W polskiej dżungli/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXVI.
POŻAR LEŚNY.

Pewnego razu, gdy leśniczówka pogrążona była we śnie, rozległo się nagle ujadanie psa. Chłopcy podnieśli głowy i nadsłuchiwali.
Uszu ich dobiegł wkrótce tupot cwałującego konia.
Po chwili urwał się tuż przed gankiem.
Ktoś dobijał się teraz do drzwi i wołał strwożonym głosem:
— Panie leśniczy, otwórzcie!
— Kto tam tak łomocze? — rozległ się głos Garzyckiego.
— To — ja, Maksym Ucios — gajowy...
— Co się u was stało? — z niepokojem spytał leśniczy, wpuszczając go do sieni.
— Nieszczęście, panie, nieszczęście! — jęknął gajowy. — Mój leśniczy zachorował i musiałem odwieźć go do Pińska... Podleśniczy wyjechał na urlop do Lwowa... Nikogo w lesie niema, a tu raptem w Lipowem Uroczysku pożar wybuchnął... w kilku naraz miejscach...
Garzycki nie słuchał dalszego meldunku.
Wypadł na ganek i huknął w mrok:
— Ostap! Kondrat!...
Niebawem nadbiegli parobek i furman leśniczego.
— Ostapie! Osiodłasz bułanka i popędzisz do Budniaka. Powiesz mu, że pali się Lipowe Uroczysko! Niech bierze wszystkich drwali i chłopców od wozów, da im siekiery, piły i łopaty i — biegiem, biegiem prowadzi na pożar!... Zaraz sam przyjadę. No — ruszaj! Kondracie, zaprzęgaj konie!
Wydawszy rozkaz, zwrócił się do gajowego Maksyma i spytał:
— Znacie drogę przez Hniłuchę na Nowosiele nad Bobrykiem?
— Znam, panie leśniczy! Toż ja w drugim rewirze gajował przez dwa lata — odpowiedział Maksym.
— Dobra! — ucieszył się Garzycki. — Jedźcie tam tedy czemprędzej i zapytajcie o Seweruka, a, gdy go znajdziecie, powiedzcie mu ode mnie, żeby z tym swoim sąsiadem, z którym widziałem go na Wyżarach, biegł na pożar. Niech zwoła jak najwięcej ludzi i prowadzi do uroczyska... Zapłatę dostaną... powiedzcie im tylko, żeby koni nie żałowali i własnych nóg... A nie zapomnijcie o siekierach i łopatach!
Gajowy wskoczył na siodło i po chwili tupot kopyt zaczął się szybko oddalać.
Chłopcy, nie umawiając się, zerwali się z tapczanów i zaczęli się szybko ubierać.
Jurek wbiegł do biura, gdzie przed chwilą wszedł leśniczy.
Garzycki ze zdumieniem podniósł na niego oczy.
— Obaj jesteśmy już gotowi i do dyspozycji pana! — oznajmił Jurek stanowczym i poważnym głosem.
Pan Antoni w milczeniu skinął głową.
Rozumiał, że odmówić im nie może, zresztą silni, inteligentni chłopcy mogli mu się bardzo przydać w walce z pożarem leśnym, gdy przerażeni Poleszucy potracą głowy.
Wsiedli więc we trzech na linijkę i ruszyli.
Powoził sam leśniczy, poganiając konie w milczeniu.
Gdy przejechali już około sześciu kilometrów ujrzeli przed sobą łunę. Ni to czerwona płachta, zawieszona pod obłokami, drgała i kołysała się nad ciemnym lasem. Chwilami stawała się jaśniejszą, a wtedy można było spostrzec oświetlone od dołu kłęby dymu, buchające coraz wyżej.
Powiał nagle wiatr i przyniósł zapach spalenizny i płonącej żywicy.
Las obniżył się wkrótce i droga wiła się kręto w młodniaku sosnowym.
Jurek zobaczył miotające się z poza piaszczystych wydm żagwie i iskry, wyrzucane wysoko w powietrze.
