VI.

Nie mów hoc, póki nie przeskoczysz.

— Co ci jest, Cypryanie? — pytał Lucyan Dolewski, przygotowując się do blizkiéj podróży i spoglądając na przyjaciela swego, który siedział przy oknie z głową na ręku wspartą i patrzył na ulicę oczyma, które wyraźnie patrzyły na daleki jakiś a nieobecny w téj chwili przedmiot.
— Co mi jest? — odparł Cypryan. — Nic, nic — a po chwili dodał: — ot wiész, dręczy mię to, że nie mogę dowiedziéć się, kto jest ta kobieta?
— Cierpliwości trochę, mój drogi — mówił Lucyan, zajęty staranném obwiązywaniem paki z książkami; — Warszawa nie jest przecie tak wielkim miastem, aby nie można było w niéj dowiedziéć się o mieszkaniu osoby, którą się spotyka. A gdy będziesz wiedział, gdzie ona mieszka, łatwo ci już przyjdzie zabrać z nią znajomość. I jam ciekawy bardzo, kto jest ta pani.
Wymawiając ostatnie słowa, Lucyan, nie myśląc o tém, użył jezuickiego wybiegu, bo mniéj daleko stosowały się one do damy myśli Cypryana, niż do kobiety, którą on sam widział płaczącą w kościele.
— Bo gdybym ja tę kobietę — mówił daléj Cypryan, po dość długiéj chwili milczenia — gdybym tę kobietę spotkał poprostu w jakim salonie, został jéj przedstawiony według wszelkich prawideł konwenansowego kodeksu i nawzajem dowiedział się o jéj nazwisku, położeniu, miejscu urodzenia, zamieszkania i t. d., możebym się tak żywo nią i nie zajął. Ale tajemnica, która ją otacza, która dla mnie tylko może jest tajemnicą, to dziwne nazwisko, to pojawienie się jéj i znikanie, drażni mię i pociąga ku niéj siłą nowości, a szczególniéj jakiéjś sympatyi. Czuję, że nie będę spokojny, aż ją znajdę i poznam, aż się przekonam, czy odpowiada wyobrażeniom, jakie sobie o niéj stworzyłem.
— Zepsute jesteś dziecko, Cypryanie — z uśmiechem rzekł doktor.
— Tak, to prawda — odparł Karłowski, białą swą rękę topiąc w gęstych, wijących się w pierścienie, jasnych włosach, — tak, jestem rozpieszczony przez los, to prawda. Syn najlepszego ojca i namiętnie mię kochającéj matki, od dzieciństwa bogaty, kochany przez jedyną siostrę, kochany przez krewnych i przyjaciół domu, wzrosłem wśród dostatku i miłości. Wszystko mi przyszło łatwo: nauka, stanowisko w świecie, wszystko zawsze uśmiechało się do mnie: przyszłość, przyjaciele, kobiety. Byłem w główniejszych stolicach Europy, bawiłem się, uczyłem, używałem. Jestem więc rzeczywiście dzieckiem szczęścia, Lucyanie. Ale ty, mój najdawniejszy i najlepszy przyjacielu, zanadto mnie znasz, abyś sądził, że, pod lekką powierzchownością, niéma we mnie myśli i pragnień, przekraczających granice łatwego użycia. Nad wielu rzeczami boleję nieraz szczerze, może trochę i nad sobą... mimo całego mojego szczęścia. Mais il faut faire bonne mine au mauvais jeu; w braku więc czego innego, zalecam się do panny Heleny, panny Julii, panny Klary i t. d. Powiem ci jednak, mój drogi, że od pewnego czasu przestają mnie już bawić te łatwo zrywane kwiatki, i niekiedy, gdy przyjeżdżam do rodziców i widzę ich święte, zgodne, zacne życie domowe, bierze mię chęć wstąpienia w ślady praojców i, ni mniéj ni więcéj, poprowadzenia do stopni ołtarza jakiéj pięknéj osóbki, z serduszkiem mnie wyłącznie oddaném. Lucyanie, i cóż ty myślisz o tych moich matrymonialnych zapędach?
— Myślę, żeś do nich wcale niestosownie przygotowany, ze swojém amatorstwem wszystkich na świecie czarnych i błękitnych oczu.
