W ogniu/Dzień trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ogniu |
Rozdział | Dzień trzeci |
Pochodzenie | Dni polityczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była niezwykła pogoda jesienna. Ciepło szło nie od słońca, świecącego blado przez alabastrowe chmury, ale biło od ziemi, od ulic pełnych ludu, od serc wiosennie rozgrzanych.
Pan Apolinary, zaproszony na śniadanie przez pana Sartora, kończył właśnie tę ucztę w towarzystwie gospodarza, w mieszkaniu jego przy Nowym Świecie niedaleko placu Św. Aleksandra. Trzecią osobą przy stole był pan Kolejko, znany ekonomista i człowiek ogromnego polotu. Śniadanie było tylko dodatkiem, bardzo pożądanym w głodnych czasach strajkowych, do narady trzech mężów nad założeniem pisma »Platforma« i związaną z tym dziennikiem szeroką akcyą dziennikarsko-ekonomiczno-polityczną. »Platforma« bowiem miała wychodzić dwa razy na dzień, posiadać jako filie: tygodnik ilustrowany dla robotników miejskich i gazetę dla ludu wiejskiego. Komitet redakcyjny chciał nadto urządzać co tydzień zebrania swobodne, z udziałem pań, literatów, artystów, przemysłowców, nawet wybitnych członków stanu robotniczego i włościańskiego. Na zebraniach takich poruszanoby lekko najcięższe kwestye, różne sfery poznawałyby się wzajemnie, tryskałyby pomysły, rodziłoby się światło. Mogłyby się odbywać w mieszkaniu pana Sartora. »Platforma«, dorastając tym sposobem do znaczenia ogniska pracy społecznej, potrzebowała też nowej instytucyi finansowej, służącej głównie jej celom. Stąd projekt domu komisowo-wkładowo okolicznościowego, utworzony przez pana Kolejkę, który oprócz kierownictwa banku brał na swe barki dział ekonomiczny w redakcyi »Platformy« i oświadczał się z gotowością urozmaicania zebrań redakcyjnych odczytami na byle jaki zadany temat, począwszy od podwójnej buchalteryi aż do naszych aspiracyi politycznych. Był bowiem, przy swem uzdolnieniu ekonomicznem, zarazem człowiekiem ogromnego polotu.
Oczywiście te wszystkie połączone plany wymagały milionów.
Właśnie biesiadnicy dogadali się do takiego wniosku. Pan Apolinary zpochmurniał i uczuł się m ałym wobec obu swych towarzyszów. Jakiż on mógł dać ekwiwalent w tej spółce równy udziałom tamtych? W dzienniku — taki pan Sartor! W banku — taki pan Kolejko! On, działacz jeszcze nie skrystalizowany, choć już zasłużony, mógł najwyżej dać od czasu do czasu dobrą radę, — no i pieniądze. Ale ile? Skromne 30.000 rubli, cały jego kapitał ruchomy, byłyby zaledwie kroplą w morzu tych potrzeb krajowych. A przecie całości dać nie może, bo gdyby wszystko dyabli wzięli...
— Przejdziemy do salonu na kawę — rzekł pan Sartor, prostując swą postać ruchem atlety o stalowych mięśniach, chociaż był niewielkiego wzrostu i chuderlawy.
Duch taki mieszkał w tym mężu, że przerastał granice wątłego ciała.
Pan Kolejko rozwiązał płynnie serwetę z pod brody, jak bylejaką kwestyę, i okrągłym ruchem podał dziękczynną dłoń gospodarzowi.
— Mecenasie, za nasycenie potrzeb krajowych.
Oczy miał nader miłe, a głos pieszczotliwy, miodem i dowcipem płynący.
Pan Sartor chował swój dowcip na okazye donioślejsze. Uśmiechnął się z energią, która go nigdy nie opuszczała, nic nie odrzekł, tylko stalowym uściskiem zdruzgotał miękką rękę ekonomisty.
