W puszczy (Dygasiński)/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W puszczy |
Pochodzenie | Wilk, psy i ludzie. W puszczy |
Wydawca | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widywano go o każdej porze dnia, jak czatował mordu chciwy, a czatował z niezrównaną cierpliwością; widywano tę wspaniałą i straszną postać o krótkiej szyi, płaskiej czaszce, o oczach jakby ze szkła żółtego. Któż nie zna jastrzębia, tego rycerza, który u ust w złoto oprawnych nosi sztylet i sztylety ma u nóg, w złotą łuskę odzianych? Nieraz leniwym lotem pruł czyste przestwory błękitu, a szalonym się stawał na widok ofiary. Widziano go samotnego w szczerem polu, kiedy ponury z rozkoszą o mordach marzył i kiedy, uniosłszy w górę skrzydła, do lotu opieszale się zabierał. Jak król śmiercionośny, przebywał on państwo bezbronnych ptaków i mniejszych ssących. Najczęściej milczący — tem straszniejszy; czasem tylko wydaje dziki pisk, czy syk, niby żmija. I nigdy nie było słychać ani hasła wojny, ani okrzyku tryumfu. Krępy, o potężnych barach, z piersią szeroką, opancerzoną, żywił on uczucia krwawego bohatera wojny.
Jeżeli zasiadł na dzikiej gruszy w polu, lubił się ważyć, gdy wiatr gałęziami wzruszał; niekiedy za tron obierał sobie skibę szarej roli i wtedy zaledwo ruchem głowy pobyt swój tutaj zdradzał. Zgarbiony nieco, strasznie spozierał dokoła tym wzrokiem, który doprowadza do nieprzytomności i odrętwienia niejedno stworzenie. Oto dwakroć podskoczył niezdarnie, wzniósł w górę biało podszyte skrzydła, wzleciał i czuć w nim pana powietrznych krain. Płynie wyżej a wyżej, wzlata ponad niwami, na których z trwogi zamilkły pieśni skowrończe. Wzniósł się wysoko i krąży, zatacza w powietrzu koła. Czy to polowanie, czy bezmyślna pańska zabawa? Zakreślił w błękicie krąg wielki, ogarnął nim całe zbożowe łany i, kąpany promieniami słońca, stanął nad borem, stolicą swoją. Teraz z góry zagląda w gąszcze; wpatruje się w zielone polanki; patrzy na kwieciste poręby, smugi; wzrokiem plondruje drzew szczyty. Coś zajęło jego uwagę, bo z głową w dół spuszczoną z zaciśniętemi szponami w powietrzu się zatrzymał; niby na skrzydłach stanął i skrzydłami wachluje; przez chwilę to czyni i znów popłynął dalej. Lecz oto nagle na łeb się rzucił i w mgnieniu oka spadł między drzewa, jak gdyby strzałem ugodzony. On ujrzał łup godny siebie; ale zdobycz umknęła, a łowca, dziko spozierając po cienistym lesie, przelatuje swobodnie między drzewami, ani skrzydłem o konar nie zawadzi. Słyszy tylko wszędy dokoła szmery ucieczki, głosy śmiertelnej trwogi: rodzice ukrywają dzieci, kochankowie ostrzegają narzeczone. Zabłąkana jakaś wiewiórka spóźniła się w powszechnym popłochu zwierząt... W zielone murawy zabiegła, orzeszek znalazła i w gniazdo go niosła; orzeszek upadł jej po drodze, chciała go odzyskać, jedną chwilę dłużej zabawiła; to ją zgubiło. Zadarła w górę ogon, skacze w wielkich susach, snadź uczuwa przestrach, bo dziwnie pomrukuje i zwinnem ciałem rzuca niby piłką. Już dopada pnia sosny, dwa skoki jeszcze tylko, a ujdzie przed wrogiem swego życia. Ale jastrząb dopadł zręcznej skoczki, uderzył na nią szponami, ugodził w czaszkę śmiertelnym ciosem, topiąc w niej dziób haczysty. Ogłuszona uderzeniami, popadła w jakiś obłęd, poczuła marność i nicość życia, nieuchronność swej zguby; zamglonem okiem spojrzała i zobaczyła straszne jastrzębiowe oczy, świecące dziwną siłą i nieubłaganą wściekłością... Dziób okropny, chciwie rozdziawiony i te dzikie oczy dobiły biedną. Ucichło w piersi trwożliwie skaczące serce; mrok wiecznej ciszy, niezakłóconego spokoju zakrył przed nią pogodę ciepłego dnia jesieni. A on bezmyślnie wściekły, mechanicznie powtarzał ciosy na ciele, drgającem resztkami życia. Znów wzniósł skrzydła i teraz unosił już w szponach krwawą ofiarę, przelatywał nizko ponad ziemią, aby znaleźć miejsce dogodne dla spożycia uczty. Usiadł pod krzakiem leszczyny i ciepłe jeszcze ciało rwał kawałkami, połykał je szybko, a za każdym razem dławił się z chciwości.