— Do licha, nudzi mnie już ta mieszanina czarnych i błękitnych oczu! — zawołał Cypryan. — Powiadam ci, że nie na żart przychodzi mi często zachcianka, żeby miéć jednę tylko parę oczu, ale wyłącznie moich; jedno tylko dobre kobiece serduszko, ale wyłącznie moje; a wyobraźnią widzę już siebie szanownym patryarchą, otoczonym rodzinném gronem, palącym popołudniową fajkę i słuchającym czytania żony o sprzeczkach lorda Palmerstona z lordem Russelem i o owym nieodgadniętym Sfinksie (jak go dzienniki nazywają), cesarzu Napoleonie.
— A jednak, mimo tych patryarchalnych marzeń, z młodzieńczym zapałem i swawolą nieledwie, gonisz kobietę nieznaną... i kto wié, jaką? — zarzucił Lucyan, który końca mowy swego przyjaciela słuchał z pełnym niedowierzania uśmiechem.
— I cóż ztąd? — zawołał Cypryan. — Podobała mi się bardzo, i dla tego chcę ją poznać. Nie jesteś tak naiwnym, przypuszczam, abyś myślał, że podobała mi się tylko z piękności, bo napatrzyłem się już niemało na piękne kobiety; ale uderzył mnie wyraz jéj twarzy, kameleonowa gra jéj oczu, ogień, który zda się tryskać z całéj jéj osoby, to cóś, jedném słowem, nieokreślone, które przemawia niekiedy i do zmysłów, i do myśli naszéj zarazem, harmonią jakąś nieujętą, a jednak magnetycznie pociągającą. Przypatrywałem się jéj tak w teatrze, że gdybym nie znał opery Trubadura, nie mógłbym powiedziéć, czy miserere, owę według mnie pieśń nad pieśniami, na początku przedstawienia, czy przy końcu śpiewają. Przypatrywałem się jéj i dojrzałem, iż jest ona jedną z tych istot, u których więcéj się jeszcze domyślać można, niż widziéć. Ile tam ognia w oczach, gry w fizyognomii! Kto wié, może ona będzie właśnie tą, o któréj mówi przysłowie: śmierć i żona od Boga przeznaczona.
— Więc czém-że ma być ona? śmiercią, czy żoną?
— No, już, że nie śmiercią, to pewno, bo z miłości nie umrę; podobniejsze to do ciebie, stoiku o werterowskich oczach.
— A więc żoną — najspokojniéj ciągnął daléj Lucyan. — Zaczynam doprawdy spostrzegać, że gotów jesteś choćby dziś przed ołtarzem stanąć. Ale jeżeli kobieta, która cię tak żywo zajęła, jest lekka, zalotna, rzucająca serce na wszystkie wichry?
— A gdyby i tak było — odpowiedział Cypryan. — Jeśli tylko znajdę w niéj umysł jasny i zdrowy, jeśli rozbudzę w niéj przywiązanie ku sobie, czyż nie przypuszczasz, że własnym rozumem i miłością będę mógł ją uzacnić, wzmocnić jéj wolą, wyrwać z koła złych uniesień lub próżności? A sam czy nie rzucałem także serca mego na wszystkie wichry i gdy, miłostkami znudzony, zapragnąłem nareszcie miłości, mamże prawo za nieodzowny warunek wymagać od kobiety niepokalanéj czystości serca i myśli, któréj sam już nie posiadam? Wierzysz-że ty w to, że mężczyzna może podnieść się i spoważniéć w uczuciach swoich, a kobieta nie może? że mężczyźnie wolno rozrzucać po świecie najświętsze uczucia i najświętsze myśli, a potém śmiało sięgać po poczciwe szczęście; lecz gdy kobieta uczyni to samo, już ją tylko zdeptać należy i odepchnąć na zawsze od rodzinnego życia, albo pobawić się z nią i wyrzucić, jak cacko zepsute? Ja myślę, Lucyanie, że zło dla kobiety jest również złem dla mężczyzny, i że w piérwszéj jak w drugim, mimo zboczeń i błędów, może być jeszcze wiele dobrego, które, poruszone żywém i poczciwém uczuciem, wypłynie w życiu ponad wszelkie skazy, rozbudzi i w ruch wprawi wszystkie dobre sprężyny natury. Jeżeli oboje zło popełnili, dla obojga równie winna być otwartą droga pokuty i przebaczenia, a że droga ta trudna, zamiast pogardzać sobą, powinni sobie wzajem przebaczać i pomagać.
