W polskiej dżungli/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXVII.
NIEDŹWIEDŹ.

W dwa dni po pożarze w Lipowem Uroczysku do leśniczówki przybył dawno oczekiwany Olek.
Przyjazd jego dał hasło do odjazdu młodych turystów.
Ze smutkiem i wzruszeniem żegnała młodzież państwa Garzyckich, którzy poza dobrocią swoją dla nich, dali im całe skarby wiadomości i wrażeń nigdy niezapomnianych.
Jurek, długo i serdecznie ściskał leśniczemu dłoń i na pożegnanie, gdy stali już przed gankiem, powtórzył wypowiedziane kiedyś przez siebie słowa:
— Jakżebym pragnął spotkać pana, gdy będę już człowiekiem samodzielnym!
— Kto wie? Może do tego czasu zmienię się gruntownie i pan, panie Jerzy, nie będzie rad z odnowionej znajomości?... — uśmiechając się smętnie, szepnął Garzycki.
— Nie! — zawołał z przerażeniem w głosie chłopak. — To byłoby straszne! Pan nie może się zmienić!
Ostatnie słowa pożegnania i podziękowania, uściski, wiwaty, brzmiące jednak smutno, i — wszystko się skończyło.
Po chwili leśniczówka, w której przeżyli tyle pamiętnych i doniosłych w ich życiu chwil, znikła z przed oczu młodych turystów, gdyż las ogarnął ich ze wszystkich stron.
Mieli przed sobą około sześćdziesięciu kilometrów do Pińska.
Z małym wyjątkiem szli traktem, na znacznej przestrzeni przecinającym lasy nadleśnictwa pińskiego. Późnym wieczorem stanęli w Łohiszynie.
Przenocowawszy w zajeździe, od samego rana obiegli to małe, bardzo niezamożne miasteczko, podupadłe wraz z rozbiorem Polski.
Nic tu nie przypominało młodym podróżnikom dawnej świetności Łohiszyna, gdy to miasto należało do książęcego rodu Radziwiłłów, którzy ozdobili go piękną świątynią i gmachami starostwa.
Opuściwszy Łohiszyn, przez pewien czas szli pomiędzy polami, gdzie wśród żyta biły w oczy barwne plamy chabrów i maków, aż trakt doprowadził ich znów do lasu.
Po godzinie marszu zaczęli napotykać miejsca bagniste, częściowo przecięte groblami lub zwykłemi w tym kraju dylowatemi „nakatami“ i wkońcu ujrzeli przed sobą burą wstęgę Jasiołdy.
Przeprawiono ich promem na drugą stronę rzeki, gdzie podróżnicy wypoczęli i posilili się, aby już nigdzie nie stając, przed zachodem słońca dojść do Pińska.
Ostatni odcinek traktu biegł przez pozbawioną lasów, falistą równinę. Widniały wszędzie ubogie wioski poleskie; wznosiły się ponad szarem zbiorowiskiem chat kopulaste cerkiewki drewniane, tam i sam błysnęły białe kolumny dworu i strzelił dzwonnicą ku niebu kościół murowany.
Wieśniacy pracowali w polu.
Pastuszkowie paśli na łąkach bydło, pletli łapcie i grali na fujarkach.
Stary pastuch, oparłszy długą na trzy metry trąbę, zwiniętą z brzosty[1], tak zwaną po polesku „trubę“, wydawał ponure zawodzenia, to groźne, to pełne niewypowiedzianej skargi.
W kilku miejscach Jurek spostrzegł głębokie rowy, najczęściej suche już i zarośnięte krzakami.
Były to dawne kanały, które uczyniły z połaci bagnistej ziemi, wciśniętej pomiędzy Piną i Jasiołdą, kraj rolny i gęściej zaludniony.
Turyści spotykali na trakcie wozy włościańskie, dążące na jarmark do Pińska lub powracające ze stolicy poleskiej.
Doszedłszy do miasta, znużonym krokiem skierowali się do schroniska.
Zanim siostra i przyjaciele zdjęli plecaki i umyli się naprędce, Jurek pobiegł na przystań, aby obejrzeć kajaki.
Leżały w szopie, starannie opięte płótnem i nieuszkodzone.
Chłopak spokojny już o dalszą podróż powrócił do schroniska i, przebrawszy się w strój kąpielowy, skoczył do rzeki.
Napływawszy się, odświeżony i wypoczęty, poszedł wraz z Marynią do miasta po zakupy prowjantów, uśmiechając się na wspomnienia kiwającego się i milczącego Stacha, znużonego drogą.
Olek, lekko utykając po długim marszu, wybierał się na ryby, chociaż nie rokował sobie wspaniałego połowu, gdyż widział już, że innym chłopakom brały się wyłącznie cierniki i piskorze.
