W polskiej dżungli/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXIV.
W SERCU LEŚNO-BAGIENNEGO KRAJU.

Żabski, urodzony na Polesiu, kochał ten leśno-bagienny kraj i chciałby wszystko pokazać Olkowi, wyjaśnić liczne potrzeby i pragnienia Polesia i wzbudzić w nim miłość dla tego tak osobliwego kraju — niepodobnego do reszty Polski.
Przez kilka dni obwoził go po wschodniem Polesiu.
Podróżnicy, spędziwszy jedną noc w karczmie, stojącej koło przewozu przez Horyń, jechali dalej doliną tej rzeki.
Żabski pokazywał chłopakowi piękne bory, ciągnące się po obu brzegach.
Proste, jak kolumny świątyni, gładkie, ogromnej wysokości sosny wzbudzały zachwyt w Olku. Żałował, że nie ma przy sobie Gruszczyńskiego, który dopiero szalałby tu ze swoim kodakiem!
Leśniczy objaśnił Olka, że są to, bodaj, najlepsze na Polesiu bory sosnowe, gdyż gatunek dostarczonego przez nie drzewa uważany jest za najwyższy.
Następny nocleg mieli w domu kolegi Żabskiego, leśniczego w ordynacji Dawidgródeckiej.
Nazajutrz przed zachodem słońca zajechali przed schludny domek łowiecki, zbudowany nad brzegiem rzeki Lwy.
Przyjął ich niemłody już, poważny pan — słynny znawca Polesia i znakomity uczony, spędzający tu lato na studjach.
Olek był tak znużony, że, nie czekając na kolację, rzucił się na tapczan w przeznaczonym mu pokoju i usnął odrazu.
Obudziło go słońce, padające mu na twarz, więc szybko się umył i, ubrawszy się, wyszedł z domu.
Dookoła widniała ciemna puszcza olchowa, tam i sam zrzadka urozmaicona białemi strzałami brzóz i przysadzistemi dębami.
W lesie nogi chłopca tonęły w wybujałem runie z rzeżuchy, śledziennicy, bodziszka i sitowia. Gleba stawała się coraz bardziej wilgotna i grząska.
Olchy zdumiewały chłopca swym rozrostem. Stanowczo takich olszyn nie widział jeszcze nigdy. Piękne, grube ich pnie, jakgdyby wytoczone z ciemnego kamienia na wysokości zapewne 25 metrów rozrzucały swe potężne konary. U stóp tych wspaniałych drzew tłoczyły się krzaki kaliny, porzeczek czarnych, kruszyny i haszcze wierzb, gdzie roiło się od ptactwa śpiewnego i szczebiotliwego.
Po przechadzce chłopak powrócił do domu, gdzie już czekano na niego.
Obejrzawszy botaniczne zbiory profesora i piękne fotografje, Żabski poprosił uczonego o konie i wózek, mówiąc:
— Chciałbym pokazać panu Olkowi naszą polską dżunglę!
— Pochwalam ten zamiar! — zgodził się profesor. — Każę wam podać linijkę. Na obiad nie zdążycie powrócić, więc — do wieczora! Furman zawiezie was do gajowego Nauma. Ten — to już wszystko pokaże i naopowiada. Stary to „osocznik“[1]!
Droga, którą sunęła długa, prężna linijka, wiła się brzegiem Lwy. Olek co chwila pokrzykiwał, pokazując leśniczemu wspaniałe okazy drzew.
— W puszczy pomiędzy Lwą, a Stwihą olszyny dochodzą do 28 metrów wysokości, — objaśniał Żabski. — Stare, mające po sto dziesięć lat drzewa są zupełnie zdrowe i mocne. Nadają się one znakomicie do wyrobu fornierów, gdyż drewno mają ciemne, ciężkie i jędrne. Ale nietylko to stanowi bogactwo puszczy. Sama natura urządziła tu prawdziwe muzeum i złożyła w niem całe piękno i bogactwo Polesia. Widzimy więc tak, bardzo swojską Polesiu puszczę olchową, bagna, torfowiska, ostrowy, dwa jeziora, które powoli zamieniają się w torfowiska, wreszcie mamy tu... bezludzie! Człowiek nigdy nie dążył na te bagna i do olszyńców ciemnych, gdyż nie znalazłby tu dobrej dla rolnictwa gleby. Zawładnęły więc tą częścią Polesia puszcza, zwierzęta i ptactwo...
