V.

W kościele.

Lucyan Dolewski siedział w swoim hotelowym pokoju, przeglądając nabyte przed chwilą książki, gdy we drzwiach ukazał się Cypryan Karłowski.
— Cypryanie! — wpół żartem, wpół seryo powitał go Lucyan — zdaje mi się, żeś zmizerniał od dnia wczorajszego. Byłżebyś już naprawdę zakochany?...
— No, zakochany jeszcze niezupełnie, ale widzisz, Lucyanie, ciekawość mię dręczy. W całém spotkaniu mojém z tą kobietą jest coś niezwykłego, coś, co zakrawa na awanturę: a możeż być rzecz bardziéj drażniąca i powabna nad awanturę i tajemnicę w naszym wieku, którego realizm ze wszystkiego uroku dawnéj romantyczności odarł towarzyskie stosunki ludzi?
— Może żałujesz, żeś się nie urodził w średnich wiekach? — zaśmiał się Lucyan — dzielnie-byś kruszył, zaprawdę, kopie za damę swoich myśli... ach, omyliłem się, swoich marzeń!...
— Mów, co chcesz, a ja wiem, że dałbym kilka lat życia, aby się dowiedziéć szczegółów o téj kobiecie, aby módz ją poznać.
Po półgodzinnéj rozmowie, Cypryan oddalił się niespokojny, rozdrażniony spotykaném niepowodzeniem, a Lucyan bez celu wyszedł na ulicę. Mijając jeden z wielkich i pięknych kościołów, przypomniał sobie, że, jako o arcydziele sztuki rzeźbiarskiéj, słyszał i czytał o złożonym tam, a wyszłym z pod dłuta znakomitego artysty, posągu Chrystusa. Rozmiłowany w pięknie, młody doktor kochał sztukę i lubił ją badać w różnych jéj przejawach. Wszedł więc do kościoła. Świątynia, w godzinach owych otwarta dla pobożnych, chcących odmawiać wieczorne modlitwy, pustą jednak była; głąb' jéj cicha, wspaniała, tonęła w mroku, na którego tle lśniły tylko białe u ołtarzy posągi i złociste skrzydła zawieszonych nad niemi aniołów
Lucyan wiedział, że posąg, który go tam sprowadzał, znajdował się w jednéj z bocznych kaplic; dążąc więc ku niéj, szedł zwolna przez kościoł, a kroki jego, uderzając o kamienną posadzkę, głuchém i przeciągłém echem rozlegały się śród milczenia wysokich sklepień. Ta cisza głęboka, po gwarze, jakim przed chwilą otoczony był na ulicy, uderzając go swą sprzecznością, uroczyście nastroiła poetyczną i wrażliwą myśl młodego człowieka. Wszedł do kaplicy.
Światło kończącego się dnia padało słabo przez wysokie i wązkie okna; u stropu drżała lampa, jakby lecący ku niebu płomyk ofiarny. Powietrze pełne jeszcze było woni palonych tam zrana kościelnych kadzideł, owéj woni, która nasuwa myśl o jakiéjś bladéj, leżącéj w trumnie twarzy umarłéj. W głębi kaplicy, w pół-mroku, na szaréj kamiennéj posadzce, bielał marmur posągu; między nizkiém żelazném otoczeniem, biała i nieruchoma, dłutem mistrza urobiona, leżała postać złożonego w grobie Chrystusa. Nad głową posągu, szczytami tonąc w ciemnéj głębi sklepienia, stały dwa białe filary, jak-by skamienieli stróżowie, strzegący niegdyś świętéj mogiły.
Lucyan stanął nad posągiem, wpatrzył się w doskonale wyrobione kształty i w twarz Chrystusa, z któréj śmierć nie zdjęła wyrazu boleści konania i świętości Bozkiéj natury. Powoli z posągu oczy jego przeniosły się w górę, utonęły w mrocznéj głębi sklepienia i spoczęły na lampie, drżącéj gdzieś wysoko światłem białawém.
Tak stał dość długo, objęty uroczystością ciszy i cieniów kościelnych, gdy nagle o słuch jego uderzył jakiś odgłos, którego z razu nie zrozumiał dobrze: byłto jakby jęk, wychodzący z za jednego ze stojących nad głową posągu filarów. Lucyan wsłuchał się pilnie i po chwili rozpoznał wyraźnie, iż było to łkanie.
