W ogniu/Dzień drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień drugi
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ DRUGI.
Warszawa, 4 listopada 1905 r.

Najdroższa moja Teklo![1]
Dziękuję Ci najprzód serdecznie za furę prowiantów, z których pożywiłem się kapitalnie pospołu z przyjaciółmi politycznymi, a część oddałem biedakom rozmaitych przekonań, bo z powodu strajków prawie wszyscy cierpią niedostatek. Suchą kiełbasę i półgęski zachowałem u siebie i codzień rano przegryzam, chwaląc twoje złote serce i talent Justynowej.
Dzięki Bogu, że u was spokojnie, ale czy wy tam otrzymujecie gazety? Widzę przecie z listu twego, że wiesz już o ogłoszeniu konstytucyi, tylko nie masz z pewnością pojęcia, jak taka konstytucya wygląda. Tu wolność prasy, wiece, pełnia życia publicznego, tam znowu pogrom tłumu na placu Teatralnym! — Biurokracyę obalamy w dalszym ciągu, ale się jeszcze trzyma; przywarowała tylko trochę. Przyjdzie rychło na nią cios ostateczny. Są wszelkie nadzieje, że przed końcem roku będziemy mieli sejm i konstytuantę w Warszawie. Wszyscy są tego zdania.
Nie mogę Ci dać całkowitego obrazu ogromnych wypadków, które tu przeżywamy. Przedwcześnie też byłoby Ci donosić o wmieszaniu się Anglii do spraw naszych, to jedno tylko, że interwencya wypadnie na naszą korzyść. O tem potem, tym czasem opisuję, com sam dnia wczorajszego widział i słyszał.
Wyobraź sobie cztery tysiące ludzi zebranych w sali Filharmonii, którą poznałaś w przeszłym roku przy popisach tanecznych Izadory Duncan. Wczoraj — istny parlament. Na estradzie mównica, i każdy, kto w Boga wierzy (a niestety i taki, co nie wierzy) zapisuje się do głosu dla wypowiedzenia, co ma na sercu czy na wątróbce, bez najmniejszych ograniczeń, — tyle tylko, że postanowiono w końcu, aby jeden mówca nie przemawiał dłużej, niż dziesięć minut. Czego tam nie mówiono! Chciałem i ja odezwać się pierwotnie, ale winszuję sobie, żem nie zaryzykował. Dla mnie odpowiedniejsza jest akcya w komitetach.
Przemawiali głównie socjaliści i nie spodziewasz się nawet, kto między nimi? Nasz Demel. I wcale dobrze gadał, a skończył, jak wszyscy zresztą, żądaniem konstytuanty w Warszawie, opartej na powszechnem, równem, tajnem i bezpośredniem głosowaniu. Cóż tu jest do zarzucenia? — Spotkałem go już parę dni temu w dziwnych okolicznościach; jadłem nawet kolacyę z nim i jego towarzyszką, osobą przyzwoitą. O tem kiedyindziej opowiem.
Inny mówca miał kurteczkę tak wyszarzaną, że u nas w stajni gorszej nie zobaczysz. Nic też dziwnego, bo przemawiał od proletaryatu. — Gadali różni, dochodząc mniej więcej do tych samych wniosków. I już myślałem przez godzinę, że doszliśmy do tego skojarzenia stronnictw, o którem w lecie dużo się mówiło, nad czem i ja, jak wiesz, pracowałem i nie przestaję pracować. Ale gdzie tam! Najprzód na piętnastu oratorów przynajmniej dziesięciu czyniło ostre przytyki naszym ludziom, jakby to należało do wszystkich socyalistycznych programów. Co u licha? — myślę sobie — gadajmy o przyszłości, a nie kłóćmy się. Co innego reforma Stowarzyszenia, o której myślałem; co innego, żeśmy chybili tu i ówdzie. Ale nie jesteśmy przecie obcy, ani w porozumieniu z biurokracyą! Wolno nam mieć swoją barwę, swoją taktykę, nawet swoje błędy. Tak jest — swoje błędy. Tembardziej, że jest nas więcej, niż kogokolwiek, nawet więcej niż Żydów. Mieszkamy na tej ziemi od wieków i jeżeli kto, to my tu jesteśmy gospodarzami.
