III.

W teatrze.

W sali Wielkiego Teatru Warszawy, śród ciszy wsłuchanych w melodyą tłumów, rozległ się śpiew ulubionéj śpiewaczki. Na scenie Cyganka, matka, z rozwianym włosem, z oczyma pałającemi rozpaczą i żądzą zemsty, opiewała nieprzebolałą stratę ukochanego dziecięcia. Pomiędzy tłumem słuchaczów i widzów, ze skronią opartą na dłoni, z oczyma utkwionemi w przestrzeń, siedział Lucyan Dolewski. Nie patrzył on, ale słuchał, słuchał i znać było, że śpiew przenikał go do głębi, tysiącznym uściskiem owijając mu serce. Z pod czarnych jego włosów na czoło mu wystąpiły silnie pulsujące żyły; z głębokich oczu, z pod wpół przymkniętych powiek, wymykał się niekiedy tłumiony ogień; pierś mu się podnosiła szybkim i nierównym oddechem. Boleśnie snać wstrząsnęły nim namiętne tony śpiewu, ale snać téż lubował się on tym bólem, jak cierpką, gorączkową rozkoszą.
Obok niego Cypryan, odwrócony od sceny, nie słuchał, nie patrzył, zachwyconém okiem spoglądając w lożę, w któréj siedziały trzy kobiety. Dwie z nich, młode dzieweczki, w białych sukniach i z kwiatami w jasnych włosach, wyglądały jak Rafaelowskie ideały, obok siedzącéj między niemi kobiety. Ta ostatnia ubrana była w suknią z ciemnego aksamitu, odkrywającą ramiona jéj i szyję, zdobną w dwa sznury, wielkim brylantem zamkniętych, pereł. Na obnażonych jéj rękach, godnych Fidyaszowego dłuta, niby na kararyjskim marmurze wschodnie arabeski, wiły się węże złotych bransolet. Niedbale wsparta o poręcz krzesła, głowę, obciążoną warkoczami ciemno-kasztanowatych włosów, nieco w tył odrzuciła i wielkiemi błyszczącemi oczyma patrzyła na Cypryana. W ręku trzymała bukiet białych róż i takiż kwiat błyszczał nad jéj czołem, migocąc, przytrzymującym go we włosach, szmaragdem. Cała postać téj kobiety wyrażała świetną, pewną siebie piękność; bogactwo form i bogactwo brylantów wiązało się w niéj w całość, z któréj wiało rozkoszne jakieś, drażniące i wabne tchnienie.
Przebrzmiały śpiewy; skończył się akt przedostatni. Lucyan obudził się z zamyślenia i rozglądał po teatralnéj sali. Cypryan dotknął jego ręki i rzekł z cicha:
— Lucyanie, spójrz w lożę piątą od sceny na prawo: kobieta w aksamitnéj sukni — to ona.
— Kto? — spytał roztargniony jeszcze doktor.
— Kameleon — odpowiedział Cypryan.
I obadwaj zwrócili się ku piątéj loży od sceny. Ale, niestety! w chwili, gdy zamieniali ze sobą powyższe wyrazy, piękna kobieta wstała i, owinięta już szalem, opuściła lożę. Za nią wyszły dwie towarzyszące jéj panienki i Lucyan nie zobaczył nic więcéj, prócz trzech białych szalów. Cypryan jednak spostrzegł, że siedzący obok niego, nieznajomy mu młodzieniec, przesłał ukłon ku owéj loży i tak był pogrążony w zachwycie, że kłaniał się i wtedy jeszcze, gdy loża była już pustą. Cypryan patrzył na niego, parę razy otworzył usta i wahał się, aż wreszcie, z grzecznością zwracając się ku niemu, rzekł:
— Przepraszam pana, że nieznajomy przemawiam do niego; ale czy nie chciałbyś mi pan powiedziéć, kto jest ta pani, któréj się przed chwilą kłaniałeś, a która opuściła lożę?
Nieznajomy młodzieniec zwrócił ku mówiącemu łzawe spojrzenie, przetarł ręką czoło, wstrząsnął długiemi włosami i odpowiedział głosem, w którym drgało najwyższe politowanie:
— Jak-to! pan jéj nie znasz?!
— Właśnie... — zaczął Cypryan.
Ale nieznajomy przerwał mu, wznosząc oczy ku płonącemu w górze świecznikowi:
— Jak-to? pan jéj nie znasz? — powtórzył. — I na jakież pustkowie, nierozświecone jéj bozkiém obliczem, rzuciły pana zawistne losy?