Stał, słuchał i nie wiedział sam, co ma uczynić: odejść, lub zobaczyć, czy kto nie potrzebuje pomocy? Gdy tak się namyślał, z za filaru wyszła kobieta; czarna jéj suknia długa i ciężka, z szelestem sunęła się po posadzce. Smukła i ze schyloną głową, postąpiła kilka kroków, profilem zwrócona do młodego człowieka, stanęła obok jednego z filarów, załamała białe, obnażone z rękawiczek ręce i nad posągiem, śmierć przedstawiającym, stała jak posąg smutku, pogrążona w zamyśleniu i łzach, nie widząc stojącego o kilka kroków od niéj mężczyzny. Czarna koronkowa zasłona spadała tylko na jéj czoło, nie zasłaniając dużych, w posąg wpatrzonych oczu i łez, które po białéj twarzy staczały się w napół otwarte, lekko drżące usta. Stała tak rozpłakana, lecz cicha, i tylko niekiedy tłumione łkanie piersi jéj podnosiło. Lucyan patrzył... i przejmowało go dziwne uczucie litości, sympatyi, gdy nagłym ruchem kobieta osunęła się na kolana, objęła ramionami filar, pochyliła się aż ku jego podstawie, czołem uderzyła o kamień posadzki i znów zapłakała gwałtowném, ale cichém, łkaniem.
Lucyan czuł ogarniające go dziwne wzruszenie. Ta postać kobiety, ugięta pod ciężarem wielkiéj jakiéjś boleści, to uderzenie białego czoła o kamienną posadzkę, ten cichy jęk, śród ciszy otaczającéj białą i nieruchomą postać Chrystusa, — wszystko to rozpalało mu wyobraźnią i napełniało głowę dziwacznemi obrazy. Przypomniał sobie, płaczące niegdyś u grobu Chrystusa, czystą Maryą i grzeszną Magdalenę, i zapytywał myślą, czy kobieta, którą widział przed sobą, do piérwszéj podobna jest, czy do drugiéj?
Chciał odejść, ale nie podobném mu się wydało zostawienie téj kobiety saméj jednéj, w stanie, w jakim ją widział. Stał więc i patrzył na nią ciągle i po chwili zobaczył, że postać jéj stała się całkiem już nieruchomą i niemą. Może zemdlała, myślał, i po niejakiém wahaniu się postąpił i schylił się nad nią. Kobieta nie słyszała jego kroków.
— Może pani potrzebuje pomocy? — rzekł z cicha, a w słowie jego drżało łagodne spółczucie.
Kobieta drgnęła, ręce jéj rozplotły się i od filaru odpadły, jakby bezwładne; podniosła zwolna głowę i utkwiła spojrzenie w pytającego.
— Co pan mówi? — spytała, a słowa te wypłynęły z jéj ust bladych, ledwie dosłyszanym szeptem.
— Pytałem — odrzekł Lucyan — czy nie potrzebuje pani pomocy. Widząc panią schyloną i nieruchomą, myślałem, że pani może zemdlała.
— O! nie, mam się zupełnie dobrze — głośniéj już odpowiedziała kobieta. — Dziękuję panu, bardzo dziękuję!
I mówiąc to, utkwiła w twarzy młodego człowieka łzą zaszłe spojrzenie dwojga wielkich, ciemnych oczu. Po twarzy jéj biegły dwa wilgotne ślady świeżych łez; z czoła zsunęła się zasłona i spadała z tyłu głowy, jak przezroczysta tkanka, jaką malarze zdobią głowę Madonny; skronie ocieniały rozwiane, ciemno-kasztanowate włosy. Klęcząca i cała jeszcze drżąca, niewypowiedzianie była piękną, jakąś smutną a magnetyczną pięknością. Lucyan patrzył na nią, serce mu biło gwałtownie i nie miał siły odstąpić od niéj. Ona sama powstała zwolna, raz jeszcze, patrząc na niego, powiedziała: — dziękuję! — i, zarzuciwszy zasłonę na twarz, wyszła z kaplicy.
I Lucyan wyszedł za nią i patrzył, jak powoli przechodziła przez kościoł. Smukła jéj postać lekkim cieniem przesuwała się pomiędzy białemi filarami, a ciężka suknia szelestem wtórowała cichym i jednostajnym odgłosom jéj stąpań.
Zniknęła za szerokiemi, na ulicę wiodącemi, drzwiami kościoła, a Lucyan stał jeszcze długo, zasunięty we framugę od drzwi kaplicznych, wzruszony, bezwiednie ścigając okiem łamanie się świateł i cieni pod stropem sklepienia.
Wyszedł w końcu na ulicę, znalazł się znowu śród gwaru i tłumu, i szedł jak senny, mimowoli, przy świetle zapalających się latarni, szukając między mijającemi go kobietami téj, którą przed chwilą widział w kościele.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.