Alboż to jedna ofiara jastrzębiej żarłoczności?
Jesienne popołudniowe słonko łagodnie grzało; nitki pajęczyny wlokły się po powietrzu i pajęczyną nakryły się miedze, ścierniska, krzaki tarniny. Z ugorów wystraszyli pasterze zająca, ztąd też uciecha ogromna „Aha!... Aha!“ — krzyczą, a w dłonie klaszczą i pędzą. Wypadł strwożony szarak, słuchy położył na grzbiecie; rwie przez jedno, drucie pole, aż się za nim kurzy w podorywkach; on już tylko w oczach się miga i kędyś za wzgórzem znika. Wbiegł na wazką jak krajka miedzę, postawił słupka, rozgląda się, słucha, czy jeszcze nie ścigają... Zwolna kica od miedzy i daje nura w ściernisko; tylko wierzchy jego grzbietu nieco widać i czarne końce nastawionych uszu; niekiedy mignie jeszcze białym kosmykiem i już, już ma przycupnąć w bruździe, ażeby straszny dzień przebyć w ukryciu, doczekać zmierzchu. On nie wie, że go zdala dostrzegło bystre oko jastrzębia. Okrutny ptak siedział na samotnym stogu wśród cichych pól; nagle zerwał się, wzleciał ponad niwę, gdzie mu się zdawało, że coś spostrzega i, niby ciekawy, ważył się na skrzydłach ponad ścierniskiem, badając uważnie położenie rzeczy. Zadrżał szarak w legowisku, poruszyć się nie śmie, bo jastrząb krąży mu nad grzbietem; może jeszcze nie spostrzeże, przeleci; nieraz tak bywało. Dotrzymuje więc zając placu, prawie, że się wlepił w bruzdę, przylgnął do niej; chciałby się schować pod ziemię. Lecz jastrząb naraz gwałtownie spada i dotkliwy cios zadaje. Cóż robić? Trzeba uciekać: pomknął przeto szarak; już późno na ucieczkę. Drugi potężny cios wściekłego dzioba razi go w grzbiet, aż się przegiął biedak... Czuje, że straszne szpony wpijają mu się między żebra; pędzi, ile siły starczą, może wróg straci równowagę... Gdzietam! Nowy cios godzi między słuchy, aż czaszka trzeszczy... I znów nowy cios, i jakieś zaciekłe szarpanie, okrutnie dotkliwe. Bek, płacz, krzyk boleści, kwilenie rozdzierające serce rozległo się w polu. Mała dziecina ludzka w dolegliwościach tak się skarży, tak jęczy bezbronna.. A gęste ciosy spadają nieustannie, a szpony okrutnie cisną i silne skrzydła z przeraźliwym łoskotem biją po bokach ciała... Jeszcze parę kroków wlecze się szarak, dźwigając zwycięzcę na swym karku; już pełza prawie, słabym krokiem podchodzi do krzaka głogu; może się tu schronić zdoła, wciśnie się w ciernie i ocali choćby parę chwil nadwerężonego życia. Daremnie! Jastrząb jednym szponem czepił się krzaka, drugim przycisnął ku sobie znękane i poranione zwierzę. Rozpoczęła się znów krwawa uczta.
