W ogniu/Dzień czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień czwarty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ CZWARTY.

— Cóż nareszcie u licha z tą »burżuazyą« i »burżujami«!
Pan Apolinary, po przeczytaniu dziesięciu nowych pism tragi-humorystycznych, popadł niemal w rozpacz. Od dłuższego już bowiem czasu starał się usilnie odmłodzić swą staroświecką duszę i dostroić ją do wielkich wymagań chwili historycznej, pracował nad sobą i dla kraju, poświęcał co mógł dla ogółu ze swych zasobów umysłowych i materyalnych, a w wyniku okazywało się, że niczego nie dopiął, stał na miejscu jak kamień pośród rwącego potoku. Ruszy się czasem, od wróci swą omszałą powierzchnię, ale z falą nie płynie; patrzy tylko z zazdrością na rozhukane, mijające go bałwany, które prąd unosi. Jak przed wybuchem rewolucyi, tak i teraz, był burżujem i pozostał burżujem.
Dzień był ściśle strajkowy, słotny i ponury; o przeniesieniu się dokądkolwiek końmi, o rozrywce, o bezpiecznym powrocie w nocy do domu — ani marzyć. Że zaś wypadkowo nie miał też dzisiaj ani wiecu, ani sesyi, pan Apolinary postanowił wieczór przesiedzieć w hotelu i poświęcić zbawiennemu rozmyślaniu nad sytuacyą ogólną i nad udoskonaleniem własnych swoich pojęć.
Zasiadł w swym pokoju, który wyglądał już jak skład makulatury. Stosy zadrukowanej bibuły z mebli rozlewały się na posadzką, napełniały wszystkie kąty. Budzisz namyślał się przez chwilą, co wziąć do ręki: czy nowe pisma jeszcze nie czytane, czy co z ksiąg teoretycznych, czy wreszcie encyklopedyą?
— Nie. Czytać już dzisiaj nie będę.
I zasiadłszy przy stole, ujął głową w obie dłonie, a wzrok utkwił w oknie.
Źle. Na ulicy coś się znowu dzieje. Zgiełk, wrzawa, oczy biegną mimowoli za falą wypadków, która tymczasem przewala się ciżbą chałatów manifestujących swe niezadowolenie z ustroju społecznego kraju i świata.
Pan Apolinary odwrócił się od okna, przestawił krzesło i spoglądał teraz na ścianę, gdzie wisiała jakaś malowana scenka z owych czasów ohydnych, gdy wypasiona krwią ludu szlachta prowadziła lud na rzeź i na rozbój, zasłaniając mu oczy chorągwianymi znakami, aby nie ujrzał ten lew bojowy szalbierczego wyzysku sił swoich przez klasy uprzywilejowane...
— W imię Ojca i Syna!
Coś zaszeleściło w kącie jednym, drugim... Jakby wyrazy wypełzały z drukowanej bibuły ku obrazowi na ścianie, sycząc...
Pan Budzisz zapalił wszystkie świece, jakie się znalazły, usiadł znowu i głowę ujął mocniej w dłonie, niby z niej olej chcąc wycisnąć.
— Zastanówmy się.
Przypuśćmy, że się szlachta przeżyła. Ponieważ jednak miała swe zasługi, bo bez niej nie bylibyśmy dzisiaj ani narodem, ani moralną znaczną jeszcze potęgą, więc cóż z nią zrobić? Wyrżnąć jej niepodobna, ani zmienić jej nazwisk...
Ale dobrze: niema szlachty. Są tylko ludzie mniej więcej niezależni, usposobieni do pracy społecznej, inteligencya przejęta szczerym demokratyzmem.
— Ja naprzykład należę do inteligencyi — myślał Budzisz — tak samo, jak Gwiazdowski, mąż nauki, i Wilhelm Sartor, mecenas, i doktór Ambaras od chorób wewnętrznych, i Maurycy Rosenduft... Niech i ten będzie. Demokratyzuję się, ile tylko sił i cierpliwości starczy, dobrodzieju mój. Czy kto jest herbowny, czy nowszej prozapii, czy wcale bez prozapii, ale zasługą własną...
Znowu zasyczały papiery w kącie, a Budzisz wyraźnie zrozumiał:
— Burżuje!