— Rozhulał się na dobre „czerwony kur“[1] — syknął Garzycki i zaciął koniki.
Zbliżali się coraz szybciej do palącego się lasu.
Zapanowało już w niem przerażenie.
Ogień szerzył lęk i siał obłęd.
Drogą pędziły, prześcigając się, oszalałe dziki, sarny i jelenie, co chwila wpadały pod koła linijki mknące naoślep zające i wiewiórki; lis, wypadłszy z krzaków, usiadł na drodze i nie ruszał się. Dopiero po okrzyku leśniczego uskoczył nabok, lecz tuż na skraju krzaków usiadł znowu.
Minąwszy pagórkowatą miejscowość, ujrzeli jak na dłoni płonące uroczysko.
Słupy dymu i ogniste języki przerywały się przez gęstwinę koron w trzech naraz miejscach.
Leśniczy, popędzając konie, mruczał coś do siebie.
Chłopcy ze zgrozą przyglądali się strasznemu, nielitościwemu żywiołowi i milczeli.
Minęło jeszcze kilka minut, gdy zaczął dobiegać ich trzask palących się drzew.
W powietrzu, roznosząc pożogę, latały płonące gałęzie smolne; ognistym deszczem spadało palące się igliwie; po wrzosowisku biegły strugi ognia i nagle wylatywały do góry, niby szkarłatne słupy, gdy płomień ogarniał mchy, krzak jałowcowy lub niemal spróchniałą już kupę posuszu, wybuchającego, jak proch.
Jacyś ludzie niby czarne widma na czerwonem tle pożaru, biegali bezładnie, krzyczeli i bezmyślnie zaczynali rąbać drzewa, a, nie zwaliwszy żadnego, pędzili dalej.
Garzycki zatrzymał konie, rzuciwszy lejce Stachowi.
Chłopak uwiązał je do samotnie stojącej wierzby i dogonił leśniczego.
Szybko obiegli cały rewir.
Garzycki poznał już teren i odrazu obmyślił plan walki z pożarem.
Zwołał ludzi, bez celu i pożytku miotających się po lesie, i przemówił do nich.
— Ten matecznik, co się kończy nad Bobrykiem, musi się spalić... Na to już niema rady! Trzeba tylko zatrzymać w nim ogień, aby nie przerzucił się dalej na sosnowy rewir! Wszyscy stawajcie tam do roboty! Rąbać drzewa liściaste, a tak, aby wierzchołkami padały w stronę ognia... One się nieprędko zapalą! Kopać ziemię i przysypywać nią wrzosowisko!...
Odesłał ludzi pod wodzą Stacha, który odrazu zrozumiał cały plan leśniczego i postanowił wykonać go jak najlepiej.
Spostrzegłszy, że kopanie gleby, okrytej siecią korzeni i wrzosami, postępuje bardzo wolno, postanowił zrobić tak, jak opisują autorzy amerykańscy sposoby gaszenia pożaru stepowego.
Skrzyknąwszy więc kilku ludzi z łopatami, kazał im rzucić płonące gałęzie na suche, łatwo palne wrzosowisko, skierowując ogień w stronę szerzącego się pożaru. W ten sposób szeroki pas lasu został pozbawiony suchego, łatwo palnego runa.
Pracując razem z drwalami Maksyma, Stach nie słyszał nic poza wyciem, trzaskiem i sykiem, któremi był przepełniony ogarnięty ogniem las.
Nawet łomot siekier i huk padających drzew nie mogły się przebić przez jazgot ogłuszających dźwięków i panujący tam zgiełk.
Z palącego się matecznika biegły gorące podmuchy wichru, opalały żarem i odurzały dymem. Co chwila, zapalały się coraz to nowe drzewa, wybuchając niby pociski armatnie.
Wyzbicki osmolony i odurzony żarem i dymem, nie słyszał, że z dwóch stron naraz rozległy się krzyki i nawoływania tłumu, a po chwili — częstotliwe łomotanie siekier po pniach, trzask i huk padających drzew.