Nadeszła zima, śnieżna opończa przystroiła ziemię w nową barwę. Niechaj niedołężni oprawcy czają się wśród drzew i krzewów: kto ma wzrok bystry, lot dzielny i dobrą siłę, ten w otwartem polu bierze zdobycz. Na tych smutnych, ulubionych niwach popod lasami tak jakoś żałośnie, tęskno!... Niby jastrzębiowie grody, wysokie zamki, stoją po łąkach stogi z sianem, w polach — grusze wyniosłe na miedzach. Po takich czatowniach dniem wysiaduje jastrząb. Zna on wszystkie kamienie, które czernieją, odbijają od śniegu na polach w okolicy; oko go nigdy nie zawodzi. Tam oto w dali widnieje pod wzgórzem gromadka jakichś czarnych punkcików; ale on się myli; to kretowiska nieprzypruszone śniegiem. Lecz dalej jeszcze, około miedzy, widać gromadkę innych czarnych wysepek; — to kuropatwy zziębłe, zgłodzone, nieszczęśliwe, właśnie co tylko zapadły tu, bo w polach, lodową skorupą pokrytych, nie mogą nigdzie odgrzebać szczypioru oziminy. Hajże na nie! To zdobycz dobra i łatwa. Więc znów mordy.
Są i chwile, w których jastrzębiowi trudno wyżyć w lesie i na polu. Puszczał się on wtedy na wyprawę pomiędzy ludzki inwentarz; zalatywał do Orłowej Woli i wyławiał chłopskie gołębie; wpadał znienacka na podwórze bogatego pańskiego kurnika, gdzie porywał tłuste kury, koguty, perlice; — żył dostatnio i wygodnie.
Taki potężny, zuchwały, butny jastrząb, zdało się, będzie już wieczną plagą okolicy; jednakże i on miał smutny koniec. Pamiętam jeden pogodny dzień letni. Błękitne niebo ubrane było w białe strzępy chmur najrozmaitszej formy. Na tle tem zaledwie widzialny wysoko bujał nasz bohater, jakby go tchnienie górnych zefirów unosiło w przestworzach. Ciemne knieje z muzyką uroczystych szumów miał pod swemi stopami. Zakreślał kręgi, niby naśladował wir ciał niebieskich dokoła słońca. Skończył i zwolna zmierzał dokoła puszczy, chciał chyba spocząć. Atoli podówczas właśnie, zkądś z pól dalekich spiesząc, pełna macierzyńskich uczuć, do gniazda swego zdążała wrona. W wielkim rozpędzie wleciała między liściaste gałęzie starego dębu, zapadając tu, narobiła szumu, zgiełku i, zanim dotarła gniazda z pisklętami, wyciągała na prawo i na lewo dziobatą głowę, rozglądała się wokoło przezornem okiem. Już, już miała rozdziawić gardło, narobić wrzasku, zwiastując swe przybycie, kiedy właśnie nad głową swoją i nad ukochanem gniazdem młodziutkich wroniąt spostrzegła strasznego łowcę. Ten widok napędził jej strachu; porwała się czemprędzej do lotu, niby się tyłem cofając na skrzydłach, i wrzasnęła tak przeraźliwym głosem, że sam jastrząb na bok się usunął. Krakanie wrony było jakieś straszne, daleko w las leciało i po boru się rozległo. Wrona powtórzyła okrzyk drugi i trzeci raz, może jako hasło szczepowej solidarności w wyjątkowych stanach rzeczy; potem rzuciła się do jastrzębia.