Spędziwszy jedną noc w schronisku, o świcie turyści byli już na Pinie, powolnie płynącej wśród niskich, błotnistych brzegów. Koło południa nad rzeką zaszumiał las, a wtedy ujrzeli białe napisy na słupach „Kanał Królewski“.
Tę sztuczną drogę wodną, łączącą morze Czarne z Bałtykiem przez Dniepr, Prypeć, Muchawiec, Bug i Wisłę, zapoczątkowano w roku 1780 za panowania króla Stanisława Augusta, ukończono zaś już przez rząd rosyjski w roku 1839.
Kilka jezior dostarcza potrzebnej dla żeglugi ilości wody. Jeziora Orzechowiec, Orzechowskie, Święte, Wolańskie i Białe oddają zapasy wody kanałowi. Dla podniesienia poziomu jej służą tamy i śluzy na samym kanale i na rzece Muchawcu. Wody gruntowe z bagien i torfowisk nadbrzeżnych spływają również do koryta tej drogi wodnej.
Kanał Królewski ciągnie się na przestrzeni 216 kilometrów, ma szerokość około 22 metrów i głębokość półtora metra.
Kajaki szybko sunęły wzdłuż umocowanych faszynami brzegów.
Podróżnicy zrzadka spotykali płaskodenne duby, płynące z ładunkiem drzewa.
Załoga popychała je długiemi bosakami lub holowała na sznurach, idąc ścieżką, wydeptaną na brzegu.
Kajaki mijały te ciężkie, małe krypy. Chłopcy pozdrawiali mozolnie pracujących ludzi. Poleszucy odpowiadali im uprzejmie.
Młoda kompanja pierwszą noc spędziła w wiosce Kuźliczynie, położonej tuż przy stacji kolei wąskotorowej, łączącej Telechany z Kamieniem Koszyrskim.
Spotkali tam kilku ziemian, którzy opowiadali im, że o jakieś 15 kilometrów na północ znajduje się miasteczko Janów, gdzie niegdyś złożone zostały zwłoki apostoła Polesia, błogosławionego Andrzeja Boboli, zamordowanego podczas wojny polsko-kozackiej w w. XV-ym.
Nazajutrz, wyruszywszy w dalszą drogę, turyści płynęli szybko i bez wypoczynku aż do ujścia rzeczki Sosnowieckiej, gdzie zupełnie przypadkowo zmuszeni byli pozostać przez całą niemal dobę.
Stało się to z tego powodu, że spostrzegli na brzegu kanału tłum ludzi, wymachujących rękami i krzyczących przeraźliwie.
Jurek zawsze chętny do pomocy lub obrony, przybił do brzegu i zapytał wieśniaków o przyczynę niepokoju.
Jakiś młody chłop, poprawnie mówiący po polsku, opowiedział mu, że do okolicznych lasów niewiadomo skąd zabłąkał się niedźwiedź.
Drapieżnik grasował już od kilku dni, czyniąc znaczne szkody wieśniakom, gdyż zdążył już zagryźć dwie krowy i źrebaka.
Bury bandyta odznaczał się taką zuchwałością, że wpadł nawet na stado w oczach pastuchów i kosiarzy, pracujących na łące.
— Myśleliśmy, — skarżył się Poleszuk, — że pójdzie sobie dalej, bo zabrnął tu zapewne z poza „ruskiej“ granicy i przekrada się do Białowieży, ku dawnym „łomom“ i „budowiskom“[2]. Ale gdzież tam?! Zapadł w haszczach na Ślepem Bagnie, tuż — tuż przy drodze i wczoraj rzucił się na baby, które powracały z pogrzebu, poranił i nastraszył je na śmierć... Powiadomiliśmy policję... Dziś właśnie mają przyjechać myśliwi i ubić złego kudłacza... Czekamy na ich przybycie, gdyż w „huczki pójdziemy“, aby wypędzić niedźwiedzia na strzelców.
Jurek przekonywał swoją kompanję, aby wziąć udział w polowaniu.
— Zrozumcież — mówił do towarzyszy i siostry — że muszę przy tak niezwykłej sposobności sfilmować króla polskiej kniei! Zaryzykujemy jeden dzień! Takie zdjęcie warte jest i dłuższej nawet zwłoki w podróży!
Widząc zapał przyjaciela, koledzy zgodzili się natychmiast i, obiecawszy niedużą zapłatę dozorcy nad odcinkiem kanału, zaczęli ulokowywać się w jego domku.
— Niestety, nie będę ci jutro towarzyszył, bo mi jakoś ból dokucza w nodze! — oznajmił Olek, patrząc na Gruszczyńskiego. — Pozostanę na straży przy Maryni, a może uszczknę sobie jakąś rybkę na kolację!
