło mi się coraz rzewniéj i smutniéj; nogi pode mną drżały, łzy napływały do oczu; osunęłam się na murawę, ramionami objęłam drzewo krzyża i czołem uderzyłam o ziemię, a śpiew z chaty dochodził mnie ciągle, cichy i jednostajny, aż póki nie zagłuszyły go łkania moje.
W owéj chwili zbudziłam się, spojrzałam w przeszłość moję, w teraźniejszość i w przyszłość, i zadrżałam zgryzotą i obawą. Od owéj chwili poczęły się dla mnie walki; chcę powstać i ciągle upadam; ścigam ideał dobra, a jednak, jak z otchłani w otchłań, z grzechu w grzech lecę; zawsze szczęśliwa na pozór, a w duszy rozżalona, świetna na zewnątrz, wewnętrznie posępna, drżąca rozkoszą niby, a w istocie niezaspokojona nigdy, nigdy nie nasycona, jak pokutnica dantejskiego piekła, ze skały na skałę wściekłym miotana wichrem.
Dla czego dziś głośniéj, niż kiedy, sumienie woła na mnie, abym zdała mu sprawę z mojego życia? Może dla tego, żem dziś właśnie skończyła lat dwadzieścia pięć, że więc znowu jeden rok młodości mojéj przeminął. Zdaje się, że nadchodzi już dla mnie ta pora zmęczenia, w któréj człowiek, długo za rozkoszą i wrażeniami goniący, spostrzega, iż one otoczyły go pustką tylko i poczyna szukać cienia, który-by ochłodził jego, spalone gorączką użycia, czoło.
Skończyłam dziś lat dwadzieścia pięć. Jakże czas szybko leci! a podobno każdy rok upłyniony zbliża człowieka ku starości. Starość! o, straszna to rzecz! Miéć pomarszczoną twarz, siwe włosy, zagasłe oczy, to coś przerażającego! A jednak, dziś jeszcze widziałam starą kobietę, wspierającą się na ramieniu syna swojego, i widziałam szczęście na jéj twarzy, i niezawodnie piękna była powagą macierzyństwa i zasług swoich. Ale mnie każdy rok upłyniony nie do takiéj spokojnéj i poważnéj zbliża starości. Kiedy czoło moje straci białość, usta zbledną, oczy zagasną, wtedy odstąpią mnie wszyscy, dla których dziś jestem cackiem, albo przyjemném przepędzeniem czasu, i zostanę na świecie, jak śród pustyni... żadném sercem nie kochana, nie czczona przez nikogo, bez zasługi, bez pracy dokonanéj, z pustą piersią i pustemi dłońmi. I cóż mi zostanie na te długie lata, dzielące młodość od grobu, na tę szarą godzinę życia? Może ukocham papugę jaką i nauczę ją, aby mówiła mi: „piękna jesteś!” gdy ludzie mówić mi to już przestaną; albo na kolanach piastować będę parę wiernych piesków, pudelków długouchych; albo pójdę przed ołtarze skarżyć się Bogu, żółci pełnemi usty, na świat, który mię odstąpił.
Ha, dziwne myśli! zkąd mi one przychodzą? Wszak tylu ludzi mówiło mi dziś, że jestem piękna, coraz piękniejsza... a jednak nudzi mnie już to wszystko.
Przyjechałam tutaj, sądząc, że się będę jak dawniéj bawiła, a dwóch dni dosyć było, abym się znudziła śmiertelnie. Im więcéj wpatruję się w świat, im starsza jestem, tém wyraźniéj widzę, że to, za czém gonię, jest śmieszne i głupie. Poklask ludzi, zdobyty blaskiem piękności zewnętrznéj i bogactwa, owe hołdy salonów, słowa najwyszukańszéj grzeczności, to są niby podeszłe w latach zalotnice, u których, pod świetnym strojem, szpetność i próżnią znajdziesz. Zaczynam postrzegać, że ludzie wyrazy uwielbienia i miłości, jak tuzinkowe towary, bez myśli rzucają na woskowane posadzki salonów, że mówią oni o miłości, gdy za chwilę zapomniéć mają, o uwielbieniu, gdy za chwilę błotem obrzucą.
Widzę to wszystko i dla tego świat błyszczący, gwarny, traci dla mnie powab, dla tego coraz bardziéj zasłona opada mi z oczu. Nieraz, gdy patrzę na otaczających mnie ludzi, wydaje mi się, że jestem na maskaradzie: pod maskami dopatruję rzeczywistych twarzy i często przed badawczym moim wzrokiem dzwonki brzmiących wyrazów i błyskotki pożyczanych blasków opadają z arlekinów i ukazują mi nagie szkielety głupstwa i nicości.
Widzę więc jasno ten świat, który mię otacza, a jednak oderwać się odeń nie mogę. W latach szału i swawoli rozkołysała się wola moja i nie może teraz odnaleźć swego punktu ciążenia, aby się na nim, jak na kotwicy, raz już zatrzymać.
Zmęczoną się czuję, smutną a bezsilną. Powiadają, że nieraz miłość prawdziwa podnosi z upadku. O, gdyby miłość taka przyszła ku mnie!
Nieraz już w życiu, pod wpływem wrażeń, którym, jak wiotka trzcina, poddawać się zwykłam, gorącą rękę składałam w ręku mężczyzny i drżącemi usty szeptałam wyraz: „kocham!” Ale czym istotnie kochała? Sądzę, że wyobraźnią tylko i krwią, nigdy sercem; bo jeden podmuch wiatru, jedno nic, dostateczne było, aby myśli moje, wrażenia i pragnienia w inną stronę zwrócić a po tém, co minęło, zostawał mi albo niesmak głęboki, albo przelotne zaledwie wspomnienie. Ale poddając się tak uniesieniom chwilowym, oblekając w formy uczucia to, co wrażeniem tylko było, musiałam zapewne wiele serc skaleczyć, wiele bólów sprawić. Chociaż znowu z drugiéj strony wiem najpewniéj, że nikt z mojego powodu nie zastrzelił się i nie zwaryował. Alboż ludzie umierają dziś z miłości, a nawet alboż umierali z niéj kiedykolwiek?!...
Możem już tak rozproszyła wszystkie siły mojego serca, że inaczéj niż dotąd kochać nie potrafię. Alboż ja wiem?... O mój Boże, tak źle chyba nie będzie! czuję, że mam jeszcze gorące, bardzo gorące pragnienie dobra; a jeśli nie omyje mię chrzest miłości, nigdy dosięgnąć tego dobra siły mi nie stanie!