W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/V
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem |
Wydawca | „Księgarnia Popularna“ |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Kelter |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia, zaledwie słońce ukazało się na horyzoncie, gdy szeik podniósł w górę swoją lancę. Był to znak, na który trzystu ludzi uzbrojonych w lance, dzidy, dubeltówki, karabiny, szable, miecze lub puginały, dosiadło koni.
Pomimo iż rozmaitość broni w tym czarnym wojsku, była aż nadto wielka, zdaleka robiło wrażenie dość składne ze względu na jednostajność umundurowania.
Każdy żołnierz miał obowiązkowo na sobie niebieską koszulę, kolorowe spodnie i czerwony turban, zdaleka więc wyglądało to jak poruszane wiatrem pole czerwonych maków.
Na znak szeika mała armja ruszyła w pochód. Kapitan, szeik i nasi trzej przyjaciele jechali razem, gawędząc i żartując naprzemiany. Jussuf okazał się bardzo miłym towarzyszem podróży, opowiadał bowiem najrozmaitsze ciekawe rzeczy o dzielnych szeikach, pięknych muzułmankach, o zwyczajach i obyczajach, o wierzeniach i przesądach tych, nawpół dzikich jeszcze, ludów.
Trójka europejczyków słuchała tych opowiadań i przed ich oczami stawał świat wschodni pełen czarów i tajemnic.
W takich warunkach czas uchodził szybko i nasi przyjaciele nie spostrzegli nawet, kiedy stanęli na wzgórzach, otaczających dolinę Nilu.
— Czy wiesz, Jussufie, gdzie jesteśmy? — zapytał kapitan młodego araba.
— Tak, sidi, — odrzekł młodzieniec. — Jesteśmy o jakieś pięć mil oddaleni od Omdurmanu. Ale jeżeli twoich braci tu niema, to lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy byli jeszcze we wsi Abdul-melika.
— Dlaczego?
— Czy nie słyszysz, sidi, rżenia koni i krzyku dromaderów?
— Słyszę. Jest to prawdopodobnie przechodząca karawana, która zatrzymała się na postój.
— Nie, sidi, karawany nie chodzą teraz tą drogą. Obawiam się, aby to nie był jakiś oddział derwiszów. Wejdę na to wzgórze i zobaczę.
— I ja z tobą. A może i pan, panie kapitanie, — rzekł Bonnet.
Kapitan w milczeniu skinął głową i wszyscy trzej wdrapali się na dość stromy pagórek. Ostrożnie, ukryci po za wystającymi głazami, wysunęli się jednak o tyle, że całą dolinę jednym spojrzeniem objąć mogli. Zaledwie jednak rzucili okiem w stronę Omdurmanu, gdy nagłym ruchem przerażenia w tył się cofnęli.
— Miałeś rację, Jussufie, — rzekł kapitan, — to armja derwiszów. Na mój rzut oka liczy ona 50 do 60 tysięcy ludzi.
— A gdzie są twoi, sidi?
Kapitan nastawił polową lunetę i począł starannie badać okolicę. Wreszcie twarz mu się rozjaśniła.
— Tam, Jussufie, przy tam tych wzgórzach. Widzę doskonale pojedyńcze oddziały piechoty i kawalerji. Ach, i wzgórza już obsadzone przez armaty. No, jutro derwisze będą mieli niemiłe przebudzenie. Dziwni ludzie, obozują tak spokojnie, jakby na sto mil wkoło nie było ani jednego anglika.
— Ale, co się stanie z nami, — zapytał ciekawie Bonnet. — Nasza pozycja jest dość niebezpieczna, a stanie się jeszcze gorszą, jeżeli lord, nie wiedząc nic o naszej tutaj obecności, każe armatom ostrzeliwać to wzgórze.
— Nie obawiaj się pan, gdyby ze strony naszych wojsk miało nam grozić jakie niebezpieczeństwo, dość będzie wywiesić angielską chorągiew, którą mam z sobą. W żadnym jednak razie nie możemy opuścić tej pozycji, gdyż jest to ważny punkt strategiczny.