Najmniej okazale powstał pan Budzisz; krzesło bowiem z poręczami, w stylu nowożytnym, objęło go tak szczelnie, że nie chciało go opuścić. Chociaż nasz bohater wyzwolił się dość szybko z tego objęcia, baczny gospodarz zauważył wypadek, i rzekł niedbale, wskazując na meble jadalni:
— To ten styl. Ale ja z zasady popieram nowe modele.
W salonie powrócono niezwłocznie do rozmowy o »Platformie« i jej rozgałęzieniach. Ludzie czynu używać zwykli, w dzisiejszych gorączkowych czasach, tyle tylko czasu na jedzenie, ile matematycznie potrzeba na przełknięcie.
Pan Sartor zauważył cień zniechęcenia na twarzy pana Budzisza i odgadł, że kosztowność przedsięwzięcia go zaniepokoiła. Ale nie był to jedyny powód niepokoju w duszy naszego bohatera, który był dzisiaj mniej pogodny i nie swój.
Sartor, wychyliwszy nerwowo kieliszek koniaku, mlasnął stanowczo językiem i rzekł:
— Mamy liczne oferty ludzi pragnących przyłączyć się do naszego działania. Cisną się różni, ofiarując swój udział w pracy i pieniądzach. Ale my chcemy stworzyć blok jednomyślny i sprężysty, możemy więc przyjmować tylko ludzi należycie przygotowanych do akcyi.
— Pożądane byłoby dla nas przedewszystkiem moralne poparcie pana radcy — dodał Kolejko. — Udział jego pieniężny mógłby się ograniczyć do niewielkiej sumy, np. dwudziestu pięciu tysięcy...
Pan Apolinary przyzwyczaił się już do tego, że go uprzejmy ekonomista uporczywie nazywał »radcą« bez wszelakiej zasady. Ale suma wymagana przekraczała znacznie rozmiar jego ofiarności i zapału.
— Takim udziałem trudnoby mi służyć obecnie — bąknął nieśmiało.
— Podpis nam wystarczy, panie radco.
— Za podpis płaci się w terminie.
— Albo należność prolonguje się. Przedsiębiorstwo zresztą jest tak solidne, że ryzyka niema. A pomimo niezachwianej podstawy finansowej, cały plan mecenasa — z moim skromnym udziałem — zakreślony jest nie w celach spekulacyjnych, lecz przeważnie ideowych. W tym zakresie pan radca mógłby nam ogrom nie pomódz. Znana jest szeroko owocna działalność pańska, stawiająca zawsze ponad interesy osobiste i stronnicze wyrozumowane dobro ogółu. Biegłość zaś i takt, z których pomocą potrafił pan radca uratować swą indywidualność polityczną od tyranii swego stronnictwa — są doprawdy podziwu godne.
Pan Budzisz blado się uśmiechnął.
— Dzisiaj pańscy przyjaciele zajęci są urządzeniem wielkiej zabawy ludowej — wtrącił sarkastycznie pan Sartor.
— A prawda — zadziwił się Kolejko — nie bierze pan udziału w pochodzie?
— Co tam pochody, dobrodzieje moi! Praca — to grunt.
Mecenas i ekonomista spojrzeli z uznaniem na Budzisza, ale nie natrafili na oblicze jaśniejące niezłomnem przekonaniem. Przeciwnie, pan Apolinary wypowiedział się kwaśno, z odcieniem nawet bolesnej rezygnacyi. Od dwóch dni wiedział o gotującym się olbrzymim pochodzie i uznawał nawet jego potrzebę dla przeciwdziałania agitacyi stronnictw skrajnych. Ale nie został powołany do grona organizatorów. On, delegat powiatowy Stowarzyszenia, wskazany niegdyś przez opinię i wybory, który dla tegoż Stowarzyszenia trudu i zdrowia nie żałował, wybitny działacz ze sfer ziemiańskich, został raz jeszcze pominięty. Sam napraszać się nie chciał — czekał. Przekonał się jednak, że nikomu nie przyszła na myśl pomoc jego ramienia, silnego jeszcze, i głowy, chociażby tylko użytecznej. Obeszli się bez niego koledzy, nie chcąc się dzielić żniwem laurów. Takie ich postępowanie pobudziło pana Apolinarego do filozoficznej abstynencyi.