— Tak... to dzisiaj na nic, to wszystko burżuje. Dzisiaj innych trzeba ludzi... ale jakich?
— Zastanówmy się.
Nierówny podział bogactw doprowadził do rozpasania kapitalizmu i do wyzysku siły roboczej. Uświadomiony proletaryat podniósł głowę, dopomina się o swe prawa, chce być syty i mieć swój udział w rządzie. Ciężką pięścią wali w stary system rządowy...
— No, i ja walę. Walmy razem! W takim ustroju państwowym ani ja się ruszyć nie mogę, ani wypraw swych nie zdobędziecie. Ale, bracia kochani, towarzysze i towarzyszki, rząd przecie czyni ustępstwa... Zamało dla was? Dobrze. Dalej go jeszcze? Bo i dla mnie zamało. Trzeba mi przetłómaczyć na język polski te wszystkie swobody i reformy — inaczej nie rozumiem, jak ja z nich będę korzystał.
Jest więc rewolucya — potężna rewolucya za pomocą strajków i nacisku ekonomicznego. I wszyscy ludzie przyszłości muszą się z nią łączyć, aby osiągnąć przewrót i ulepszenie systemu państwowego. Ma być zatem szeroka konstytucya w calem państwie, szeroka autonomia w Królestwie, a dla dogodzenia żądaniom proletaryatu powszechne, tajne, bezpośrednie głosowanie...
— Tylko, dobrodzieje moi, byle nie tyrania z dołu, byle nie rząd tłumu! Gdzież my będziemy, szlachta?... nie... inteligencya?... jeszcze nie... A więc ludzie czysto ubrani, ze środkami utrzymania i umiejący czytać?
— Burżuje!
Stało najwyraźniej i zgodnie we wszystkich nowych pismach, że żadne inne stany, ani klasy nie są godne zachowania, tylko Lud. Lud roboczy miejski i lud wiejski. I to jeszcze... zamożniejsi rzemieślnicy po miastach, grubsi gospodarze po wsiach są mocno zarażeni ideą burżuazyjną. Pozostaje więc tylko najjaśniejszy Proletaryat i do niego przyszłość należy.
— A nie! dziękuję za łaskę. Nie mam najmniejszego powołania do proletaryatu. Wolę już być burżujem.
I zaczął pan Apolinary ze szczerą skruchą, z gorącą troskliwością o dobro publiczne, wyszukiwać sposoby pogodzenia interesów burżuazyi, w której ramach znalazł się znienacka, z interesami nagle uświadomionego proletaryatu.
— Pozwólcie mi choć trochę miejsca w nowym ustroju, towarzysze i towarzyszki. Jestem wam bratem, krwią się waszą nie pasłem, Mam warsztaty otwarte dla wielu rąk, i sam pracuję, nie ręką, to głową. Kilkaset ludzi żyje z produktów wsi mojej, mieszka na mojej ziemi...
— Twojej ziemi?! — posłyszał pożądliwy głos oponentów — ziemia jest niczyja, ziemia należy do wszystkich.
— A fabryka też? a kapitały także? Więc niema już własności osobistej?? Po tej drodze, dobrodzieje moi, zajdziemy daleko. Pola zalegną odłogiem, fabryki staną, a kapitały ukryją się tak, że ich dyabeł nie odszuka, bo Żyd je schowa. I głodno będzie na świecie. Proletaryatu namnoży się co niemiara. Ja sam wstąpię wtedy do proletaryatu i będę się dopominał o swoją porcyę, tylko od kogo? — Na nic ta robota. Poświęćmy każdy, co kto tylko może dla dobra ogółu, sprowadźmy ulepszenie machiny rządowej, weźmy ją w swoje ręce, — to co innego. Ale teraz i potem idźmy razem do wspólnego celu, nie zaś je dni przeciwko drugim.
Po takim ciężkim namyśle pan Apolinary postanowił solennie zdemokratyzować się do ostatnich krańców, zredukować ad minimum swe instynkty burżuazyjne i zbliżyć się do partyi skrajnych w celu porozumienia i wspólnego działania. Gotów był poświęcić swe dziedziczne przywileje, swą inteligencyę, pracę, zdrowie... nawet trochę pieniędzy. Gotów był zstąpić do suteren, do cuchnących warsztatów, objeżdżać kraj konno, jak Piotr Pustelnik; przemawiać na tłumnych wiecach, na ulicy, narażać życie. Poszedłby natychmiast, gdyby tylko wiedział dokąd.