Wołanie owo miało widocznie doniosłość wezwania do pospolitego ruszenia, bo wnet pojawiła się druga kracząca wrona, a za nią przybyła trzecia, czwarta i piąta. Stał się wrzask nadzwyczajny, który powoływał do boju nowe wrony, ze wszech stron przylatujące. Niektóre wcale nie napadały na jastrzębia, lecz, pędząc za nim ponad wierzchołkami drzew, darły się straszliwie. Pogoń ta była nadzwyczajnie natarczywą... Mknął straszliwy ptak, uchodząc pomiędzy drzewami, a gdzie tylko się znalazł, wszędy spotykał krzykliwe i zacietrzewione wrony. Jedne gnały górą, drugie — tuż za nim, inne przysiadywały na drzewach, wrzeszcząc na całe gardło. Tak to solidarność słabych wytwarza siłę.
Po kilkakroć zwracał się wściekły jastrząb i całą tę hołotę rozpędzał na cztery wiatry; nareszcie oszołomiony, znużony wywinął się z boru po krętych drogach, wpadł w zagajniki, a ztamtąd dołem wyleciał na bagna; poprostu uciekł.
Niejedno jest bagno w Orłowej Woli; ale tylko jedno jest sławne. Ciągnie się ono zdala za wsią, a po obu stronach drogi, która stanowi wysoką groblę, rozdzielającą bagno na dwie części. Przy wjeździe na tę groblę, od strony lasu, stoi pusta karczma, budynek drewniany, zczerniały od starości, z dachem zupełnie podziurawionym, tu i owdzie porosłym płowo-zielonemi mchami. Podczas dnia świerkają tu wróble całemi stadami; dzieci ich piszczą w gniazdach, jak najęte; pod okapem dachu z wróblami za pan brat gnieżdżą się gromadnie jaskółki; przed progami zaś tej pustki wygrzewają się na słońcu czubate śmieciuszki, kąpiące się w pyle razem z wróblami. O zmierzchu znów i w ciągu nocy dokoła pustej karczmy roi się mnóstwo nietoperzy, a na rozwalonym kominie wysiaduje sowa.
Karczmę ową, groblę i bagno nazywają wszyscy Trytwą. I ma ta Trytwa, podobnie jak puszcza, swoje własne mity i podania.
Starzy ludzie żywo jeszcze opowiadają, jak na grobli miały się niegdyś spotkać dwa nieprzyjacielskie hufce konnych rycerzy; jedni drugim nie chcieli zejść z drogi i stoczyli tu z sobą śmiertelną walkę: mocniejsi wyparli słabszych na bagna, gdzie też ci ostatni wszyscy śmierć znaleźli. Żyją w Orłowej Woli stare baby, które, gdy się rozgwarzą, to bają, że taki a taki człowiek, dziś już nieboszczyk, widział niegdyś tam o północy wychodzących z pod wody, czy z pod ziemi rycerzy; stawali oni na grobli, tworzyli szyk i gdy kur zapiał, znikali znów w topieli, rozpływali się w mgłach białych. Czy temu wierzyć, ja nie wiem. Bo gdzież na świecie niema takich śpiących pod ziemią rycerzy?... Więc chyba wierzmy.
Inne znów podania snują się około starej karczmy. Miał tu mieszkać niegdyś straszny jakiś karczmarz, człowiek zamiłowany w pieniądzach i rozboju. Opowiadają, że pod fundamentami tej pustki możnaby odnaleźć niejedną czaszkę, niejeden człeczy szkielet, a są podobno tacy, którzy zdaleka tu woń krwi ludzkiej czują. Słowem, na świecie, gdzie tknąć, wszędzie pamięć mordu, wspomnienia zniszczenia. A życie obecne niby weselsze, więcej niby w niem szczęścia!
Trytwa, jako bagno, jest to zbieg kilku strumieni, które tu wpadają, rozlewają się, a ponieważ poprzez groblę woda słabo tylko przeciekać może, więc rozpływa się ona dokoła, lub wgłąb wsiąka. Bagnisko ma fizyognomię ponurą: czarne wysepki sterczą, niby łby, na których porastają czupryny twardej trawy lub trzciny; również pod wodą widać dno czarne, jak gdyby tam były same tylko szczątki życia, obróconego w zgniliznę.
