W polskiej dżungli/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Olek Malewicz zabawił u pana Żabskiego, dłużej niż myślał, lecz nie żałował tego, ponieważ razem z nim zwiedził wschodnie krańce Polesia, a nawet jedno z największych bagien — Hryczyńskie.
Pan Wacław, wybierając się nazajutrz na objazd leśnictwa, poradził swemu gościowi, aby zabrał ze sobą przyrządy rybackie, gdyż będzie miał sposobność schwytania kilku ryb w jeziorze Białem.
Wyjechali bardzo wcześnie długim wozem drabiniastym, zaprzężonym w parę koni.
Woźnica śmigał batem i pokrzykiwał wesoło; leśniczy, uśmiechając się do Olka, usiłował przekrzyczeć turkot kół i klekot powozu.
— Ten lekki, sprężysty wehikuł — najlepszy jest na nasze pocięte koleinami i pełne wybojów drogi! — mówił. — Siedzimy sobie w tej słomie wygodnie, podskakujemy i kołyszemy się niby w kolebce. Ani to się załamie, ani się przewróci! Co do mnie, to umiem nawet spać podczas jazdy!
Jechali traktami wśród lasów. Od czasu do czasu napotykali pola uprawne na wykarczowanych terenach, niedawno posadzone młodniaki sosnowe i szkółki leśne, ogrodzone mocnemi płotami.
Olek spytał, przed czem ochrania leśniczy malutkie sosenki i świerczki, dopiero co wyrośnięte z ziaren i ledwie wyzierające z zoranej piaszczystej gleby.
— Ba! — zawołał Żabski. — Nie brak mi amatorów na nie! Przychodzą tu jelenie i sarny. Nietyle najedzą się, ile potratują! Uczęszczają w te miejsca również dziki. Są one najgroźniejszymi wrogami szkółek i sadzonek... Zając też nie omieszka zajrzeć do nich i narobić szkody... Dlatego to ochraniamy przyszłe lasy sosnowe i świerkowe mocnemi ogrodzeniami, których nawet dzik nie obali!
Z traktu skręcili niebawem na drogę wiejską i po dwóch godzinach ustawicznego bujania z boku na bok, niby w łódce na rozkołysanych falach morskich, wyjechali na obszerną polanę, niedawno zapewne wyrąbaną w lesie, gdyż tam i sam leżały jeszcze niesprzątnięte drzewa i sterczały niewykarczowane pnie.
Na polanie widniały trzy nowe zagrody.
Niepodobne jednak były do zwykłych „chutorów“ poleskich.
Wysokie, nowe drewniane domy miały dachy z połyskującej blachy cynkowej i okna świecące się zdaleka dużemi szybami. Zabudowania gospodarskie — obszerne, o strzechach gontowych od pierwszego już rzutu oka różniły się od zwykłych stodół i obór poleskich. Biły w oczy jaskrawe plamy kwiatów przed gankiem.
— Cóż to za budynki? — spytał Olek. — Nie widziałem takich na Polesiu, chyba we dworze Czerwiszczańskim.
— A właśnie! — zawołał leśniczy radośnie. — Osiedlili się tu osadnicy wojskowi. Zaraz ich pan pozna, bo są z pewnością w domu.
Wóz zatrzymał się przy najbliższej osadzie. Z domu wybiegł natychmiast wysoki, zwinny człowiek o bystrych i śmiałych oczach.
— Cieszę się, że pana widzę, panie Rulacki! — powitał go leśniczy. — Jak się pan miewa? Co słychać u sąsiadów?
— Dziękuję! Wszystko jakoś się klei — odpowiedział wesołym głosem osadnik. — Jestem dziś sam na gospodarstwie, bo sąsiedzi pojechali do Łunińca po sprawunki. Ale, proszę do domu!