Dość było wyciągnąć rękę, aby natrafić na jakieś zadanie mniej więcej tytaniczne. Wszystko w kraju było do urządzenia, do zreorganizowania, do stworzenia. Ten i ów chwytał w ręce »palącą kwestyę«, obnosił ją tu i ówdzie i, sparzywszy się, porzucał.
Pan Apolinary czynił retrospektywny przegląd swej akcyi i przekonał się, że i on już rozpoczął nie jedną robotę. Zmierzało to wszystko do ogólnego dobra, tylko jeszcze do celów swych nie doszło. Zajrzał do specyalnego mebla, gdzie sekretarz jego ułożył akta spraw rozlicznych, które wyglądały razem jak archiwum jakiejś instytucyi krajowej.
— Ach! Stowarzyszenie pracy kulturalnej! — ucieszył się pan Apolinary do jednej zapylonej okładki. — Ile to człowiek natrząsł sobie kości... Ale co robi Stowarzyszenie? Powinnoby istnieć, skoro niedawno ogarniało kraj cały? Tylko że nie daje żadnego znaku życia... Te papiery do spraw zakończonych.
Zasunął je w kąt, a wziął inne:
— Reforma Stowarzyszenia...? Hm, reforma... Jeżeli Stowarzyszenie zanikło, to jakże je zreformować? — Ad acta.
Trzecia okładka:
— Akcya wyborcza. — To na wierzch. Z tem będzie jeszcze robota.
Czwarta okładka:
— Materyały do założenia dziennika. Nr. 1. Uwagi ogólne.
Była to szczupła plika z paru arkuszy rękopisu, ale miała ciąg dalszy w kilku zwojach wycinków z druków. Zamiar ten zapalał pana Apolinarego miesiące całe, lecz od kilku dni mu zpowszedniał, po rozmowie z Sartorem. Ten już zakłada dziennik niezależny, dążący do skojarzenia stronnictw. Więc cóż? Połączyć się z nim? — Połączyć się — to jest: płacić. On ma wszystko gotowe i ma własną platformę. Płacić i dostać się pod jego komendę? Nie dla mnie, dobrodzieju mój. Przytem pan Sartor jest zimny, nie posiada szczerego narodowego zapału. Duch jego jest nawet niewyraźny... Przystąpić do jego roboty, która może i przeciwko nam skierować się? Niepodobieństwo. Mogę ja się krzywić na to i owo u nas, mogę reformować. Ale odłączyć się od ludzi, pośród których sam Bóg mnie postawił? Nie. — Tu trzeba dowcipu, dobrodzieju mój, żeby i swoich nastraszyć i innym coś obiecywać.
Pan Apolinary nie od dzisiaj już wynalazł taką sobie taktykę, tem skuteczniejszą, że nikt go o nią nie posądzał.
— Tymczasem sprawa mojego dziennika — ad acta.
Gdy to wszystko zostało zamknięte, działacz posmutniał. Trzeba jednak coś robić dla ogółu. Bez tego niema nawet osobistego zadowolenia w wieku dojrzałym.
Tu pan Apolinary przypomniał sobie o jednej dziedzinie, bądź co bądź ogromnej, która nie miała dotąd osobnej teki w jego archiwum. Była to Oświata. Ta gotowaby i unormować stosunki stronnictw i zapełnić programy różnych stowarzyszeń i rozsiać po kraju pożyteczne pisma. Ta wszędzie i każdemu potrzebna.
Długo namyślał się, szukał w głowie i w sercu intuicyi obywatelskiej, aż wpadł na pomysł, który mu się wydał zbawiennym.
— Założy — szkołę wyższą umiejętności politycznych.