— A jak pan przypuszczasz, jaki będzie rezultat bitwy?
— Derwisze dostaną taką nauczkę, że długo popamiętają tę drugą bitwę pod Omdurmanem. Nasz jenerał to dzielny wódz i mądry strategik. Jego wcale nie kłopocze trzy razy liczniejsza armja nieprzyjacielska. Weź pan szkła i popatrz, jaki tam u nas pewny siebie spokój panuje.
— Prawda, — rzekł Bonnet, popatrzywszy na cichy, jakby uśpiony obóz anglików. — W prawdzie nie jestem żołnierzem i trudno mi sądzić sprawiedliwie, ale zdaje mi się, że nie liczba lecz umiejętność jutro zwycięży.
— Bardzo to pan trafnie określiłeś, — uśmiechnął się zadowolony kapitan. — Słuchaj, Jussufie, — zwrócił się teraz do araba. — Wracaj do szeika i powiedz mu, aby zajął to wzgórze. Tylko pocichu, nie trzeba przed czasem zdradzać naszej tutaj obecności. Koniom i wielbłądom niech pozawiązują pyski, aby głosu wydać nie mogły.
Jussuf pobiegł z powrotem i w godzinę wzgórze było już zajęte przez wojsko Abdulmelika. Noc przeszła spokojnie, choć niezbyt wygodnie. Zaledwie jednak szarzeć poczęło, gdy ogłuszający huk armat wstrząsnął powietrzem. Anglicy rozpoczęli dzieło zniszczenia.
Z hukiem i świstem leciały przez powietrze olbrzymie, granaty i szrapnele, a ich żelazne haki, rozlatując się na wszystkie strony, szerzyły śmierć i pożogę. I ani jeden nie wszedł w bok, lecz wszystkie padały w sam środek obozu i po każdym pozostawała dziwna wyrwa w ziemi, napełniona krwią i szczątkami ciał ludzkich.
Mimowolne przerażenie napełniać zaczęło serca walczących. Dowódcy jednak Uad-Regiumi i Mohamed Abdul Ahi, byli zbyt dzielnymi ludźmi, a i nienawiść ich ku niewiernym była zbyt wielką, aby tak łatwo zastraszyć się dali.
Zebrali więc całe prawie wojsko i oddział za oddziałem poczęli rzucać na nieprzyjacielskie szeregi.
Ukryci na wzgórzu okiem gołym mogli teraz śledzić przebieg bitwy.
Jenerał Kitchener sformował zwarty czworobok, osłaniający artylerję, która ponad jego głowami grzmiała prawie nieustannie.
Oddział derwiszów, złożony z dziesięciu do dwunastu tysięcy żołnierzy szybkim pędem zbliżał się do tego żywego muru, złożonego z ciał ludzkich. Zdawało się, że olbrzymia, ślepą nienawiścią tchnąca masa, pędząca z szybkością strzały, samym swoim ogromem zaleje, zgniecie, zdepcze tę stosunkowo niewielką garstkę śmiałków, gdy nagle stało się coś dziwnego. Już napastnicy byli zaledwie o dwadzieścia kroków, gdy rozległa się salwa jedna i druga i gęsty dym spowinął wszystko w szary nieprzenikniony tuman.
Kiedy dym opadł, ujrzano wstrząsający grozą widok. Czworobok stał tak samo, jak przedtem cichy i martwy napozór i tylko na polu kłębiły się jeszcze w dzikim chaosie ciała poległych koni i ludzi.
I znowu rozległ się ogłuszający okrzyk: „Allah akbar! Al hamlah!“ I znowu nowy oddział rzucił się na niewzruszony czworobok i znowu śmiertelna salwa odrzuciła go zpowrotem. Tysiące trupów zaściełało już dolinę, a armaty grały coraz gorliwiej, niosąc zagładę obrońcom starego porządku.
Wszystkie wysiłki muzułmanów zostały odparte i anglicy krok za krokiem wolno, ale nieustannie, parli naprzód.