Jurek przygotowywał już swoje aparaty do zdjęć, wkładając nowe rolki i nawijając wstęgę filmową. Stach zaś czyścił lufę karabinka, gdy nadpłynęła motorówka z sześciu myśliwymi.
Panowie zgodzili się wziąć ze sobą dwu chłopaków, uprosiwszy Gruszczyńskiego o sfotografowanie całej paczki myśliwych przy zabitym niedźwiedziu.
Wkrótce przeszli spory szmat lasu i, nie wypłoszywszy zwierza, dotarli do Ślepego Bagna.
Mechowe błoto, porośnięte wysoką trawą, cienkiemi świerkami i brzózkami, leżało pomiędzy dwiema ścianami borów.
Nad sitowiem i krzakami unosiły się wrony. Krakanie ich dobiegało uszu myśliwych.
— Zapewne, leżą tam gdzieś resztki porwanych przez niedźwiedzia krów! — szepnął komisarz policji, kierujący wyprawą, i zaczął tłumaczyć Poleszukom, co mają robić i skąd zaczynać pędzenie zwierza.
Wieśniacy zdaleka otaczali błota, idąc bez hałasu i kryjąc się w gąszczu.
Myśliwi rozstawiali się na przesmykach, któremi niedźwiedź mógł wyjść na nich.
Stach, na wszelki wypadek, trzymając w ręku karabinek, pozostał przy Jurku.
Gruszczyński umieścił aparat na trójnogu i skierował go na duży wyżar, ledwie okryty rzadką trawą i suchemi badylami.
Długo obchodzili bagno „huczki“, aż oba ich skrzydła złączyły się wreszcie.
Zwierz został ogarnięty miotem i miał do wyboru, albo pójść na myśliwych, albo przerwać się przez nagankę, pozostawiając wyraźny ślad na miękkiej ziemi.
Poleszucy szli, łomocąc kijami i krzycząc — narazie nieśmiało, a potem coraz głośniej.
Minęli już krzaki, rosnące na wąskim końcu bagna i zbliżali się do rowu, przecinającego błotnistą kotlinę, ale zwierz nie zdradzał swej obecności.
— Uszedł, czy co? — posłyszał Jurek głos najbliższego strzelca i w tej samej chwili spostrzegł niedźwiedzia.
Zwierz wypadł z haszczy i, niby czarny głaz, potoczył się przez zieloną równinę, zdążając w stronę lasu.
Gdzieś na skrzydle huknął strzał. Niedźwiedź zmienił odrazu kierunek i z niezwykłą zwinnością, skacząc przez rowy i kałuże, popędził w inną stronę.
Jurek syknął z rozpaczy.
— Przerwie się przez linję naganiaczy! — zawołał, obejrzawszy się na Stacha.
Niedźwiedź jednak zawrócił nagle i popędził wprost na Jurka, potrząsając łbem.
Odważny chłopak filmował go spokojnie, nie myśląc nawet o niebezpieczeństwie. Bury kosmacz, ujrzawszy ludzi, z głuchem mruczeniem potoczył się jeszcze prędzej i, postanowiwszy zapewne być jak najdalej od tej niegościnnej miejscowości, rwał przez haszcze, uchodząc z miotu.
Szare tego dnia niebo ściemniało nagle. Zaczął padać deszcz i wkrótce przeszedł w ulewę. O tropieniu i pościgu kosmatego uciekiniera mowy być nie mogło.
— Oby tylko Olek naciągnął płótno na kajaki! — zaniepokoił się Jurek.
— Nie pierwszyzna to dla niego! — odezwał się Wyzbicki, otulając kurtką lufę strzelby. — Wie on, co należy robić w takich wypadkach!
Powrócili przemoknięci do nitki i zziębnięci, gdyż zerwał się porywczy wiatr i w jednej chwili ochłodził powietrze.
Chłopcy szczękali zębami i dygotali z zimna.
Musieli się przebrać od stóp do głów, napić się gorącej herbaty i nawet przełknąć po pastylce chiny, na co stanowczo namawiała ich Marynia.
Ulewa trwała i turyści czuli się szczęśliwi, że w taką niepogodę mają dach nad głową.
Deszcz ustał dopiero przed świtem.
Przy pierwszych jego blaskach wsiedli do kajaków i popędzili je szybko.
Słońce skrzyło się na wodzie i na mokrych od deszczu łodygach tataraków.
Lekki wietrzyk zmiatał resztki chmur z nieba i wiszącą jeszcze nad bagnem białawą, mętną zasłonę mgły.





  1. Kora brzozowa.
  2. Łom — zwalone drzewa i pnie przy barłogu niedźwiedzim, który nosi nazwę „budowiska“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.