Istotnie. Umiejętności polityczne, chociaż rozkrzewiły się z żywiołową bujnością po ziemi naszej, nie mają pod sobą gruntu odpowiednio przygotowanego w zawodowem wykształceniu działaczy. Sam pan Apolinary czuł, że zaledwie teraz dojrzewa. Intuicya obywatelska — cenna to dźwignia, ale w wielu wypadkach nie wystarcza. Znajomość prawa i historyi — ekonomia polityczna — statystyka — znajomość języków wschodnich i zachodnich...
Tak snując z siebie logiczną przędzę wywodów, omotywał ją na kijku swego pomysłu, aż pomysł stał się pękatem wrzecionem, zadaniem godnem męża i prelekcyą godną uszu grona ludzi, które Budzisz postanowił zwołać dla narady nad tą palącą kwestyą.
Sprawa tak bardzo ogół obchodząca wymagała porozumienia wszystkich stronnictw. Więc i cel skojarzenia mógłby być w tym wypadku dopięty! Co to jest jednak wziąć się za wielką sprawę! — wszystkie inne w niej się mieszczą.
Kogo tedy zaprosić? Trzeba dobrać grono wybitnych, a rozmaicie zabarwionych ludzi, niby mozajkę z drogich kamieni w proporcyach i odcieniach stosownych do ułożenia obrazu »szkoły umiejętności politycznych«. Potrzeba także bez partyjnego cementu, zwanego niegdyś miłością ojczyzny, obecnie zaś pogodzeniem interesów partyjnych. Po co zresztą bawić się w porównania? Potrzeba ludzi.
Zaprosi się najprzód swoich, oczywiście. Bez ich udziału akcya byłaby poniekąd spiskiem; a zresztą z kim-że, miły Boże, iść ręka w rękę, jeżeli nie z nimi?
Na patrona obrad najodpowiedniejszy byłby, po dawnemu, Joachim Sternstein-Gwiazdowski. Ale złapać go tymi dniami — czy to możliwe? Zwołuje ciągle ogromne zebrania; jest przynajmniej podpisany na kartach zapraszających. Możeby raz obejść się bez niego, dla oryginalności? Żeby naprzykład bezpartyjnych przedstawiał pan Jan Rokszycki?
Ze stronnictw spokojnych znajdzie się łatwo kilku ruchliwszych hrabiów. Z postępowców oczywiście zaprosić należy panów Sartora i Kolejkę. Najtrudniej o autentyczny egzemplarz, choć jeden, Polaka socyalisty.
— Demel...? Za młody i agitator. Tu potrzeba jakiejś firmowej powagi.
Ale powagi, które znał Budzisz, trudniły się tylko tłómaczeniem dzieł socyalistycznych z języków obcych i pisaniem proklamacyi.
Do skutecznej narady międzypartyjnej pożądany był też mąż parlamentarny, któryby przemawiał ogólnie przyjętą gamą wyrazów, nie obrażającą przeciwników. O takim polskim socyaliście Budzisz zgoła już nie słyszał. Obrońcy praw proletaryatu w mowach i pismach używali wyłącznie metody bombardowania.
Po długim namyśle nad wyborem przedstawiciela partyi skrajnych, działacz nasz zdecydował się nareszcie poprosić pana Sartora o zarekomendowanie odpowiedniej osobistości. Pan Sartor musi przecie znać dokładnie stronnictwo, do którego ma ciągłe interesy.
Lekkie pukanie do drzwi zamkniętych przer wało pracę umysłową pana Apolinarego. Nie od powiedział zrazu i namyślał się, czy otworzyć. Wieczór późny, czasy niespokojne — może jacyś zbieracze na cele partyjne? Jednak, gdy zapukano powtórnie, miękko i dyskretnie, Budzisz pomyślał, że może niewiasta... i głosem na wszelki wypadek groźnym zapytał:
— Kto tam?
— Dobrzy znajomi: Heydenstein i Szafraniec.
Poznając głos i dynstyngowany akcent hrabiego Adama Szafrańca, pan Apolinary otworzył.
— A! moje uszanowanie. Bardzo proszę. Nie boicie się panowie tak późno po ulicy? Bardzo proszę.
— Do Bristolu tak niedaleko. Mamy zresztą karetę w podwórzu — odrzekł hrabia Heydenstein, zwiędłym uśmiechem odsłaniając żółte zęby wśród krótko strzyżonego siwego zarostu.