Uad Begiumi i Mohamed Abdul-Ahi miotali się jak szaleni, dokazując cudów waleczności, ale odpierani zawsze, cofać się musieli.
Nagle wzrok ich padł na wzgórze, zajęte przez wojska Abdulmelika. Była to pozycja wyjątkowa i gdyby się ją zdobyć zdołało losy bitwy mogłyby się jeszcze przeważyć.
Na szybki rozkaz wodzów tysiąc najlepszych jeźdźców pomknęło naprzód i poczęło się wdzierać na strome zbocza. Powitała ich salwa śmiertelnych strzałów i chorągiew angielska podniosła się do góry.
Napastnicy jednak odstraszyć się nie dali. Zrozumieli oni, że w tym punkcie przynajmniej straszliwe armaty grozić im nie mogą i z nowym okrzykiem „Akbar Allah!“ rzucili się naprzód. Upojeni zapachem krwi, oszaleli rozpaczą, pamiętni na to, że raj Mahometa otwiera się tylko dla najdzielniejszych, derwisze walczyli jak tygrysy i piędź po piędzi zdobywali zagrożone wzgórze.
Z doliny zauważono, co się dzieje na wzgórzu i doświadczony dowódca pomyślał o pomocy dla zagrożonych. Domyślił się, że wzgórze zajęte jest przez jedno ze sprzymierzonych plemion pod dowództwem wysłanego oficera i postanowił posłać im na pomoc jeden z najdzielniejszych pułków, a mianowicie pułk szkocki.
Na wzgórzu tymczasem położenie było rzeczywiście trudne. Bonnet i Wacław walczyli obok siebie, postanawiając umrzeć raczej, niż wpaść w ręce straszliwych wrogów, którzy niby wrący potok z okrzykami: „Allah akbar! Al hamlah! (bij, zabij!) Alljnnajah! (raj wiernym) zajmowali już wierzchołek wzgórza. Prowadził ich młody emir, jak lew odważny i dziki jak tygrys, który nieustannie słowem i czynem zagrzewał ich do boju. Nadeszła wreszcie chwila krytyczna. Już wojska Abdulmelika cofać się i chwiać poczynały, gdy tuż obok nich wykwitły czerwone mundury szkotów, które z okrzykiem: „Old England for ewer!“ rzuciły się na nieprzygotowanego wroga i odepchnęły go daleko w dolinę.
Bitwa była stanowczo wygrana. Napróżno Mohamed Abdul-Ahi w swym starożytnym pancerzu i szyszaku z pękiem piór strusich zebrał wkoło siebie trzy tysiące niedobitków i z zieloną chorągwią proroka w ręku rzucił się na jeden z oddziałów angielskich.
Napróżno dwa razy jeszcze próbowali szaleni derwisze zmienić losy bitwy, angielskie Remingtony siały takie zniszczenie, że wreszcie najwytrwalsi rzucili się do ucieczki. Niestety była to już tylko garstka ludzi z Mohamedem na czele. Na polu bitwy naliczono przeszło 12 tysięcy trupa.
Ta druga bitwa pod Omdurmanem złamała ostatecznie władzę Mahdiego. Syn jego wszedł z niedobitkami do Kartumu, lecz pomimo usiłowań nigdy już dawnej potęgi nie odzyskał.
Wkrótce też uspokojone prowincje powróciły do dawnego kwitnącego stanu, z którego wyrwały je tylko barbarzyńskie rządy Mahdiego i jego syna Mohameda.
Co się tyczy Arnolda Bonneta i jego towarzysza Wacława Nowaka, to, po skończonej wojnie, w której nieraz jeszcze czynny udział brali, udali się do Kairu, gdzie, zaopatrzeni w pieniądze, wsiedli na statek i powrócili do Europy.
Najsmutniejszą dla nich chwilą było pożegnanie z wiernym Jussufem, który płakał jak dziecko na myśl, że nigdy już ukochanych swoich przyjaciół nie zobaczy.