Złość mnie ogarnia nawet, gdy wspominam to co tu wyczytasz. Wszedł jakiś mówca na katedrę, dobry mówca, trochę tylko zachrypły, bo jak sam wyznał, od rana do nocy przemawia na ulicy, a to jesień późna, zimno i wilgoć. Prawi tedy niby spokojnie, żartobliwie, jakby się chciał pokumać z całą salą. Dobrze — myślę sobie. Potem, niby z wielkiej komitywy, wjechał nam także na karki. Draźnił mnie już niepomału, alem się trzymał. A ten dalej: »Zasłaniają ludowi oczy jakimiś sztandarami, bawią go śpiewką narodową«... Pasya mnie ogarnęła. Jak nie huknę: Milczeć! Zachłysnął się. A kilku naszych wrzaśnie z pobliża: »Precz z nim! nie tykać naszych świętości!« I po szedł huk po sali, aż ów, jak Filip z Konopi, musiał dać nurka w konopie i przerwać mowę. — Biedy by nie było w tem, ale znalazła się gdzieindziej. Kiedy my tu chórem ujęli się za naszym sztandarem, patrzę, aż z galeryi miga czerwona płachta i poszło gwizdanie przez salę, wycie i deszcz drukowanych kartek. Żydowstwo to tak przeciwko nam ujadało. Co krzyczeli? co precz chcieli wymieść? — może nie dobrze dosłyszałem. I nie powiem Ci nawet, jak mi się zdawało. Gdy to usłyszymy wyraźnie, biada synom Izraela na ziemi naszej!
Korciło mnie także, że nikt należycie nie od powiedział z naszej strony. Bąknął tam jeden z drugim, z sensem, ale słabo. Dlaczegóż nie wystąpił Gwiazdowski, którego każdyby uszanował? Albo i Hyc? Głos ma przynajmniej jak tubę.
Ale nie sądź, droga Teklo, z tego jednego wypadku, o usposobieniu ogólnem miasta. Napchało się wyjątkowo do sali dużo tałałajstwa. Inaczej my się tu porozumiemy między starszyzną, nawet z przeciwnych obozów. Bo i w obozach innych, jak Ci to już mówiłem, jest dużo ludzi znacznych, a nawet coraz to nowi powstają, a dawni rosną. Że znam miłą ojczyznę nie od wczoraj, myślałem, że potrafię wyliczyć wszystkich naszych matadorów. Gdzie tam! Ten, którego miałem wczoraj za hetkę pętelkę, stoi dzisiaj na mównicy, porywa tłumy, ujarzmia istniejące władze, pisze już prawa. Do ministrów przemawia kto tylko żyw, nietylko w zbiorowych memoryałach i protestach, ale tak, w pojedynkę. Jednak ani mnie, ani chyba nikomu nie chodzi o władzę i odznaczenie osobiste. Czasy są demokratyczne, czasy działają same. Tylko że w nich ludzie ogromnieją, a nawet lichota się uszlachetnia. Imaginuj sobie naprzykład, Tekluniu, że redaktor Kuryera Policyjnego stara się, aby mu władze zawiesiły jego pismo, choćby na parę dni. I on także chce być patryotą!
Jednem słowem, dzieją się tu rzeczy dlatego tylko zrozumiałe, że żyjemy jak we śnie. Zdaje ci się naprzykład przez sen, że to pies szczeka, aż patrzysz — nie pies, ale szlachetna jakaś osoba. To znowu jesteś w opresyi i w ciężkiej zmorze, aż nagle — niebo pogodne, ptaszki śpiewają, oddychasz pełną piersią i lecisz jakby na skrzydłach. Tak my tu żyjemy.