— To hrabia w Bristolu mieszka, nie u siebie?
— Przenieśliśmy się z Adamem do hotelu, bo w naszej dzielnicy trochę smutno.
Uśmiechnął się znowu, dobrotliwie i kwaśno, jak człowiek chory. Szafraniec zaś opuścił poważnie ciężar swej osoby na fotel ceratowy i milcząc ustalił w pozycyi profil swój, piękny jeszcze i młody, ocalony z otłuszczenia całej postaci.
Odwiedziny słynnego bogacza w towarzystwie mniej bogatego, ale za to filarowego pod każdym względem hrabiego Heydensteina, nie mogły być bez kozery. Budzisz poczuł, jak ubiegłego lata na wsi, że kraj go powołuje do usług. Z innej tylko strony. Kraj nasz jest pełen wołań rozlicznych.
— Pan zapewne należy do organizatorów zebrania u Gwiazdowskiego, pojutrze? — zapytał Heydenstein.
Budzisz był na to zebranie zaproszony, ale o programie mgliste miał pojęcie, gdyż, jako wolnomyślny i niedawny jeszcze malkontent, ostrożnie tylko bywał o poufnych sprawach powiadomiany. Ale nie wypadało się do tego przyznawać, więc odpowiedział:
— Należę... Może panowie pozwolą herbaty? Mam i wiejską wędlinkę. Podczas gdy dzwonił na pokojowego i zajmował się urządzeniem przyjęcia, namyślał się pośpiesznie nad rolą do odegrania i, z nabytego już doświadczenia, uznał za najstosowniejszą postawę zamaskowanego augura.
— Cóż pan tedy sądzi o deputacyi? — zagadnął znowu Heydenstein.
— O deputacyi?... hm... trzeba jej dać instrukcyę.
— Właśnie — odezwał się magistralnie Szafraniec.
— A czy instrukcya jest już przez was zaprojektowana? — Tak i nie... Może hrabia skosztuje półgęska?
— Uprzejmie dziękuję. Bardzo smacznie wygląda, ale ja na noc boję się.
Szafraniec owszem nie odmówił półgęska.
Pan Apolinary wiedział, że trzeba jednak przyjąć gości czem innem, niż wędliną wiejską, nasycić ich polityczną ciekawość.
— Zdania są podzielone. Według mnie, cel deputacyi powinien być jasno wytknięty, ale trzeba jej pozostawić i pewną swobodę co do wyboru środków działania.
— Więc jednak jest pan za »mandat impératif«?
Pan Apolinary zachłysnął się i pomyślał:
— Do licha, wypada odpowiedzieć.
Ale się wyśliznął:
— To jest pojęcie względne. Trzeba najprzód ustalić platformę. W tym celu się zbieramy.
Heydenstein spojrzał z niedowierzaniem na Budzisza. Czyżby on był postępowcem? Czy zachowuje jakąś tajemnicę? Czy może nic nie wie? W każdym razie udało się panu Apolinaremu zaciekawić gościa.
Tu odezwał się Szafraniec bez ogródki:
— A ta deputacya będzie z wyborów?
— Naturalnie — odparł Budzisz, przypierany do muru.
— Uchwalimy najprzód, czy ma być...
— Ach tak! Więc nie rozstrzygnęliście jeszcze tej kwestyi?
— Zasadniczo jest rozstrzygnięta w komitecie. Ale trzeba, żeby zebranie ją uchwaliło.
Tu Heydenstein nie zrozumiał i przybrał postać słodko dopominającą się o wyjaśnienie.
Ale Budzisz w padł już na trop taktyki, która będzie zastosowana prawdopodobnie na zebraniu u Gwiazdowskiego. Znał dość dokładnie »swoich ludzi«, aby przewidzieć trafnie. I perorował, natchniony duchem proroczym:
— W pilnych potrzebach kraju stosować trzeba metodę prowadzącą prosto do celu. Deputacya postanowiona jest w zasadzie, może nawet naszkicowana co do osobistego składu, choć niezupełnie. Trzeba zebranie przekonać mówcy są przygotowani. A potem głosować będziemy, czy tak, czy nie. To jest skrócona metoda wyborcza, jedyna możliwa w naglących okolicznościach.