— Nie znam téj pani z prostéj przyczyny — odparł Cypryan — żem rok prawie cały przebył za granicą, a przed wyjazdem moim nie mieszkała tu ona zapewne.
Młodzieniec słuchał go, zawsze z wyrazem najwyższego zdumienia, a gdy skończył mówić, pochylił się ku niemu i rzekł z tajemniczą miną:
— Wiész pan, kto ona jest?
— Jest to właśnie wszystko, czego dowiedziéć się pragnę.
— Sfinx — szeptał nieznajomy — tajemnica.... anioł i szatan...
— Ale chciałbym się dowiedziéć, jak się nazywa.
— Ułożyłem na cześć jéj trzy tysiące wierszy; ona mnie podniosła na sam szczyt Parnasu.
— Niczego się nie dowiem — szepnął Cypryan do Lucyana.
— Wiek nasz — rozpoczął znowu poeta — przeznaczony jest dla szczytnych polotów ducha...
— Ależ panie, chciéj mi powiedziéć nazwisko téj pani, bo wnet rozpocznie się akt ostatni.
— Tłum zwie ją Kameleonem, ja nazywam ją bóztwem.
I uderzył się wskazującym palcem w piersi, jakby chciał tym gestem uwydatnić to swoje poetyckie ja.
— Czy słyszysz — szepnął Cypryan do Lucyana — wyraźnie nazywa się Kameleon.
Po skończeniu ostatniego aktu opery, dwaj przyjaciele mieli się ku wyjściu, gdy poeta zagrodził im drogę wysoką, cienką i długo-włosą swoją postacią.
— Panie — rzekł, zwracając się do Cypryana — z oblicza twego czytam, że jesteś zwolennikiem muz, że nie należysz do synów ciemności i materyi, którzy świętokradzką nogą odpychają perły poezyi.
— Panie... — zaczął Cypryan.
— Tak — mówił daléj poeta, podnosząc głos i nie zważając, iż potrącali go wychodzący z teatru ludzie — tak, przeczuwam w panu mojego duchowego brata i dla tego nie chcę, abyś pozostał w niewiadomości co do mojego nazwiska. Jestem Pantaleon Kwiatkowski, poeta.
Cypryan ukłonił się lekko.
— A idąc za przykładem dawnego wieszcza naszego, Acerna, który nieśmiertelne imię swoje wziął z państwa roślinnego, nazwałem siebie: Convalius Convaliorum.
Asinus Asinorum — szepnął Cypryan do Lucyana.
— To imię znajdziesz, bracie duchowy, na piérwszéj karcie każdego z utworów moich. Mieszkam przy ulicy Ptasiéj, w domu N.
Cypryan ukłonił się znowu w milczeniu.
— Teraz ty, bracie duchowy, powiedz mi swoje doczesne zwanie i kędy obrałeś sobie siedlisko, abym mógł przybywać niekiedy w progi twoje i zasilać cię owocami swojego ducha.
— A to plaga! — szepnął znowu Cypryan do przyjaciela i głośno dodał: — Jestem Karłowski, mieszkania stałego nie mam, bom przed chwilą dopiéro przyjechał do Warszawy.
— A więc nawiedź kiedy moje progi, abym ci mógł ukazać wszystkie moje skarby.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Tymczasem żegnam pana, bo zaczynają gasić światło w teatrze.
Przemocą prawie usunąwszy barykadę, złożoną z ciała poety, żywo postąpił ku drzwiom.
— Dyabli rzucili na moję drogę tego poetę! — rzekł, uszedłszy kilka kroków — niczego się porządnie dowiedziéć nie mogłem, oprócz, że istotnie nazywa się ona Kameleonem.
— Dziwaczne nazwisko — rzekł Lucyan.
— Niezmiernie dziwne, ależ dziwna téż to być musi kobieta! Co za wyraz twarzy, jakie oczy! Dziwi mię, żeś nie zwrócił na nią uwagi.
— Nie patrzyłem dziś na kobiety; śpiew pochłonął mnie zupełnie.
— Zimny jesteś, Lucyanie.
— Tak, zimny jestem — krótko odpowiedział Lucyan.
Ale światło latarni, spływające nań w chwili, gdy to mówił, zadało fałsz jego słowom, bo odkryło twarz, zalaną rumieńcem wzruszenia i oko, płonące ogniem rozkołysanéj muzyką wyobraźni. Szli w milczeniu, tylko niekiedy Cypryan nucił pół-głosem francuzką piosenkę:

Mon Dieu, mon Dieu,
Comme elle est belle!
Avec ses yeux
Noirs si doux.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.