— Prawdziwy Park Narodowy, jak w Białowieży lub słynny Yellowstone — w Stanach Zjednoczonych! — wtrącił Olek.
— Właśnie! Właśnie! — zapalając się, mówił Żabski. — Tę część należałoby zmienić na Polski Park Narodowy! Polesie w niedalekiej już przyszłości, gdy nasi inżynierowie potną kraj kanałami i osuszą go, straci swój urok dzikiej, pierwotnej natury. Uczeni zoologowie i botanicy będą tu mieli niezastąpioną pracownię, gdzie przed ich oczami będzie płynąć naturalne życie roślin i zwierząt, wrzeć nieustająca walka o był i sposobem naturalnym rozwiązywać się będą zagadnienia życia i współżycia drzew, krzewów, ptaków, owadów i zwierząt! Inni, jak geografowie i geologowie, ujrzą tu znów ziemię, która, ukształtowawszy się przed dziesiątkami tysięcy lat, trwa w formie pierwotnej, i będą mieli żywy wzór dla porównań teraźniejszości z zamierzchłą przeszłością naszej planety. My leśnicy przyglądać się będziemy walce lasu z wrogiemi mu siłami — martwemi i żywemi i uczyć się, jak w tej walce może pomóc człowiek. Z Parku tego wytryśnie w przyszłości ożywcze źródło piękna! Malarze, pisarze i poeci szukać tu będą natchnienia i prawdy dla swoich utworów, które rozsławią po świecie potęgę sztuki i słowa polskiego!
Olek słuchał z przejęciem gorącego przemówienia leśniczego i nie czuł nawet wstrząsów linijki, skaczącej niemiłosiernie po dylowatym „nakacie“.
Wreszcie uszu Olka dobiegło ujadanie psów.
— Zbliżamy się do siedziby ludzkiej! — zauważył.
Żabski w milczeniu skinął głową i ziewnął głośno.
Za zakrętem drogi, na obszernej polanie stała duża chata i kilka zabudowań gospodarskich. Dalej pod lasem za ogrodzeniem z żerdzi wznosiły się wysokie, podłużne stogi siana i pasły się krowy. Woddali po przez krzaki połyskiwało jezioro.
— Dojeżdżamy do Naumowej gajówki! — powiedział furman Poleszuk. — Patrz-no, jak te psy rwą się z łańcuchów... Och, straszne to i złe sobaki! Prawdziwe wilcze syny!
Istotnie dwa jasno szare o ciemnych łbach wilki, szarpiąc łańcuchy, skakały i wyły ponuro. Od czasu do czasu milkły, a wtedy rozlegało się suche kłapanie potężnych kłów.
— Oj, złe to wilczury! — rozwodził się Poleszuk. — Ileż to one prawdziwych wilków podusiły — strach! A mądre to psy! Ot teraz gotowe nas poszarpać, a przyjdzie Naum i zacznie z niemi rozmawiać, — umilkną i do bud powłażą... Tak ich nauczył stary łowczy...
Ze stodoły wyjrzała jakaś kobieta i machnęła komuś ręką. Za chwilę z poza domu wybiegł ogromny, o długiej, siwej brodzie chłop i, po drodze zapinając szarą kurtę z zielonym kołnierzem, szybkim krokiem wyszedł na drogę.
Poznawszy leśniczego, zdjął czapkę i w tej samej chwili urwało się wściekłe szczekanie.
— Wejdźcie do chaty! — zaprosił gości Naum. — Zdrożyliście się, panowie, bo droga tu u nas ciężka!
Głos miał poważny, basowy i dostojny.
Znać było po nim, że nieraz już rozmawiał z osobami wysoko postawionemi i nikt zapewne nie mógłby mu już zaimponować. Ujmował uprzejmością, lecz nie wyczuwało się w niej ani cienia uniżoności.
