W polskiej dżungli/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem w leśniczówce Wiadotupickiej koledzy Malewicza nie próżnowali, a Garzycki, który bardzo ich polubił, starał się nietylko uprzyjemnić im pobyt u siebie, ale uczynić go dla nich jak najbardziej pożytecznym.
Pani Wanda chodziła uśmiechnięta i cieszyła się, że przypadkowo przybyłą do leśniczówki młodzież udało się zatrzymać na czas dłuższy, co ożywiło cały dom i jego gospodarzy, przybitych samotnością i brakiem odpowiedniego towarzystwa.
Staruszka uśmiechała się chytrze i w duchu dziękowała Żabskiemu, że, zatrzymując u siebie Olka, zmuszał młodą kompanję do odkładania odjazdu.
Gruszczyński i Wyzbicki, naradziwszy się pewnego wieczora, postanowili pracą swoją odwdzięczyć się leśniczemu za gościnę.
Dowiedziawszy się, że Garzycki otrzymał papier od Dyrekcji lasów z poleceniem dostarczenia jej zbiorów szkodników, spotykanych w granicach leśnictwa, podjęli się wykonania tej roboty.
Całe dnie spędzali teraz w lesie, gromadząc setki różnych owadów i znosząc je do leśniczówki. Wieczorami pod kierownictwem pana Antoniego chłopcy wybierali sówki, prządki, mniszki, mszyce, korniki, różne gąsienice i liszki.
Wkrótce wiedzieli już, czego właściwie szukać należało.
W zbiorach ich poza szkodnikami znalazły się też pożyteczne owady, tępiące wrogów lasu.
W osobnych skrzyneczkach tkwiły, zatknięte na szpilkach piaskowce, — drapieżne chrząszcze, zabijające szkodliwe owady, zaczajone w piasku; tęczniki, należące również do rodziny chrząszczów, które polują na przeróżne ćmy, niszczące drzewa; kusaki — mordujące gąsienice korników; biedronki, pożerające mszyce, osiadłe na drzewach iglastych, i inne stworzenia, wskazane im przez Garzyckiego.
Gdy ukończyli tę robotę — wzięli się do następnej.
Pomagała im w tem Marynia, a w wolnych chwilach — nawet i sama pani Wanda.
Leśniczy nosił się z zamiarem ułożenia zielnika, zawierającego rośliny lecznicze, rosnące w lasach wiadotupickich.
Z tą robotą szło im jednak niesporo, gdyż Garzycki i jego matka znali się zaledwie pobieżnie na tej odrębnej części botaniki.
Z pomocą przyszedł im szczęśliwy zbieg okoliczności.
Do jednej z wiosek, leżących wpobliżu bagien Wyżarskich, przyjechał młody lekarz — Witold Misztowt. Przed rokiem dopiero ukończył on uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie i, korzystając z urlopu, zbierał właśnie materjał do rozprawy naukowej o lecznictwie ludowem.
Dr. Misztowt postąpił bardzo sprytnie, wynajął sobie bowiem na cały miesiąc znachora poleskiego i wraz z nim wędrował po lasach i bagnach, zbierając wskazywane przezeń rośliny i zioła.
Jurek i Stach spotkali obydwu w uroczysku Turzem i, dowiedziawszy się, co tu przygnało doktora, rozpoczęli razem z nim i znachorem wspólne wyprawy.
Znachor, którego drwale nazywali „czarownikiem“, miał pozornie tylko wygląd ponury, a nawet odrażający. Małe czarne oczki jego jarzyły się z pod zwisających gęstych brwi i biegały ustawicznie, unikając wzroku innych ludzi. Brudny, odziany w jakieś dziwne łachmany — zbieraninę różnokolorowych szmat, któremi łatano niegdyś jego świtkę, koszulę i portki, brodaty i ospowaty, okazał się bardzo rozmownym i wcale niegłupim człowiekiem. Na leczniczych ziołach i ich zastosowaniu w medycynie ludowej znał się wybornie, ale zato jego ględzenie o pochodzeniu i przebiegu chorób śmieszyły lekarza.
Doktór Misztowt starał się objaśnić znachorowi prawdziwy obraz najbardziej znanych na Polesiu chorób i budowę organizmu ludzkiego.
Fedor Konopat — tak się nazywał znachor — słuchał uważnie, lecz wkońcu machał ręką i mruczał:
— To zbyt mądre dla mnie! Jak mnie uczyli starzy znachorzy, tak i ja już będę myślał, mówił i leczył...
Śmiał się przytem, dowcipkował i opowiadał zabawne dykteryjki. Do żartów wogóle ochoczy był w każdej chwili, choć nie licowało to bynajmniej z jego ponurym wyglądem zewnętrznym i tajemniczym tytułem „czarodzieja“.