Niby przez mgłę widział ptaki, krążące nad ognistem morzem i wpadające w rozszalałą zwarę płomieni; nietoperze, naoślep lecące w ogień, duże i małe ćmy, miotające się w rozpalonem powietrzu.
Z głośnym furkotem i złośliwem syczeniem spadały rozwichrzone gałęzie, wymachując płomiennemi językami, tryskały snopami iskier i zapalały krzaczki wrzosów i smolną leżaninę.
Ogień, cieknąc po ziemi, docierał do suchych, butwiejących sosen, szybko ogarniał ich strzały, aż zapalały się wielkim płomieniem w jednej chwili niby potworne pochodnie — zwiastunki klęski i zagłady.
Tymczasem leśniczy z Jurkiem pracowali w innych miejscach.
Jurek wraz z Budniakiem i jego drwalami wycinali szerokie pasmo boru sosnowego, obrąbując gałęzie i przysypując je piaskiem.
Pożar, doszedłszy do wyciętego pasma, musiał się zatrzymać, nie mając nowego żeru.
Garzycki kierował partją, przyprowadzoną przez gajowego Maksyma Uciosa.

Ludzie wycinali sosny, usiłując otoczyć płonącą część boru szerokim duchtem[2], którego nie mógłby przekroczyć ogień.
Szuhaleje, duszehubki i obijaniki suną po rozlewisku rzecznem.
Na czele chłopów, przyprowadzonych z nad Bobryka, w samym ogniu niemal szalał Seweruk, a obok niego rzucał się też chudy, brodaty Poleszuk, schwytany przez Wyzbickiego na Wyżarach.

Od samego dzieciństwa nawykli obaj do spuszczania drzew, to też pracowali z takiem zacięciem, że leśniczy nie mógł się nadziwić. W czerwonej poświacie pożaru siekiery ich tworzyły błyskawice, a pod ciosami ostrz leciały odłupane szczapy i jedna po drugiej kładły się pokotem sosny.
Spostrzegłszy, że któryś z Poleszuków zaczyna się już męczyć i zmniejszać szybkość pracy, Seweruk wydawał groźny okrzyk, a błyski jego siekiery stawały się jeszcze szybsze, nieuchwytne prawie.
Przez całą noc i następny dzień aż do zachodu słońca trwała ciężka walka z pożarem leśnym.
Wreszcie ludzie zwalczyli ogień.
Matecznik nad rzeką wypalił się istotnie, lecz poza zwalone drzewa ogień przerzucić się nie zdołał. W innych rewirach wyrąbane pasma leśne zatrzymały szerzący się pożar.
Leśniczy polecił obydwu gajowym sprowadzić pompy ręczne i ostatecznie zagasić tlejące i dymiące się jeszcze drzewa, a potem jak najstaranniej zalać wrzosowiska i warstwice burych, zeszłorocznych iglic sosnowych.
Skończywszy z tem, wydał gajowym poświadczenia na dowód przepracowanych godzin. Mieli podjąć pieniądze w nadleśnictwie i wypłacić je Poleszukom, wezwanym na gaszenie pożaru.
Do siedzącego już na linijce Garzyckiego podszedł Seweruk.
— Ja nie wezmę zapłaty, panie leśniczy... — burknął cichym głosem, zdejmując czapkę.
— No, to zapewne chcecie, żebym zamiast pieniędzy skrócił wam termin pracy karnej? — spytał pan Antoni.
— Nie, panie leśniczy! Ja swoje odrobię... Dziś przyszedłem, bo gajowy powiedział, że to pan zwołuje ludzi... Dla pana tylko przyszedłem i... zawsze przyjdę...
Garzycki popatrzył na niego badawczo, ale nic na to nie odpowiedział.
Już konie ruszyły, gdy, przypomniawszy sobie coś, leśniczy obejrzał się i krzyknął:
— A jak się ma żona wasza?
Poleszuk w kilka susów dopędził linijkę i, biegnąc obok, mówił:
— Zdaje się, że będzie dobrze! Już weselsza jest i nie tak słaba... Panie leśniczy, panie leśniczy...