— Byłem przy zbieraniu się pochodu na Starem Mieście — opowiadał Kolejko — porządek wzorowy.
— Czy tylko w tym porządku skończą? — powątpiewał Sartor.
— Zobaczymy. Tędy przecie iść będą. Pan ma, zdaje się, balkon na ulicę, mecenasie?
— Mam.
Budzisz powstał żwawo i spojrzał przez zamknięte okno. Na ulicy było uroczyście: z balkonów i z wielu okien, otwartych na ulicę zwieszały się dywany, chorągwie narodowe... Ścisnęło pana Apolinarego za serce. Zapytał:
— A pan mecenas nie przystroił swego balkonu?
— Ja nie manifestuję nigdy. Ja robię politykę, a nie bawię się polityką.
— Pan mecenas jest zimny — zauważył Kolejko.
— Tak, ja jestem zimny.
I obciągnąwszy na sobie ubranie ruchem nieubłaganym, pan Sartor nawiązał przerwaną rozmowę o doniosłości »Platformy« politycznej, społecznej i ekonomicznej, o nasyceniu potrzeb krajowych.
Ale pan Apolinary dusił się już widocznie w tej atmosferze interesów realnych i błędnym wzrokiem wodził po ścianach, szukając może ukojenia w sztuce, gdyż pokój, w przeciwieństwie do rozmowy, był fantastyczny, pełen obrazów, rzeźb i akwafort zawiłych, kontorsyjnych, krzyczących o wyzwolenie Ducha. Mecenas cały był nowy, popierał też nową sztukę. Pan Apolinary zaś, roztargniony ostatecznie, widział tylko przed sobą pstrokatą zmorę, nie dającą bynajmniej ukojenia:
Po chwili odezwał się:
— Otwórzmy okno. Powietrze jest łagodne.
— Jeżeli pan chce koniecznie —
Uprzejmy gospodarz przystąpił do drzwi oszklonych, prowadzących na balkon i otworzył je ruchem szturmowym, aż szyby zadzwoniły. Poczem, ukazując drogę gościom ruchem ręki oratorskim, rzekł:
— Proszę.
Środek ulicy był pusty, odcięty od tłumnie zajętych chodników przez sznury młodzieży ruchome, ciągnące się elastycznym łańcuchem rąk sfornie, bez przeszkód, ani zgiełku, jakby z mocy solennej, zawartej na ten dzień, umowy. Kordony uporządkowały już ulicę aż do placu św. Aleksandra, a pochód był jeszcze daleko, może przy rogu Chmielnej, podobny czarnej fali przychodzącej z barwnymi nad nią żagielkami. Fala była snać gorąca, bo bił od niej daleko naprzód powiew ciepły; i huczna, bo rozsypywała przed sobą echo napełniające powietrze; i zaczarowana harmonijną zgodą, bo wszystkie piersi porywała do jednego hymnu.
Pan Apolinary poczuł wzruszenie prawie bolesne. Dusza rwała mu się na ulicę, a konsekwencya zatrzymywała go w mieszkaniu pana Sartora. Poszukał oczyma towarzyszów. Na balkonie obok niego stał tylko Kolejko, niemy i poważny. Sartor zatrzymał się na progu pokoju, trochę w cieniu, z założonemi rękoma, i spoglądał zimno, z ukosa, na zbliżający się pochód.
A hymn już brzmiał jak organy kościelne. Powitalne okrzyki z okien zbliżały się szumem tryumfalnym, męzkim, ale bez wrzawy niesfornej, bez klaskania w ręce. — I w szerokim pasie światła alei Jerozolimskiej zaświeciły naczelne orły sztandarowe.
— Niech żyje Polska! — zagrzmiał pełną piersią Budzisz, trzęsąc wzniesioną prawicą.
Tysiąc głosów z pobliża, z okien, z ulicy, powtórzyło okrzyk, jakby zebrany tu wierny pułk łączył się w tej chwili z nadciągającą główną siłą narodową.