Posłyszawszy, w jakim celu zawitali tu niespodziewani goście, ucieszył się i zaczął wychwalać piękno i bogactwo swej puszczy olchowej.
— To widzę, żeście się dobrze dobrali z profesorem! — zaśmiał się Żabski. — On też bez zachwytu nie może mówić o tych okolicach!
— A jakże! — odpowiedział Naum. — Któż, gdy pozna, nie pokocha tego kraju?
Wypocząwszy trochę, wyruszyli pieszo do puszczy.
Stary łowiec prowadził gości, uzbroiwszy ich w mocne, wysokie tyki brzozowe.
— Profesor nazywa was dawną gwarą — osocznikiem... — zauważył leśniczy, z uśmiechem patrząc na starego.
— Ano — i słusznie! — zaśmiał się Naum. — Noszę nazwisko — Ostapczuk... Stara to rodzina w tych stronach, panie! Za Zygmunta-Augusta, prawego Jagiellona, siedzieli moi prapradziadowie nad Stwihą, a wszyscy już byli królewskimi osocznikami... Posiadamy nawet stare papiery z podpisami królów... a wszystkie zpowodu służby naszej w łowiectwie! Ot, widzieliście, panowie, polanę, gdzie gajówkę pobudowano? Moja to ziemia, przez Władysława króla nadana... choć my nigdy szlachtą nie byli...
Szli ścieżką, ledwie widzialną śród wybujałych paprotek, turzyc, czartawy[2] i czermienia[3].
— W takim to gąszczu spokojnie lęgnie się i żyje zwierz wszelaki! — odezwał się łowiec. — Znam ja tu każden ostęp, każdy skrawek kniei, niczem wyżeł wywęszyłem, do najdalszych zajrzałem mateczników!...
Powiedział to z dumą uczciwie spełnionego obowiązku i ciągnął dalej:
— Wszystko tu mamy! Łosie z rezerwatu przysłano tu w roku ubiegłym na wiosnę. Upodobały sobie sochacze[4] olosy nasze! Puściliśmy sześć sztuk, a teraz już żerują, wodząc za sobą pięcioro cielaków! Jeleni też się namnożyło i sarn aż zadużo! Przydałby się w puszczy jeden dobry, „szparki“ niedźwiedź, a lepiej ze dwu, żeby porządek zrobili... Dziki też... Strach, co się tu „czarnej zwierzyny“[5] napłodziło! Chodzi tu po puszczy jeden odyniec — „kapelusznik“. Gdy idzie i dmucha, to wszystko „pryska“, gdzie nogi poniosą, bo taki, powiadam panu leśniczemu, srogi! Oj, chwalić się nim dopiero będzie ten myśliwy, który go zwali!... Mam tu też pięć gniazd rysich... Brakowało nam tylko bobrów, ale Bóg dopomógł... W uroczysku „Kryniczny Mech“ pozostały stare żeremia i dwa lata temu przywędrowały skądciś bobry i zajęły dawne „stojanki“[6]...
Ścieżka przebijała się przez gęste zarośla wierzbowe.
Osocznik z lubością im się przyglądał, mówiąc:
— Dobre oczerety[7]... bogate... i łowne, bo lubi w nich zając siedzieć, lis też w takich haszczach się pęta, cieciorki i „głucharki“ się gnieżdżą... Wilki też mają tu lęgi... A jakich tu tylko wierzb niema?
Olek ze zdumieniem słuchał, gdy Naum zaczął pokazywać leśniczemu różne krzaki i sypał nazwami:
— Rokicina, popielatka, wierzba laurowa i lapońska... lancetowata, migdałolistna... wierzba purpurowa...
Przedarli się wreszcie przez to kłębowisko wierzb i wyszli na skraj torfowiska.
Rosły na niem cienkie, mocno omszałe brzózki i nędzne sosenki, do pierwszych gałęzi ukryte w wysokich trawach i sitowiu.
— Tu w puszczy już i dęby się wybijają... Nie mają one bardzo wysokich pni, ale zato — rozłożyste! Na piachach — sosna strzela ponad wszystkie drzewa, ale inne to sosny — nie horyńskie... Słabsze są i drewno mają łamliwsze...