W izbie pachniało czystością, świeżym tatarakiem i żywicą. Na ścianie pomiędzy oknami wisiał w prostej drewnianej ramie portret Marszałka Piłsudskiego, w trosce i zadumie opartego o głownię pałasza. Na przeciwległej ścianie umieszczono mapę Polski i kilka barwnych obrazów. Proste, lecz nowiutkie sprzęty, doniczki z kwiatami na oknach i lekkie białe firanki nadawały świąteczny wygląd schludnej izdebce. Koło pieca leżał biały kot w rude łaty i zielonemi ślepiami leniwie przyglądał się gościom.
— Jak się wam powodzi? — spytał leśniczy.
Osadnik wzruszył ramionami i odparł:
— Przydałoby się to i owo, a, prawdę powiedziawszy, brak jeszcze wielu potrzebnych rzeczy, no, ale skoro to niemożliwe, to i tak musi iść.
— Świetnie! — zawołał Żabski. — Jak w wojsku!
— Pewnie, że jak w wojsku! — zgodził się gospodarz. — Przybyliśmy tu, aby założyć osadę. Założyliśmy ją — to teraz musimy się tu trzymać. Uważamy się za wojsko, które pracą i wytrwałością powinno wzmacniać i utwierdzać polskość, jak to było ongiś... za Jagiellonów i Batorego! To też bylejakie trudności nie zniechęcą nas i nie odstraszą... Skoro tu już jesteśmy, to i zostaniemy!
Osadnik otworzył drzwi do sąsiedniej izby i zawołał:
— Stefciu, mamy gości! Pan leśniczy przyjechał z przyjacielem...
Żabski skoczył do drzwi i krzyknął:
— Ale niechże pani nas niczem nie częstuje, bo zaraz jedziemy dalej! Czy można wejść?
Leśniczy wszedł do sąsiedniego pokoju. Olek, przyglądając się z ciekawością gospodarzowi, poprosił go:
— Niech mi pan opowie, jak się tu wam żyje?
Rulacki zapalił papierosa i zaczął mówić:
— Rząd dopomógł nam zabrać się do pracy na tym terenie... Zrobiliśmy, co tylko było w naszej mocy... Las wykarczowaliśmy na wszystkich prawie działkach, rowy odwadniające pokopaliśmy i w znacznym stopniu osuszyliśmy już całą posiadłość... Ha! Nawet na torfowisku sapowatem mamy już łąki, gdzie pasie się bydło i stoją stogi wcale pokaźne... Na takim to ugorze założyliśmy przed ośmiu laty pola, ogrody warzywne, a teraz już i sad owocowy... Chleba nigdy nie kupujemy i włoszczyzny mamy wbród! Poleszucy okoliczni przyjeżdżają do nas przyjrzeć się naszej robocie. Podziwiają szczerze a ten i ów naśladować nas zaczyna, zupełnie tak, jak w pogranicznym pasie wieśniacy wzorują się na gospodarce Kopu[1] i dobrze na tem wychodzą.
Wypuściwszy strugę dymu, opowiadał dalej:
— Teraz zakładamy stawy rybne, hodowlę królików i drobiu. Powinno to dać dochód, który użyjemy na wydobycie z pod torfów i bagien ziemi ornej... Rynek dla chleba mamy na miejscu, gdyż rzadko Poleszuk własnem żytem się obejdzie. Zawsze coś dokupywać musi, jak nastąpią głodne, wiosenne miesiące, gdy to lebiodę jedzą, biały zaskórek drzewny i suszone wijuny, modą dawidgródecką[2] na pręciki nadziane. My od nich pieniędzy nie żądamy. Czubaryki[3] zwracają nam należność pracą, bo robotnik bardzo nam jest potrzebny w gospodarstwie!
— Czy ludność chętnie tu widzi osadników? — zadał pytanie Olek.
Rulacki odpowiedział bez wahania.