— Co tam jeszcze? — nie patrząc na Poleszuka, mruknął pan Antoni.
— Panie leśniczy... Opowiedziałem żonie wszystko, jak na spowiedzi... Wtedy ona... zapłakała i...
Garzycki zaciął konie.
Pobiegły kłusem.
Wózek potoczył się szybciej, a w turkocie jego kół utonął głos Seweruka.
Jurek, przyglądając się temu spotkaniu, zdziwił się narazie, lecz po chwili zrozumiał postępowanie leśniczego. Nie mógł on dopuścić do żadnej poufałości człowieka, który zabił mu bobra. Jako urzędnik chciał czemprędzej widzieć swego niedoszłego mordercę, odbywającego wyznaczoną mu karę za niedozwolone polowanie.
A może przykro mu było, że chora żona Seweruka zapłakała i zapewne troska się teraz i boi o swego męża, nie dowierzając mu?
Gruszczyński o nic nie pytał jednak leśniczego.
Znużeni śmiertelnie milczeli wszyscy trzej, marząc o prysznicu i łóżku. Byli tak przepracowani, że nie czuli nawet głodu.
Jechali teraz inną drogą, która wybiegła na brzeg Bobryka.
Przejeżdżając wbród jeden z dopływów rzeki, leśniczy zatrzymał nagle konie i, stęknąwszy, bo bolały go stawy, zeszedł z linijki i skierował się brzegiem rzeczułki.
— Co pan tam spostrzegł? — dopytywali się chłopcy.
— Zaraz zobaczymy, — odpowiedział, — nie wiem jeszcze, może się pomyliłem...
Doszli wkrótce do miejsca, gdzie w krzakach stał mały kureń.
Nikogo w nim nie było. Przed wejściem leżały trzy okopcone kamienie — ślad ogniska.
Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i za ostrym zakrętem rzeczki ujrzeli wbite w jej łożysko pale, oplecione gałęziami.
— Tama, czy co? — zdumiał się Stach.
— Nie! — potrząsnął głową leśniczy. — Jest to zakazany przez prawo „jaz“... Najdrapieżniejszy sposób łowienia ryb! Poleszucy budują takie zagrody na wiosnę, gdy ryby dążą ku źródłom rzek na „nerest“, to znaczy na składanie ikry. Napotykając przegrodę, ryby zaczynają gromadzić się przed nią, a wtedy łowiec otwiera jedno wąskie przejście, za którem ustawia wiersze, mereże, więcierze i inne sieci i pułapki... W ten sposób tępi wszystkie ryby, pozbawia rzeki narybku i niszczy dobytek państwa... Przepisy ochrony ryb zabraniają stawiania jazów. Na dużych rzekach Poleszucy zaniechali już takich rabunkowych połowów, ale po małych rzeczkach i potokach leśnych pełno jeszcze tego...
Zniszczywszy jaz, powrócili do koni i wgramolili się na twardą, roztrzęsioną linijkę.
Konie szły wolno, bo droga wybiegła na szmat sypkich piasków.
Wjechali wreszcie do olszyńca.
Skacząc po korzeniach i kołami wpadając w wyboje, linijka, skrzypiąc i chybocąc, sunęła przez las.
Już zmierzch zapadał.
Chłopcy tracili nadzieję, że dojadą dziś do przytulnej leśniczówki. Nagle wyłoniła się przed niemi w otoku czarnych dębów, wabiąc ku sobie czterema oświetlonemi oknami i latarnią naftową palącą się przed gankiem.
— Hurra! — wydali chłopcy radosny okrzyk.
Odpowiedziały im szczekanie psa, tupot butów nadbiegającego parobka, a po chwili strwożone głosy pani Wandy i Maryni:
— Nareszcie! Nareszcie! Byłyśmy bardzo o was niespokojne!...





  1. Stara nazwa pożaru.
  2. Ducht — przerąbana w lesie linja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.