Od tego to Konopata przedewszystkiem doktór Misztowt, a potem i młodzi turyści dowiedzieli się różnych niezmiernie ciekawych szczegółów z praktyki lekarskiej znachora poleskiego.
Czarownik zrywał coraz to nowe zioła i trawy i gadał bez przerwy:
— To są babki — skuteczne na rany od kosy i siekiery, ale nie od kuli, bo ona nie jest z żelaza! Dobrym jest lekiem jałowiec! Czyści krew, pomaga na spuchnięcie i koi bóle w kościach i ciele, gdyż „romatus“[1] boi się tego ziela! Widzicie łopian? Taki zwykły chwast, a niema lepszego lekarstwa na ból głowy, na wrzody i wypadanie włosów!... Słyszałem, że w Warszawie fabryki przyrządzają olejek łopianowy dla łysych... Cha—cha—cha! W Warszawie, powiadają ludzie, każdy piąty pan — łysy, niczem moje kolano! Cha—cha—cha!
Doktór przerwał rechotanie znachora, pytając go żartobliwie:
— Wy, Konopat, chyba żujecie łopian, bo kudły macie nie gorsze niż niedźwiedź.
— Cha—cha—cha! — śmiał się jeszcze głośniej „czarownik“. — U nas nie znajdziecie łysych! Nasza woda poleska — najpierwsze to lekarstwo na włosy...
Po chwili ciągnął mrukliwym i przyciszonym głosem, jakgdyby powierzając swoim znajomym wielką tajemnicę.
— Rany, zadane kulą, zębami lub pazurami, goją się pod młodemi liśćmi olchy... Piołunem, skrzypem, macierzanką i miętą leczą bóle żołądka, kiszek i nerek, bo nerki, widzicie...
Zaczął teraz coś pleść od rzeczy, wykładając swoje poglądy na ten ważny organ w ciele człowieka, aż Misztowt zamachał na niego rękami i, zatykając sobie uszy, zawołał:
— Ani słowa o nerkach, znachorze, bo wrzucimy was do topieli! Gadajcie o waszych ziołach i — tyle!
Stary Fedor śmiał się na głos, a, uspokoiwszy się, opowiadał dalej:
— Napar z wrzosów najsłabowitsze dzieci wzmacnia i uzdrawia tak samo, jak paproć i chabry „wypędzają“ z piersi gruźlicę i kaszel. Na złamane kości kładę gorące okłady z żywokostu, dobrze przeżutego i z pajęczynami zaprawionego...
Długo jeszcze mówił o leczniczych właściwościach rdestu, piołunu, czarnych jagód, kacanek, bratków, dziewanny, belicy i kwiatu lipowego, ożywiając to wszystko wesołemi opowiadaniami lub tajemniczemi historjami, w które sam napewno nie wierzył, bo chytrze przytem mrużył oczy i uśmiechał się pod wąsem.
Misztowt zapisał kilkanaście stronic notatnika, umieszczając w nim nazwy roślin, ich zastosowanie w lecznictwie ludowem i legendy, związane z tem lub innem zielem, a tak barwnie, zajmująco opowiedziane przez znachora i „czarownika“.
Podczas krótkich wypoczynków kudłaty Fedor, zerkając na słuchaczów przebiegłemi oczkami, prawił o starodawnych zabobonach, które przetrwały jeszcze na Polesiu w najdalszych, od świata odciętych wioskach i samotnych chutorach, a w tych opowieściach doktór odnajdywał echa pogańskich jeszcze czasów, gdy w całym kraju, przeciętym Prypecią, składano ofiary dawnym bogom. Konopat opisywał różne sposoby zwalczania zarazy morowej śród bydła, wścieklizny, odpędzania złych czarownic, powodujących choroby, nieurodzaj i inne klęski; magiczne formuły przebłagania rusałek, aby nie szkodziły ludziom i nie plątały sieci rybakom.
Fedor tak się rozochocił, że odśpiewał nawet strofkę z pieśni, rozbrzmiewającej na Polesiu w noc Świętojańską:
Kupało, Kupało, hdzież ty zimu zimowało?
Hdzież ty lito litowało?
Zimowało w pirjejku,
A litowało w ziljejku[2]...
Po trzech dniach wypraw botanicznych leśniczy dostał od młodych przyjaciół blisko sto arkuszy bibuły, w której się suszyły lecznicze zioła i krzewy. Jurek zaopatrzył każdy okaz w opis miejsca, gdzie roślina została znaleziona i w jakich wypadkach bywa stosowana przez znachorów.
Garzycki gorąco dziękował przyjaciołom za cenną pomoc.
Dziękowała im też i pani Wanda, bo wraz z Marynią uzbierała spore pęki arniki, babek, dziewanny, chabrów i żywokostu.
— Taką konkurencję zrobię rychło „czarownikowi“, że wyniesie się chyba z naszej okolicy! — śmiała się staruszka, zacierając ręce.