— Zależy jak gdzie! Bliżej granicy, skąd dobiegają różne podszepty, — Poleszuki boczą się jeszcze, ale tam, gdzie widzą, jak Polacy rządzą krajem, — dobrze z nami żyją. Minęły już bezpowrotnie niespokojne czasy! Teraz chyba, że tylko jakaś banda przemytników lub „bibularzy“, co to zakazane druki przewożą, przedziera się przez kordon, a potem, kryjąc się przed Kopem, policją i strażą leśną, śmiga przez Hryczyn ku kolei... Ale i to już coraz rzadziej się zdarza... My zaś, jak umiemy i jak możemy, doradzamy i pomagamy Poleszukom — sąsiadom... Śród nich mamy już przyjaciół szczerych. Należałoby na dobre zająć się nimi, bo choć nieufni są jeszcze i długo przeciwko nam buntowani, — szybko zmiarkują, że z nami iść — to nie strata dla nich ale pożytek prawdziwy! Wiemy jednak, że nie odrazu Kraków zbudowano i wszystkiego w kilka lat odrobić się nie da... Wierzymy też, że rychło i na tę robotę znajdą się ludzie i pieniądze, bo inaczej nie można...
Osadnik zaśmiał się i zawołał:
— Teraz Rząd przeprowadza meljorację[4] Polesia, a za kilka lat zacznie pracę i nad Poleszukami!
Wszedł Żabski, mówiąc:
— Pani Stefanja wstydzi się wyjść do gościa, bo jest w roboczym stroju, właśnie w oborze pracowała...
— Gnojówkę rozrabiała! — parsknął śmiechem Rulacki i nagle się zasmucił:
— Jeszcze nam się ani razu nie zdarzyło, żeby goście odjechali od nas bez poczęstunku, a pan leśniczy..
— Doprawdy, że nie mogę! Mam komisję w rewirze Białozierskim... Musimy już jechać! Wpadłem, aby państwa zobaczyć i temu oto młodzieńcowi pokazać wachmistrza ułanów, siedzącego na roli i wykonywującego ważne zadanie państwowe na kresach!
Pożegnawszy osadnika, podróżnicy wgramolili się na wóz i ruszyli w dalszą drogę.
Przecinali obszerną polanę, gdzie stały zagrody osadników. Wszędzie widniały głębokie rowy, odwadniające miejscowość. Brzegi ich były wzmocnione faszynami[5], chroniącemi przed podmyciem i obsuwaniem się ziemi. Na szerszych rowach ustawiono ruchome tamy, które pozwalały skierować wodę do wykopanych już stawów rybnych.
Nieduże pola, starannie zaorane, wypoczywały, oczekując na zasiew oziminy, inne cieszyły wzrok łanami żyta, pszenicy i owsa; zrzadka bielała hryka, lśniły się złociste łubiny i kraśniało poletko maku. Ogrodzone płotem z drągów grały różnemi odcieniami zieloności grzędy z warzywem, a nad niemi, niby straż czujna, stały słoneczniki wysmukłe, pod płotem zaś wybujał obficie ząb koński.
Widać było kupy kory, suchych gałęzi, liści i trocin, zebranych na nawóz, gdyż torfowa gleba wymagała próchnicy.
— Tak... — po długiem milczeniu odezwał się leśniczy. — Gdyby im dać porządny kredyt, mogłaby tu powstać pierwszorzędna osada polska! I tak prawie bez pieniędzy, dużo już oni zrobili na tych nieużytkach... Pomyśleli o wszystkiem, wszystko wykorzystali i przewidzieli... ale najważniejszą rzeczą, którą zastosowali od pierwszych kroków, była samopomoc!... Ci osadnicy mają wszystkie narzędzia rolnicze do wspólnego użytku, większe zakupy robią zbiorowo, pomagają jeden drugiemu, jak mogą.
Dojechali wreszcie do gajówki.
Stały tam trzy wózki. Na ławeczce pod dębem siedziało sześciu panów.
Z domku wybiegł gajowy i po wojskowemu salutował leśniczego.
— Panie Kłopowiec, w wozie pod słomą znajdziecie kosz z przekąskami i piwem — powiedział Żabski, podając rękę gajowemu. — Migiem sporządźcie śniadanie, bo mamy sporo dziś do zrobienia. Urządzimy targi na podkłady dębowe... Musimy zaciosać drzewa, które sobie wybiorą kupcy w pierwszym rewirze... Ale, ale! — przypomniał sobie leśniczy. — Mój drogi, każcie swemu chłopakowi, żeby po śniadaniu poszedł z panem Malewiczem na Białe jezioro na ryby!
