W mętnéj wodzie/XXVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W mętnéj wodzie |
Podtytuł | Obrazki współczesne |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drabicki siedział w fotelu oszarpanym i oplamionym atramentem, gdy Izydor wpadł z brwią zasępioną.
— No — powinieneś być rad.
— Z czego?
— Podkomorzyc nie żyje...
— A! a!.. mniejsza oto! odezwał się, nieco bledniejąc Drabicki.
— I wiesz, jak umarł?
— No cóż? cóż? przecie naturalną śmiercią z suchot dziedzicznych...
— W ręku, konając, cisnął artykuł twój wczorajszy, nadesłany mu w liście anonyme.... to go dobiło.
Drabicki z krzesła się zerwał.
— Pleć! pleć! głupi... krzyknął gniewny... żeby drudzy powtarzali...
— Ale całe miasto wie o tém... List złożony na stole przy katafalku... Pan Redaktor chciał coś mówić i odwrócił się.
— Dosyć że z tym człowiekiem końca nie będzie! nawet po śmierci mnie prześladuje! zawołał.
Izydor patrzał nań z pogardą.
— Słuchajno, rzekł, klepiąc go po ramieniu, znam cię dawno, powalałem się cały, ocierając o ciebie... sprzedałem ci sumienie za sztukę mięsa, a wstyd za kieliszek wódki.. ale wszystko ma granice. Gdybym miał z głodu zdechnąć... nie chcę mieć więcéj z tobą do czynienia... bywaj zdrów... Drabicki ramionami ruszył.
— No? to idź do stu tysięcy...
— Wielką mi szkodę zrobisz! Myślisz, żem bardzo ciebie potrzebował... wycisnąłem cię jak cytrynę... cóż ty teraz wart, zszarzany, zszargany, obrukany, przepity i osławiony... idź! idź!
I pokazał drzwi.
Pan Izydor włożył czapkę na głowę.
— Masz słuszność... i to, co mówisz, spotyka mnie sprawiedliwie. Z ludźmi twojego rodzaju nie kończy się inaczéj tylko wypchnięciem za drzwi, gdy jak pijawka krew wyssali... kto inny wszakże zrobiłby sobie tę przyjemność, żeby cię wypoliczkował, ale ja ręki walać nie chcę...
To mówiąc, drzwiami zatrzasnął i wyszedł...
Drabicki napił się wódki, pochodził po pokoju, ręce włożywszy w kieszenie... zatarł kilka razy czuprynę, i ważył tylko jedno — czy nie wypada mu pójść za pogrzebem podkomorzyca?....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Maleńkie grono przyjaciół zebrało się pod dworkiem... przez którego okna otwarte, widać było trumnę czarno obitą, zarzuconą kwiatami, a wśród nich marmurową twarz rycerza, który poległ zabity w obronie prawdy. U nóg klęczała ze spuszczoną głową w czerni kobieta, któréj żal był spokojny, ale głęboki, osłupiający, na pozór chłodny... w rzeczy niezgłębiony... przerażający... Łzy już była wypłakała, a oczy wypalone, patrzały na twarz bladą Sławka, jakby się na całą wieczność nasycić nią chciały. Chwilami jakaś łza zabłąkana pod sercem przybiegła na powiekę, stanęła i stoczyła się nieotarta od twarzy...
Kanonik płacząc, czytał modlitwy, sposobił do konduktu... zresztą, zresztą garstka ciekawych, kupka znajomych i orszak ubogich, co po jałmużnę przyszli. Młodzież się była rozjechała i nie jest dziś we zwyczaju młodzieży poszanować zgon, bo się nie szanuje życia... między przechadzką wesołą a pielgrzymką cmentarną mając do wyboru, zawsze się znajdzie środek wybrać to, co łatwiejsze a dogodniejsze. Słońce się miało ku zachodowi, gdy skromny orszak nie wielki, pustemi ulicami na cmentarz wyruszył. I było coś dziwnie, szyderczo bolesnego w tém opuszczeniu człowieka — ofiarnika przez ludzi, co wszelką ofiarą się brzydzą... Zdala poszła Lena ze spuszczoną głową, zamyślona, z wiankiem aster w dłoni...
Po drodze spotykano ludzi, którzy stawali, łączyli się na chwilę, rzucali pochód... i wracali do czynnego życia.. Gdzieś z kąta ukazała się twarz pożółkła Drabickiego, który popatrzał i znikł... Izydor zaczerwieniony po dobrym obiedzie, wystąpił z restauracyi, koło któréj przechodził kondukt, rzucił cygaro i połączył się z pogrzebem. Samiel także miał sobie za obowiązek towarzyszyć umarłemu, a więcéj pono Lenie, któréj zajął stanowisko... Niewiadomo tylko było, czy się tu znajdował dla nieboszczyka, czy dla żywéj istoty?
Inni przyjaciele rodziny i polityczni współpracownicy, nie pokazali się — byli zajęci...
Tak szczupła ta garść ludzi dowlokła się zwolna do cmentarza, obcy wzięli trumnę na ramiona i ponieśli do grobu... Ostatnia swój wieniec aster położyła na wieko Lena... klękła i modliła się płacząc...
Kanonik chciał przemówić nad grobem, ale dla kogo do kogo? Ci, co tu byli, czuli to, co on, a słowo nie starczyło sercu, ukląkł więc z załzawionemi oczyma, odmawiając Anioł Pański i powoli ziemia się sypać zaczęła na zwłoki Sławka.
Samiel na pół omdlałéj Helenie podał rękę, ale podziękowawszy mu skinieniem, pozostała biedna w miejscu, nie chcąc odejść, nie mówiąc słowa, nie mogąc się nawet rozpłakać. Na pół już przysypano ziemią mogiłę, a ona siedziała jeszcze na starym kamieniu i patrzała w tę głębinę, która go pochłonęła.
Taka była ostatnia scena tego cichego dramatu, — zwyczajna, prosta, smętna — bez wystawy i kłamanego występu. Łzy starca i ból sieroty, ziewanie tłumione przyjaciela, westchnienie kilku obojętnych nad sobą samymi — oto wszystko.
Nazajutrz Gazeta między wiadomościami krajowemi umieściła wzmiankę następującą.
„Dnia b. miesiąca zmarł z suchot, ś. p. Świętosław Młyński, syn podkomorzego, mając lat wieku dwadzieścia i pięć. Zmarły przez czas jakiś zajmował się redakcyą pisma, które ze śmiercią jego wychodzić przestaje.“