Cypryan był pięknym, gdy to mówił; w owéj chwili przestał być wesołym motylem i eleganckim salonowcem; oczy błysnęły mu zapałem poważnéj i zacnéj myśli.
Lucyan nic nie odpowiedział i zamyślił się; przed wyobraźnią stanęła mu znowu kobieta płacząca w kościele. Zdało mu się, że usłyszał uderzenie pięknego czoła o kamienną posadzkę, że zobaczył duże, załzawione oczy, wpatrzone w niego z wyrazem boleści i słodyczy. I pomyślał, że może kobieta owa była właśnie jedną z tych istot, które płaczą nad własnym upadkiem i powstać zeń pragną, które, uniesione na rozdroża szałem i burzami życia, potrzebują tylko dłoni opiekuńczéj i silnéj, aby wejść na takie wyżyny, jakich dosięgnąć często nie mogą najczystsze nawet, ale mniéj żywotną i bogatą naturą obdarzone istoty.
I myślał, coby było, jeśliby on pokochał tę rozpłakaną kobietę, którą widział w kościele, i gdyby w jéj przeszłości zobaczył skazy i plamy. Myślał o tém dość długo, aż spostrzegł, że szczególniéj jakoś zajmuje się kobietą, raz tylko widzianą i, zapomniawszy o obecności Cypryana, zaśmiał się głośno z samego siebie. W śmiechu tym była ostra nuta: poznał, że w namiętny uścisk pochwycić może widmo, i zaśmiał się ostrym dźwiękiem rozdrażnionego serca.
— Co to jest? — zawołał Cypryan. — Lucyanie, czego się śmiejesz?
— Myślałem o tém, co mówiłeś — odpowiedział doktor — i choć przyznaję ci zupełną słuszność, jednak, co do siebie, jestem pewny, że byłbym szalenie zazdrośny o przeszłość kobiety, którą-bym kochał.
— Ba, mój drogi, z tobą rzecz inna, a ze mną inna; tyś nigdy nie kochał jeszcze, siły twoich uczuć dziewicze są świeże zupełnie, naturę masz nierównie wrażliwszą i namiętniejszą od mojéj. Dla ciebie potrzeba jakiegoś szerokiego pola działania, na którém mógłbyś w ruch wprawiać i zużywać całą energią, któréj jesteś pełen, inaczéj wszystkie te siły swoje włożysz kiedyś w miłość dla kobiety i zobaczysz, przepowiadam ci to, że rozkochasz się szalenie, strasznie!
Lucyan, w miejsce odpowiedzi, wydobył zegarek i rzekł:
— Komu w drogę, temu czas.
— Prawda — odpowiedział Karłowski — lokomotywa nie czeka nawet na doktorów medycyny. Siadaj do mego powoziku, który stoi przed bramą, odwiozę cię na stacyą kolei.
W niespełna godzinę po téj rozmowie, pociąg kolei żelaznéj uwoził Lucyana Dolewskiego z Warszawy ku wileńskim stronom. Ale losy nie dały mu tak miłéj towarzyszki podróży, jaką w ostatniéj wycieczce swojéj miał pan Karłowski. W wagonie, w którym jechał, siedziały same zaspane i bezbarwne fizyognomie; miał więc możność oddania się swobodnie swoim myślom. Myśli te przywodziły mu często na pamięć słowa przyjaciela: — zakochasz się kiedyś szalenie, strasznie, — i uśmiechał się, odpowiadając sam sobie: — alboż nie mam silnéj woli, zdrowego rozsądku? — Ale wówczas koła wagonów, tocząc się po żelaznych szynach, jednostajnym swoim turkotem zdawały się powtarzać: nie mów hoc, póki nie przeskoczysz! nie mów hoc, póki nie przeskoczysz!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.