Kłopowiec uśmiechnął się pod wąsem i mruknął:
— Memu Kostkowi w to tylko graj! Przepada on za wędką. Ucieszy się malec... Tylko ech, zapomniałem! Okonie mu wszystkie haczyki poobrywały...
— Ja mu podaruję cały tuzin najlepszych — angielskich i linkę jedwabną z zielonym pływakiem! — zawołał Olek.
— Ucieszy się malec! — powtórzył gajowy, uśmiechając się do gościa. — Rybakiem będzie zapewne...
— No to i dobrze! — kiwnął głową leśniczy. — Mamy przecież na Polesiu szkoły rolnicze z wydziałem rybołówstwa. Niech się wykształci na uczonego rybaka, to nie przepadnie w życiu... Potrzebny to tutaj i pewny fach!
Po krótkiem śniadaniu, Żabski z kupcami i gajowym podążyli do lasu. Do Olka zaś wybiegł chłopak trzynastoletni i stanął przed nim, szczerząc białe zęby i błyskając roziskrzonemi oczyma.
— Kostek? — spytał go z uśmiechem Malewicz.
— Aha! — odpowiedział. — Nakopałem dżdżownic pełną blaszankę. Na tydzień starczy!
— Trzymaj paczkę z haczykami i linkę z pływakiem — to dla ciebie, bracie, — powiedział Olek.
— Oj, panie, dziękuję wam! — szepnął chłopak, nie wierząc własnym uszom. — Poniosę wasze wędki, bo swoje na jeziorze w dziupli wierzbowej zostawiłem.
— Daleko do jeziora? — z pewnym niepokojem spytał Malewicz, bo noga bolała go od długiego trzęsienia się na wozie.
— Gdzież tam! — zawołał malec. — Za kwadrans dojdziemy, panie, a jeżeli biegiem — to i prędzej!
— Nie, pójdziemy sobie, jak na poważnych rybaków przystało! — zaśmiał się Olek.
Ścieżka leśna doprowadziła ich do Białego jeziora.
Coprawda, zabrało im to całe półgodziny, lecz chłopak nie miał żadnego żalu do swego towarzysza, bo wiedział, że ludzie miejscowi z jakiegoś niezrozumiałego nawyku, zawsze zmniejszają rzeczywistą odległość.
Małe, prawie zupełnie okrągłe jeziorko miało istotnie białą barwę przy brzegu.
Powodem tego była glina, okrywająca dno. Białe jej warstwy wybijały się też z pod darniny i torfu. Jeziorko leżało w otoku krzaków i drzew, przeglądających się w jego nieruchomej tafli.
Przesiedzieli na jeziorze do zachodu słońca, bo Malewicz tak się umówił z leśniczym, ale zdobycz ich składała się wyłącznie z okoni i miętusów.
Olkowi udało się wkońcu poderwać małego karpia, ale okazał się on jedynym, którego znęciły grube dżdżownice, zwisające z haczyków.
Powracali więc do gajówki, przemoczeni i głodni. Kostek dźwigał worek z rybami, Malewicz niósł wędki i bosak, chociaż nie przydał mu się dziś ani razu.
Olek około godziny jeszcze czekał na leśniczego.
Wyjechali z gajówki, gdy już wieczór zapadł.
Koniki biegły ochoczo. Księżyc w pełni oświetlał drogę. Leśniczy i Olek drzemali.
- ↑ Korpus Ochrony Pogranicza.
- ↑ Dawidgródek, miasteczko nad Horyniem (dopływem Prypeci), gdzie rybacy nawlekają drobne rybki na pręty, solą i suszą.
- ↑ Żartobliwa nazwa Poleszuków, stale pływających na „czubarkach“ — małych czółnach.
- ↑ Meljoracja — osuszenia błot, a w związku z tem budowa kanałów i dróg.
- ↑ Faszyny — splecione z prętów wiklinowych płoty.