Odtąd Budzisz zapomniał zupełnie o swem stanowisku osobistem; zapomniał nawet, gdzie się znajduje. Wisiał nad pochodem, przechylony do niego, to znów prostował postać, rzucał dumne hasła, jakby od ziemi ku niebu, witał rodaków, żył ich zapałem, kierował ich zapałem, liczył to morze nieprzejrzane głów odkrytych, upojonych, bratnich.
— Patrzcie, patrzcie, ilu nas jest! — wołał niewiadomo do kogo, przed siebie, w rozdzwonione tryumfem powietrze.
Szli dostojnicy i gmin, mężczyźni i kobiety starzy i młodzi. Szli ławą, a jednak hufcami, z krucyatowym zachwytem, a jednak w szyku najporządniejszym. Sunęli szybko, ale jedno wzniesienie ręki przełożonego nad hufcem obywatela miarkowało tempo marszu i odstępy między oddziałami. Na piersiach stróżów porządku jaśniały małe znaczki narodowe, a były tych dwubarwnych gwiazdek takie miryady, że nikt się nie odznaczał w masie wyjątkowem dostojeństwem. Je dna zgodna wola prowadziła zastępy.
— Cuda! cuda!
Nie było czasu na wypatrywanie znajomych. Chorągwiane herby i napisy ciągnęły oczy i mgłą je zasłaniały. Trzeba było odrzucać podawane hasła, śpiewać, radować się. Jednak coraz to jakaś twarz przypominała Budziszowi nazwisko. Tu, obok księży w komżach, stąpał poważny Gwiazdowski, jak lew znużony, siwy. Przy nim — co za niespodziewane towarzystwo! otyły hrabia Szafraniec! A niedaleko znów Demel, ten sam, rewolucyjny mówca uliczny! A więc wszyscy? wszyscy się połączyli? Niema już stronnictw, walki między braćmi, jest tylko jeden wielki cel wspólnie umiłowany?
Zdaje się, że wszyscy...?? Pan Apolinary poznawał ludzi z miasta i ze wsi, z klubów i warsztatów, z najbardziej wrogich pomiędzy sobą redakcyi pism, mędrców i prostaczków, bogatych i nędzarzy... Nie zauważył tylko Żydów.
Tu, przy drzewcu wielkiego sztandaru wzniesiona śmiała głowa... Stanisław Hyc? A jakże! A tuż i Kotulski i Kostka i komitetowy jeden, drugi, trzeci... Kupą idą.
— Niech żyje solidarność! — zawołano z uiicy.
— A niech żyje! — odhuknął pan Apolinary. — Niechże was uścisnę!
Rzucił się z takim impetem ku drzwiom z balkonu do mieszkania, że omal nie przewrócił stojącego tam Sartora.
— Dokąd pan? — zapytał kwaśno mecenas, cofając się.
— Do nich! Idźmy wszyscy.
— Dziękuję za łaskę. Stąd przecie widać, jak z loży.
— Żegnam pana.
Po chwili już Budzisz był na ulicy. Zanim wmieszał się w szeregi pochodu, spojrzał na balkon, dopiero co opuszczony, wyróżniający się oziębłością od innych, strojnych w kobierce. Nie było już tam Kolejki. W oknie, cofnięty w cień, stał tylko pan Sartor, z założonemi rękoma, w postawie portretowej i sam jeden ozdabiał ramę okienną.
Pan Apolinary trafił na oddział pochodu wyróżniający się z całości niskim wzrostem szeregowców. To dzieci szły pod chorągwią z napisem »Szkoła polska«. Chłopaki rezolutne trzymały się ściśle ordynku, a odpowiadały na okrzyki wiwatowe sumiennie z młodych gardzieli, marszcząc z przekonaniem dziecinne twarze.
— Janek by tu między nimi! — pomyślał Budzisz i uścisnął serdecznie pierwszego z brzegu chłopca.