Co się tyczy ostatecznego pognębienia wrogich żywiołów, biurokracyi i anarchii, rzecz jest prawie na ukończeniu. Jednej pozbędziemy się niebawem przez wprowadzenie ogłoszonych reform, druga zaniknie, gdy przyciągniemy do siebie partye skrajne. Jesteśmy dziećmi jednej ziemi, ufam więc, że łatwo się pogodzimy. Ja już naprzykład zbliżyłem się do Demla, może się z nim i ostatecznie porozumiem.
Poznałem też wielu innych ludzi. Jest tu np. jeden mecenas Sartor. Pełno go wszędzie, gada aż miło, to raz godzi się z nami, to znów z socyalistami. Oczywiście demokrata — inni ludzie teraz nie istnieją — ale odmienny. Nie zrozumiej, że ani pies, ni wydra, bo to jednak siła. Los nas połączył, mnie i jego, w jednym doniosłym pomyśle. Pan Sartor zakłada wielki dziennik pod nazwą »Platforma«, który będzie godził interesy partyi skrajnych z naszymi. Ja ciągle myślałem o takiej gazecie, no — i uprzedza mnie kto inny! Tak to bywa w czasach wielkiej pracy umysłowej całego pokolenia.
W »Platformie« chodzi przedewszystkiem o stworzenie platformy. Naucz się, Tekluniu, tego wyrazu, bo to jest jeden z głównych wynalazków ostatnich czasów. Platforma jest to niby grunt, na którym zbiegają się interesy pozornie rozbieżne. O dziennikarstwie piszę trochę nowym stylem, ale Ty mnie zrozumiesz, bo masz głowę nie od parady. Więc skojarzenie stronnictw, nasycenie interesów narodowych może się odbyć tylko na platformie.
Jedyną słabą stroną pana Sartora jest opłakany stan jego interesów finansowych. Podobno jego kłopoty przeszkadzają mu rozwinąć owocną działalność dla kraju i kraj czeka niecierpliwie na moment, kiedy się te kłopoty ułożą. Otóż w powstającym dzienniku znaleźć ma pan Sartor ten sposób pogodzenia swoich interesów osobistych z krajowymi. To jest także platforma.
Ponieważ projekt wielkiego dziennika z platformą jest i moim projektem — tyle tylko, żem wyrazu »platforma« nie wymyślił — musiał się ten mój zamiar rozgłosić, bo zaproszony jestem na rozmowę najpoufniejszą w przedmiocie »Platformy« jutro do pana Sartora. O tem nic nikomu nie wspominaj, bo to jest sprawa polityczna tajna. Gdyby się rozgłosiła, mogliby ją zazdrośni popsuć. Tak mnie o tem powiadomił pan Kolejko, ekonomista, także człowiek nowy i obiecujący. Co krok na takich natrafiam!
Nie skończyłbym, gdybym chciał Ci zdać całkowitą sprawę z czasów i ludzi. Rozpisałem się i tak za cały tydzień, bo przecie codzień listów takim kosztem i przebojem wysyłać niepodobna. Mam w Bogu nadzieję, że was tam ustrzeże od złych wypadków. Zawsze jednak pilnuj, aby podwojono straż nocną, jak już wydałem rozporządzenie, a w dzień do dworu nie puszczaj nieznajomych, choćby mieli dokumenta na składki od najsławniejszych komitetów. Rozgłoś, co zresztą prawda, że wywiozłem z domu wszystkie pieniądze dla operacyi centralnych. O mnie się też nie frasuj, Tekluniu, gdyż o ile ducha mam niepohamowanego, o tyle też pragnę się zachować dla pożytku ojczyzny, a i dla twojej i Janka potrzeby. Skoro tylko ruszą koleje, pośpieszę uścisnąć was, dla których miejsce rezerwuję zawsze osobliwe nawet w przepełnionem sprawą publiczną sercu.

Wasz do grobowej deski
Apolinary.




  1. List ten przesłał p. Budzisz wodą i lądem, przez umyślnego posłańca, do żony, bawiącej na wsi. Podaję go do wiadomości publicznej, gdyż mniemam, że swobodna gawęda wybitnego działacza spisana na gorąco, nie będzie bez użytku dla historyi epoki, mimo liczne sprawozdania dziennikarskie o tych samych wypadkach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.