Naum umilkł nagle i przysiadł, ręką dając znać, aby leśniczy i Olek uczynili to samo.
Chłopak przykucnął przy starym łowcu i z kierunku jego wzroku starał się określić miejsce, na którem coś spostrzegł Ostapczuk. Olek nie mógł oczu oderwać od jego nagle skrzepłej twarzy i ostro patrzących, nieruchomych źrenic.
— Tam pomiędzy dwiema sosnami... — szepnął Naum.
Olek zaczął się wpatrywać w gęste zarośle na torfowisku, lecz nic dostrzec nie mógł.
Stary osocznik długo rozglądał się i rozmyślał, aż wreszcie pochylony nad ziemią jął przekradać się przez haszcze, stąpając ostrożnie. Długo gdzieś przepadł, ale, gdy powrócił, — oczy błyszczały mu niezwykle. Zacierał ręce i śmiał się radośnie.
— Chwała Bogu! — szepnął. — Niedźwiedź zawędrował do puszczy... Nieduży jeszcze... Zapewne piastun[8], którego stary „burczymucha“[9] od niedźwiedzicy odpędził...
— Skądżeż tu niedźwiedź? Nigdy o nich nie słyszano po wojnie... — spytał leśniczy.
— Mógł zabrnąć z Hryczyńskich błot, przed wilkami uchodząc, a może... z poza Stwihy, od ruskiej strony... — odpowiedział Naum, rozradowany, jakgdyby po spotkaniu najlepszego przyjaciela. — Ech! Teraz to już tylko brakuje nam... żubra!...
Żabski wybuchnął głośnym śmiechem i zawołał:
— Widzieliście takiego! On wszystkie zwierzęta umieściłby w swoich ostępach! Może jeszcze lwa chcecie i nosorożca?
Ostapczuk, uśmiechając się, machnął ręką i burknął:
— Tego nam nie trza! Nie nasze to stwory...
Wyszedłszy na ścieżkę, przecięli tę część puszczy olchowej, gdzie wyrastały już rozłożyste dęby, a na suchych wyżynkach — sosny. Wkrótce zaczął się znów gąszcz wierzbowy i z pomiędzy gałęzi wyjrzało połyskujące w słońcu zwierciadło wody.
— Jezioro Zasumeńskie! — zawołał Żabski.
Poczęli zbliżać się do niego.
Ścieżka wybiegła na torfowisko, okryte wybujałemi zaroślami wełnianki, żórawiny, turzycy i knieci. Rosły na niem północne, otulone porostami modrzewnice, północne również karłowate sosny, czarne olchy, brzozy i osiki.
— Idziemy teraz nad dawną tonią jeziora, które z każdym rokiem zmniejsza się, bo torfy szerzą się coraz bardziej, aż kiedyś zniknie ono pod ich grubą warstwą i — umrze! — zauważył leśniczy.
— Każdego roku spostrzegam, że jezioro się kurczy! — potwierdził osocznik. — Nasz profesor mówi, że tak musi być, a ja się smucę jednak, że niebawem już nie będzie jeziora, do którego ojciec mój, dziad i pradziad sieci rzucali...
Leśniczy zaśmiał się i powiedział:
— A dlaczegoż to, panie Ostapczuk, nie smucicie się, że na wydmach piaszczystych rosną tylko sosny słabowite, suche mchy, blade porosty, wrzosy, jałowiec, borówki i mącznica? To przecież też niewesoły obraz? — Ileż to ziemi marnuje się bez korzyści...
— Prawda... prawda!... — mruczał osocznik. — Ale tam nic się nie zmienia, bo były wydmy i pozostają wydmy...
Ostapczuk stracił humor i, milcząc już, prowadził gości do domu.
Po obiedzie i krótkim wypoczynku leśniczy z osacznikiem poszli do lasu, aby obejrzeć rewir, napadnięty przez szkodliwe owady o co prosił Żabskiego profesor, Malewicz zaś w towarzystwie parobka, pracującego u Nauma, udał się na jezioro, zabrawszy ze sobą wędki, bosak i przynętę.