Odsapnął. Będzie tak — to dobrze. A jeżeli inaczej, to się powie, że w ostatniej chwili zmieniono decyzyę. Ale zapewne tak będzie.
— To pan zna może listę kandydatów do tej deputacyi? — zapytał Szafraniec.
Budzisz rozkrzyżował ręce:
— Darujcie panowie, ale...
— Oczywiście... sprawa komitetowa, wewnętrzna.
Pan Apolinary rad był z siebie. Tak stawia się kwestyę, aby zająć słuchacza a nic mu nie odsłonić z wielkich tajemnic.
Obaj goście nabrali ożywienia, jakby się upili herbatą. Szafraniec nawet uśmiechnął się i twarz mu zastygła w tym przychylnym dla Budzisza uśmiechu.
— Przyszliśmy właśnie oświadczyć panu, jako jednemu z organizatorów, że my w tym wypadku głosować będziemy solidarnie z wami — rzekł Heydenstein uroczyście, niby dając coś bardzo cennego.
— Ja także gotów jestem do usług — rzekł Szafraniec.
— Nie omieszkam powtórzyć tego mym przyjaciołom politycznym — odparł Budzisz ceremonialnie.
Bardzo byli podobni do pełnomocnych ministrów traktujących między sobą potencyi.
Zamilkli na chwilę. Każdy z nich o czemś marzył. Heydenstein pochylił się i kiwał głową; Szafraniec owszem głowę zadarł i patrzył, pozornie bezmyślnie, na obrazek żołnierski wypadający mu w kierunku nosa; Budzisz przygryzał wąsa. Wszyscy trzej gdzieś pojechali wyobraźnią. O kazało się niebawem dokąd, gdy przemówił Szafraniec:
— W Petersburgu niezupełnie teraz bezpiecznie, ale skoro zachodzi pilna potrzeba — trudno...
— Ja znam hrabiego Wittego oddawna — rekomendował się Heydenstein. — Nawet bardzo był na mnie łaskaw.
— O, i ja także go znam. W ministeryum finansów miewałem z nim do czynienia.
— Ty młody jesteś, Adamie. Ja z nim mawiałem jeszcze w sprawach kolejowych.
Teraz Budzisz zrozumiał dokładnie zamiary swych gości. Zrozumiał zarazem, że o deputacyi tak samo jak on, nic nie wiedzą, a w dodatku że jego, Budzisza, mają za coś w rodzaju członka rządu tymczasowego. Z tych spostrzeżeń postanowił urządzić sobie polityczną zabawę. Coraz bardziej tajemniczą przybierał na się postać.
— Jak już rzekłem, lista kandydatów nie jest ani ustalona, ani zamknięta. Z obozu panów mówiono dużo o księdzu Łupinie i o młodym księciu Koryatowiczu. Ale jest jeszcze przynajmniej trzecie miejsce.
— Tak, ksiądz Łupina jest ze wszech miar kapłanem i obywatelem — rzekł Heydenstein stanowczo, ale kwaśno.
— Ależ on nie zna nikogo w Petersburgu — zawołał Szafraniec z niezwykłem ożywieniem. — Lepszy już Koryatowicz, bo jest szambelanem.
— Daruj, Adamie, że będę wręcz przeciwnego zdania. Koryatowicz przecież czterech klas nie skończył.
— E, mój drogi, w karyerze dworskiej...
— Nie, Adamie. Tu nie o karyerę chodzi, tylko o przedstawicielstwo narodu, o deputacyę. A deputacya może przecie być zmuszona do fachowej dyskusyi z ministrami. Dobra jest z nimi znajomość uprzednia, nie przeczę, ale potrzeba i czegoś więcej. Nieprawdaż, panie Budzisz?
Pan Apolinary przypomniał sobie w tej chwili swój plan »szkoły umiejętności politycznych«, i że ma pod ręką dwa wyborne numery do zaproszenia na sesyę: ogromnie bogatego Szafrańca i bardzo uczonego Heydensteina, doktora podobno aż trzech fakultetów. Założył więc nogę na nogę i odpowiedział płynnie, czerpiąc wątek ze swych uprzednich rozmyślań:
— Nie ulega wątpliwości, dobrodzieje moi, że do akcyi politycznej trzeba gruntownego przygotowania. Intuicya obywatelska, patryotyzm — wielkie to dźwignie, ale umiejętności polityczne, chociaż rozkrzewiły się żywiołowo po kraju naszym, nie mają dostatecznego gruntu w fachowem wykształceniu działaczy.