Cofnął się na chodnik i próbował postępować śpieszniej, niż tłum, aby zbliżyć się do czoła pochodu. Zaledwie jednak doszedł do placu Ś-go Aleksandra, zmiarkował, że pochód ucisza się i staje. Kilka sygnałów niegłośnych rozkazało ten manewr, wykonany punktualnie. Musiał i Budzisz posłuchać. Udało mu się tylko wejść na kilka schodów przy rogu ulicy Książęcej, skąd mógł objąć wzrokiem szerszą widownię.
Od Trzech Krzyżów płynęły dźwięki mowy czyjejś do ludu, ale słów pan Apolinary nie mógł dosłyszeć A przed pochodem podniosły się dwa niewidziane dotąd sztandary.
Wypłowiały na nich amarant i ciemniejsze hafty zdobiły je w powagę osobliwą. Rozwijały się piękniej w powietrzu, jakby doświadczeńsze, pamiętne lotów dawnych. Młode sztandary pochodu skłoniły się przed nimi, cześć im oddając i naczelne odstępując miejsce.
Okrzyk uderzył gromem i rozsypał się powtórnym grzmotem i szemrał długo jeszcze ulewą łkań.
Krzycząc i płacząc przedzierał się Budzisz naprzód, by dotrzeć do czoła pochodu. Zapał jego i postać torowały mu drogę.
— Jeden z naczelnych — mówiono o nim. — Spóźnił się i dobiega.
I dotarł wreszcie pan Apolinary do grupy »swoich ludzi«, a napotkawszy Feliksa Kotulskiego, współzawodnika w akcyi politycznej z ubiegłych miesięcy, padł mu w objęcia:
— Panie Feliksie! W dniu tak uroczystym...
Przyjęto go serdecznie i bez wahania. Ktoś mu nawet zaproponował:
— Może zastąpicie Hyca w niesieniu sztandaru? Potem Was znowu zluzujemy.
— Ach, dobrodzieju kochany! Budzisz ujął mocno drzewiec w garście, podniósł oczy ku górze miłośnie, a gdy postąpił kilka kroków, uczuł się urodzonym chorążym tego znaku. Szedł miarowo, w upojeniu, służąc całem sercem i siłą.
On to był, który trzymał sztandar pod balkonem w alei Ujazdowskiej podczas przemowy Henryka Sienkiewicza. On to pochylił do ukłonu chorągiew przechodząc w pobliżu świątyni Opatrzności. On ją niósł jeszcze na Marszałkowskiej i dopraszał się, aby mu jej nie odbierano pod pozorem zwolnienia od ciężaru. Niósłby ją tak całe życie...
Pochód płynął przez miasto coraz wspanialej, rozrzuciwszy sztandary wzdłuż rzeki swej nieprzejrzanej. Hufce nie drgnęły w szyku, ani w odstępach. Tylko głos pieśni spotężniał, liczniej rozbrzmiewały okrzyki — serca ośmieliły się i urosły aż do chóru niezamąconego żadnym fałszem. Jakby Warszawa musztrowała się przez pokolenia na ten dzień jedyny zgody, zaczerpniętej z czystej krynicy wspólnego umiłowania.
O zmierzchu pan Apolinary powrócił do domu i ręką drżącą od wzruszeń i wysiłku tak zaczął list do żony:
— Ach! moja Tekluniu...[1]
- ↑ Rozdział ten, drukowany osobno w numerach »Tygodniku Ilustrowanym« z dnia 6 i 13 kwietnia r. 1907 wywołał parę wzmianek recenzyjnych, które mi dowiodły, że źle zrozumiano mój pogląd na wspaniałą, w wysokim stylu udatną manifestacyę pochodu narodowego. Tutaj, w szeregu »Dni politycznych« mam nadzieję być pod tym względem trafniej oceniony. Apolinary Budzisz nie powinien nigdzie, nawet podczas szczytnych wzruszeń pochodu narodowego, zatracić swej indywidualnej odrębności. Kto ciekaw, mego osobistego wrażenia z pochodu, niech porówna Dodatek do niniejszej seryi »Dni politycznych«.