W krainie niedźwiedzi/Niebezpieczny sąsiad
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie niedźwiedzi |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na piąty dzień dopiero, wyruszywszy z ostatniego noclegu, Muto spodziewał się przed południem dotrzeć do obozowiska w jarze.
Droga zabrała mu dużo czasu. Wypadł obfity, mokry śnieg. Narty nie utrzymywały chłopaka i grzęzły. Szedł więc powoli, z trudem dźwigając na sobie worek, pęk skór i dwie strzelby. Czuł się niezmiernie znużony i marzył o wypoczynku, gdy, obmywszy się po łowach, wyciągnie strudzone ciało na miękkiej skórze jeleniej.
Minął już zwaliska leżaniny, gdzie mu śnieg zasypał wszystkie pułapki. Do wąwozu pozostawało około dwóch godzin drogi, gdy nagle ujrzał mknącą ku niemu Nao.
Posłał ją naprzód i nie rozumiał teraz dlaczego takim pędem powracała.
Przypadła mu do nóg, tuliła się do niego i drżała.
Już wiedział, że spotkała ją jakaś przygoda i należy być przygotowanym na wszelkie niespodzianki, dość zwykłe zresztą w surowem życiu w puszczy.
Szedł więc ostrożnie, trzymając karabin w pogotowiu i rozglądając się na wszystkie strony.
Nie wszedł odrazu do wąwozu, lecz z nawisającego nad nim urwiska oglądał go uważnie.
Nic nadzwyczajnego nie spostrzegł narazie.
Uspokojony już ruszył ku swemu szałasowi, zatrzymał się jednak wkrótce, gdyż psy obwąchiwały ziemię niespokojnie. Chłopak spostrzegł jakiś ślad. Przypominał odciśniętą na śniegu bosą stopę ludzką.
Widział kilka już razy podobne ślady, gdy polował z ojcem na tundrze murmańskiej.
Nie wątpił, że przez wąwóz przechodził niedźwiedź.
— Dlaczego „bury“ nie śpi w barłogu? — zdumiał się chłopak.
Niedoświadczony Muto nie wiedział, że podczas lekkiej zimy niektóre niedźwiedzie opuszczają swe ciepłe legowisko i błąkają się po lesie głodne i niezwykle złe.
Chłopiec zbliżył się do szałasu i wydał okrzyk przerażenia. Wejście, założone żerdziami i przyciśnięte sporym klocem drzewa, stało otworem. Wyciągnięte z wnętrza torby skórzane leżały poszarpane. Na śniegu były porozrzucane w nieładzie naboje, blaszanki z prochem, talerze, miski i inny sprzęt. Znikły worki ze słoniną i sucharami, a zgnieciona i pogięta puszka z cukrem była pusta. Jakiś nieznany bandyta i rabuś podarł na strzępy nawet skóry jelenie, używane przez chłopaka na pościel.
Włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy przypomniał sobie o Ranie.
Pobiegł do chlewa, lecz westchnął z ulgą.
Renifer, ujrzawszy swego pana, zaryczał łagodnie.
Oglądając zagrodę, Muto przekonał się, że niedźwiedź usiłował dostać się do Rana, wyłamawszy już dwie żerdzie z zapory.
— Dlaczego nie wyrwał innych? — zadawał sobie pytanie chłopak i wkrótce znalazł odpowiedź.
Na łbie Rana spostrzegł krwawiący szmat skóry i jeszcze świeżą bliznę na pysku, pomiędzy chrapami. Widocznie stary renifer bronił zaciekle swej twierdzy.
Niezawodnie zranił nawet napastnika, uderzywszy go rogami. Świadczyły o tem krwawe plamy, w kilku miejscach pozostałe na śniegu.
— Poczekaj-no! — mruknął Muto i zgrzytnął zębami. — Poszukam ja ciebie, wstrętny szkodniku!
Nie tracąc czasu, zaczął zbierać porozrzucane przez niedźwiedzia rzeczy i naprawiać rozwaloną ścianę schroniska.
Wypuściwszy renifera pod okiem psów, zabrał się do przygotowania obiadu. Niestety, nie mógł być obfity i smaczny, bo nie miał już ani kaszy, ani też słoniny i cukru. W torbie pozostał mu kawał reniferowego mięsa i kilka wiewiórek. Upiekł to wszystko, zatknąwszy na drewnianym rożnie, posilił się i nakarmił psy.
Rozumiał, że zmuszony jest teraz czemprędzej powrócić do chałupy, bo inaczej głód i choroba zajrzą mu w oczy. Bez herbaty i soli opadłby go szkorbut, ta straszna choroba północna. Cukier, do którego przywykł od dzieciństwa, potrzebny mu był tak samo, jak suchary.
Samem mięsem nie mógłby się długo żywić bez obawy przed chorobą.
— Tak! — mruknął. — Chcę, czy nie chcę, a wracać muszę! Na szczęście, przywiozę obfitą zdobycz!
Wkrótce wlazł do szałasu i jako tako ułożył się na poszarpanych skórach.
Paliła go żądza zemsty nad niedźwiedziem-rabusiem, a taka wściekłość zawładnęła nim, że nie mógł usnąć i, wyszedłszy ze schroniska, usiadł przy ognisku.
Ran, niezamknięty w chlewie, stał wpobliżu z opuszczonym łbem. Oświetlony czerwonemi połyskami ognia, drzemał.
Psy, zwinąwszy się koło ogniska, spały, co chwila strzygąc uszami.
Cisza panowała w wąwozie, i nic jej nie mąciło, gdyż nie dobiegały tu nocne głosy puszczy.
Nagle psy zerwały się z głośnem szczekaniem i pomknęły ku czeluści jaru.
Ran podniósł głowę i chrapliwie pociągnął powietrze.
Zapewne poczuł wroga, bo jął tupać racicami i groźnie potrząsać rogatą głową.
Gdzieś wysoko, nad krawędzią wąwozu, rozległ się głuchy poryk, po chwili zaś — basowe mruczenie; kilka grudek śniegu i kamyki potoczyły się po stromem zboczu jaru.
Muto porwał za karabin i spojrzał wgórę.
Uspokoiło się tam nagle. Umilkło szczekanie psów. Szpice powróciły, merdając opuszczonemi ogonami. Pokładły się znów i już nie wszczynały alarmu.
Posiedziawszy przy ogniu, Muto wszedł do szałasu i, rzuciwszy się na posłanie, mruknął:
— Jeżeli nie dziś, to — jutro.
Usnął wkrótce.