I myśliwy żaden nie zachodził na Trytwę, chociaż tam roją się stada różnego rodzaju ptactwa, które żyje ślimakami, żabami, pijawkami. Marek Kukułka wdzierał się nieraz w to tajemnicze błoto, lecz, powróciwszy ztamtąd, mawiał:
— Dla marnej kaczki można tam życie z łatwością stracić!
Awanturnicza fantazya popychała też często i Tynię w owe mokradła, jednakże dziewczyna nie umiała być nigdy na tyle cierpliwą, ażeby z całą przezornością przez parę godzin nieustannie przeskakiwać z jednej trzęsącej się pod nogami wysepki na drugą.
Kukułka twierdził, że jedynie Kostuch i pies jego Żmijka odbywali i tu także łowy. Opowiadano, że kłusownik miał nawet na Trytwie legowisko kędyś w sitach, czy olszynowych zaroślach, gdzie ani on nikomu, ani ludzie jemu nie mącili spokoju.
Otóż, kiedy jastrząb, ścigany w boru przez wrony, wyrwał się w czyste pole i ponad bagna wypłynął, Tynia naradzała się wówczas na grobli z Kukułką, w jaki sposób byłoby można dotrzeć do samego środka bagniska w celach myśliwskich. Płowe pierze drapieżnego ptaka wyraźnie odbijały się na czarnem prawie tle trzęsawisk. Panna Strojomirska ręką wskazała strzelcowi jastrzębia. Kukułka spojrzał, zdjął z ramienia strzelbę i złożył się w mgnieniu oka. Huknął strzał, lecz odległość była znaczna i tylko pierze posypały się z ptaka, który teraz przyspieszył lotu i pędził dalej. Spoglądano za znikającym w oddaleniu rabusiem zwierzyny. W dali widniały kępki sitowia i olszynowych zarośli; jastrząb wzniósł się w tem miejscu dosyć wysoko: może się tu obawiał zasadzki, a może bystrym wzrokiem chciał zgłębić z góry wnętrze zarośli. Naraz widzowie na grobli ujrzeli dymek, wznoszący się w górę z olszyn; później posłyszeli daleki strzał, jak gdyby lekkie puknięcie, i ujrzeli spadającego na dół jastrzębia.
— To Kostuch wystrzelił! — mruknął Kukułka.
— Jak on mógł dotrzeć w to miejsce, oblane wkoło wodami? — pytała Tynia.
— A gdzieżby taki nie doszedł!
— Rzecz dziwna — powiedziała znów dziewczyna — ten człowiek strzela do złodziejów i jastrzębi! Bardzobym chciała go widzieć. Czyś ty, Marku, spotkał kiedy Kostucha?
— Któż tam może wiedzieć... Spotykałem ja w boru niejednego człowieka i, spotykając, myślałem: — Czy ten oto nie jest właśnie Kostuch? W takim lesie przechowują się różni. Raz jednak, trzy lata temu minęło w zapusty, nocą powracałem z miasta po jarmarku; chciałem sobie skrócić drogę i, co panienka na to powie, zabłądziłem w tym lesie, który znam tak dobrze, jak moje dziesięć palców. Czasami w puszczy rozum ludzi odbieży i na mnie to wówczas padło. Naraz spotykam na skręcie ścieżki jakiegoś człowieka, a było tak ciemno, żem ledwie mógł dostrzedz ludzkie podobieństwo. Oj, ale z głosu ten mi się wydał być jak nieboskie stworzenie!...
— No, i cóż się potem stało? — pytała zaciekawiona panna Leontyna.
— Jako jest zwyczaj, pochwaliłem Pana Jezusa, na co on odmruknął; ale nie wiem nawet, czy uchylił czapki. Zrobiło mi się w duszy niemiło, jednak odważnie spytałem o drogę do Orłowej Woli, kazał mi iść za sobą i wyprowadził na równy gościniec, potem zginął mi tak nagle z oczu, ażem się zdumiał. Bardzo być może, że to był Kostuch, bo i psina wlokła mu się przy nogach.