— Oj, panoczku, — mówił parobek, — toż to wy ryb nałowicie na takie dobre wędki! Czasami tylko, gdy kniaź[10] pismo przyśle, gajowy sieci rzuci do tej toni, a poza tem ryby żyją, jak im Bóg przykazał...
— Obaczymy — odpowiedział młody rybak, — już nieraz mówiono mi o obfitości ryb, a potem się okazywało, że cierniki jedynie się biorą. Bywa i tak!...
Szli ścieżką, wijącą się po torfowisku. Przedzierali się przez gąszcz traw i różnych krzewów tak wysokich, że z poza ich zielonej ściany nie widać było idących ludzi.
Cięły ich bąki i spłoszone komary.
Z pod nóg podrywały się sikory błotne. Z głuchym, gardłowym krzykiem przenosiły się nad torfowiskiem zaniepokojone kszyki; w krzakach olszowych kukała kukułka; zdaleka dobiegały jękliwe, chciwe zawodzenia rybitw, krążących nad jeziorem.
Doszli wreszcie do miejsca, gdzie ścieżka urywała się nagle tuż nad torfiastym brzegiem jeziora.
Stała tam płaskodenna dłubanka, uwiązana do wbitego w dno kółka.
Olek, wszedłszy do łódki, zaczął rozwijać linkę i składać wędzidło.
Parobek, stojący na rufie, łopaciastem wiosłem, wyprowadzał dłubankę na toń. Wreszcie stanął i oświadczył, że jest to najlepsze miejsce, gdzie właśnie najwięcej ryb chwyta gajowy, gdy siecią otoczy „zawodzie“, obrzeżone sitowiem i olszyną.
Olek zarzucił wędki, ale po chwili musiał wyciągnąć je, gdyż ryby wciągnęły pływaki pod wodę. Na haczykach chłopak nie znalazł jednak ani zdobyczy ani też przynęty. Powtórzyło się to kilka razy, aż parobek, przechyliwszy się przez burtę i wpatrując się w ciemną toń, machnął ręką i powiedział:
— Nic z tego nie będzie, panoczku! Na dnie leży kilka martwych ryb. Obsiadły je raki... One to zrywają wam przynętę! Trzeba dalej podpłynąć!
Wkrótce stanęli znowu, znalazłszy głębsze miejsce, zdawało się, wolne od roślin wodnych.
Olek na nowo rozpoczął połów.
Pływaki długo tkwiły w wodzie bez ruchu.
Rybak siedział znudzony, coraz to klepiąc się w czoło i szyję, bo obsiadły je komary i dokuczały nieznośnie. Na dobitkę jakieś drobne muszki wpadały mu do oczu i wciskały się do nosa i uszu.
Zniechęcony, miał zamiar już powracać do gajówki, gdy w tej samej chwili coś wciągnęło pływak pod wodę.
Olek podciął ostrożnie i, czując, że na haczyk nadziała się ryba, wyciągał ją ostrożnie. Już plusnęła na powierzchni, gdy z głębiny śmignął ciemny cień, porwał rybę i zniknął z nią w toni.
— Coby to mogło być? — spytał parobka niezadowolonym głosem, zwijając resztki linki.
— Czy ja wiem?! — wzruszył ramionami Poleszuk. — Może „szczuka“[11] albo sum, a może...
Umilkł nagle i spuścił oczy.
— Cóżby to znów mogło być innego? — nalegał chłopak.
Parobek, nie patrząc na niego i rozpędzając łódź, mruknął:
— Zasumeńskie to jezioro... Wiadomo, że w niem żyją... „wodzianice“...
— Nie słyszałem o takich rybach...
— Też mówicie — ryby! To — rusałki... topielice, które wabią ludzi słodkiemi głosami, a gdy ci zbliżą się do jeziora, chwytają ich i wciągają na głębinę!...
— Nie opowiadajcie mi bzdur! — oburzył się chłopak.
Poleszuk nie odzywał się więcej, lecz coraz szybciej pochylał się i prostował, pędząc łódź ku brzegowi i z przerażeniem w oczach wpatrując się w ciemną głębię jeziora.
Gdy przybili do brzegu, parobek wyskoczył pierwszy i przeżegnał się trzykrotnie, westchnąwszy z ulgą.