— Co on gada? — pomyślał Szafraniec, a wyraził tę myśl przez powolne zwrócenie karku i wielkich, błękitnych oczu pytających do przyjaciela, z którym przyszedł.
Ale Heydenstein był mocny w teoryi i nie uląkł się rozprawy akademickiej z panem Apolinarym. Skinął nieznacznie drobną ręką na Szafrańca, jakby dla uspokojenia go: już ja mu powiem.
— Ma pan słuszność. Wykształcenie nasze jest przypadkowe i niedostateczne. Szkoły tak były liche, życie tak zacieśnione i niedostępne, że dla umysłów ciekawszych pozostawała tylko samopomoc naukowa. I tej szukaliśmy przeważnie zagranicą, albo w osobistych studyach, albo w do świadczeniu, ciężko nabywanem. A przecie do szerszej polityki, która się przed nami otwiera, potrzebna jest gruntowna znajomość historyi...
— Prawa — wtrącił z ożywieniem pan Apolinary.
— Ekonomii politycznej...
— Statystyki.
— Ach statystyki! — westchnął pół boleśnie, pół rozkosznie Heydenstein — któż zebrał więcej danych odemnie?! — Mój kuzyn zebrał nadzwyczajne statystyki w kwestyach agrarnych — potwierdził z przekonaniem Szafraniec.
— Daj pokój, Adamie. To tylko nawias. Jednem słowem wykształcenie uniwersyteckie specyalne niezbędne jest każdemu, kto zamierza obecnie wpływać na przekształcenie państwa, być posłem, prawodawcą i t. p.
— Ja w tej materyi miałbym do przedstawienia panom dość ważny projekt — rzekł Budzisz i najeżył wąsy.
— Aa?
— Nie pora dzisiaj jeszcze mówić o tem. Ale czy mogę upewnić się o udziale obu panów w naradzie, na którą wkrótce zaproszę?
— I owszem, z przyjemnością.
— Jam zawsze gotów.
Po pauzie zapytał Heydenstein Budzisza:
— Czy pan studyował w kraju?
— Jestem wychowańcem Szkoły Głównej... to jest już na schyłku. Ale zawsze tutaj, tak tutaj, hrabio dobrodzieju.
Po krótkiej znowu przerwie Heydenstein zmienił rozmowę. Rozpromienił się, o ile mógł, na swej zmęczonej, pobożnej twarzy i zawołał, załamując ręce:
— Jak się to żyje teraz! Ile projektów, ile nadziei!
— Co to nadziei? Fakta przychodzą historyczne, fakta — odparł Budzisz.
— No, fakta...? Dopiero zapowiedzi.
— Mają w tych dniach ogłosić naszą autonomię.
— Oj, panie Budzisz!
— Masz pan Finlandyę!
— Z Finlandyą łatwiejsza sprawa. Autonomia nasza to przełom całego systemu biurokratycznego.
— A niech go wszyscy dyabli!
— Życzę również, ale nie widzę, jakim sposobem to się stanie?
— Jest przecie rewolucya.
— Socyalna. Czy pan się z nią chce łączyć?
— O ile obala istniejący rząd, jest naszym sprzymierzeńcem.
— Rządu nie trzeba obalać, trzeba go przekształcić.
— Nie pora już na to, panie hrabio.
Heydenstein poczuł dreszczyk, przebiegający mu przez zmęczony organizm. Niepokój udzielił się w innej formie Szafrańcowi:
— Żeby to już raz powrócił spokój i rozwój normalny społeczeństwa — rzekł, przeciągając otłuszczone ramiona.
— Tak, spokój — dodał melancholicznie Heydenstein. — Dobrej nocy, panie Budzisz.
— Dobrego jutra — odparł pan Apolinary z pewną ironią i wyższością, czuł się bowiem rzeźkim i zdrowym jak salamandra w tych płomiennych czasach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.