— Sława Spasu[12]! — szepnął. — Na śmierć zapomniałem, że zbliża się noc Orabinowa...
— Orabinowa?... — powtórzył chłopak, nic nie zrozumiawszy.
— Trzy dni przed nią nie wolno tropić zwierza w lesie, szukać gniazd ptasich, rzucać sieci i węd do jeziora — odpowiedział drżącym głosem Poleszuk.
— Niech i tak będzie, — zgodził się Olek, — ale co to znaczy — Orabinowa?
— A kto ją wie? Tak nazywali ją starzy ludzie i tak już pozostało...
— Umiecie czytać i pisać? — spytał Malewicz parobka.
Ten potrząsnął głową i mruknął:
— A nie! Nie umiem...
— To odrazu widać, bo gadacie od rzeczy! — zawołał Olek i nagle zaświtała mu śmiała myśl.
— Przed tą waszą nocą Orabinową, czy jak ją tam... wolno się kąpać w jeziorze, w którem żyją wodzianice czy nie? — spytał parobka, śmiejąc się w duchu.
— Niech was Bóg broni! — przeraził się młody Poleszuk. — Porwałyby was, załechtały i potopiły!
— Spróbujmy! — zaśmiał się Malewicz i zaczął zrzucać z siebie ubranie.
— Panoczku! Panoczku! — jęczał zabobonny chłopak.
Olek skoczył do jeziora i popłynął, silnemi ramionami tnąc ciemną wodę i pokrzykując żartobliwym głosem:
— Topielice, wodzianice, rusałeczki, cyp, cyp, cyp!...
Odpłynął daleko od brzegu, nurkując i rozrzucając mieniące się w słońcu i skrzące bryzgi. Pływał długo, kładł się na plecy i leżał nieruchomo na gładkiej powierzchni skazanego na zagładę jeziora. Gdy powrócił wreszcie i wyszedł na brzeg, parobek długo patrzał na niego z zachwytem i podziwem aż wreszcie szepnął:
— Staruchy takie bajdy wymyślają i tylko ludzi straszą bez potrzeby...
— A pocóż im wierzycie? — odpowiedział Olek pytaniem i zaśmiał się beztrosko.
Powrócili do gajówki Nauma bez zdobyczy.
Leśniczy, posłyszawszy to, zdziwił się.
— Panie Olku, co się stało? Pan, taki wprawny rybak, przychodzi z niczem?! — zawołał. — To niemożliwe!
— Możliwe, panie leśniczy! — zaśmiał się chłopak. — „Wodzianice“ pozrywały mi linki, bo trzeba panu wiedzieć, że te panie przed nocą Orabinową są w złym humorze...
Osocznik, ustawiający talerze na stole, zdumionem spojrzeniem obrzucił chłopaka i nagle roześmiał się na głos.
— To zapewne mój Demidka o tych gusłach panu naopowiadał?! — zawołał. — Tym starym bajdom wierzą jeszcze Poleszuki. — Co im czarownicy powiedzą, temu wnet posłuch dają.
— Czarownicy?! — spytał Olek, chytrze mrużąc wesołe oczy.
Ostapczuk nic już nie powiedział i tylko machnął ręką pogardliwie, bo stary osocznik, oddawna wprawdzie wiedział, że istnieją na świecie wierzenia i podania sędziwsze od najstarszych ludzi, dogorywających po chutorach, ukrytych w olosach i na ostrowach poleskich, lecz wiary już im nie dawał.





  1. Łowiec, tropiący zwierzęta w puszczy.
  2. Czartawa — roślina o liściach sercowatych i różowem kielichu, rosnąca po lasach.
  3. Czermień — roślina trująca, pospolita na mokrych łąkach.
  4. Nazwa łosia.
  5. Nazwa dzików.
  6. Inaczej — gniazda.
  7. Oczeretami nazywają trzciny, ale również zarośle wierzbowe na bagnach.
  8. Nazwa młodego niedźwiedzia, nie opuszczającego jeszcze matki.
  9. Nazwa niedźwiedzia — samca.
  10. Książę.
  11. Szczupak.
  12. Zbawicielowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.