W puszczy (Dygasiński)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W puszczy | |
Pochodzenie | Wilk, psy i ludzie. W puszczy | |
Wydawca | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego | |
Data wyd. | 1898 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
(PÓŁ FANTAZYI NA TLE WSPOMNIEŃ.)
Roku 18.. pod koniec czerwca w nocy, z narożnika boru w Orłowej Woli wysunęło się trzech ludzi; mieli na sobie szare, obcisłe kurtki, głowy ich nakryte były skórzanemi czapkami, rozmawiali cicho, jakby prowadząc tajemną naradę, z niedowierzaniem zaś oglądali się na wszystkie strony.
— Więc stanowczo zostajesz, Stanisławie? — zapytał jeden.
— Nie myślę się ztąd ruszyć; wiem, że nie umiałbym wyżyć między obcymi — odrzekł zapytany.
Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał jeden z towarzyszów, nucąc półgłosem:
„Za kilka godzin rumiane zorze
Promieńmi błyśnie jasnemi,
Obaczę niebo, obaczę morze,
Lecz nie obaczę“..
— No, Kazimierzu, to nie zwlekajmy! — przerwał śpiewającemu inny, którego towarzysze nazywali Janem. — Niema się czego rozczulać, pożegnajmy Stacha i w drogę!
— Stanisława trudno przekonywać... Taki marzyciel, nakarmiony Słowackim i innymi tego rodzaju słowikami...
— Nasłuchałem się już dosyć waszych morałów i mam nadzieję, żeście mnie uznali za nieuleczonego! Bądźcie zdrowi, przyjaciele!
Wszyscy trzej uścisnęli się serdecznie.
— A jeśli kiedy powrócimy, jakże się odnajdziemy? — pytał Kazimierz
— Jak, tego już nie wiem, lecz niezawodnie w puszczy Orłowej Woli — odparł stanowczo Stanisław.
— Więc do widzenia!
Wnet potem Kazimierz i Jan zniknęli gdzieś w polach między zbożami. Stanisław popatrzył przez chwilę za odchodzącymi, westchnął i zapuścił się w bór ciemny, majestatycznie szumiący.
Szybko upłynęło piętnaście lat od owej nocnej rozmowy pod borem. Wszyscy ludzie w Orłowej Woli i w okolicy wiedzieli, iż po puszczy tuła się jakiś niszczyciel zwierzyny, pół-człowiek, pół-czart. Opowiadania o nim wyglądały na mit; albowiem zdawało się, że go nikt nigdy nie widział. Jedni nazywali go kłusownikiem, inni dali mu imię Kostuch, a jeszcze inni zwali go poprostu — On, mrugając tajemniczo oczyma. Opowiadano, że Kostuch jest to chłop barczysty i ogromnie silny. Barwa jego postaci miała odpowiadać ciemnym barwom boru.
Kiedy stanął pod drzewem, trudno go było odróżnić od jakiej krzewiny lub pniaka. Miał też podobno przytem jakąś tajemniczą umiejętność przysiadania, przystawania i zaczajania się tak wytrwałego, iż potrafił wybornie oszukiwać bystre i czujne zmysły zwierząt. Opowiadano, że prawe oko miał na wierzch wysadzone, a dolna część oprawy tego oka była zupełnie odwrócona i krwawo świecąc, opuszczała się ku dołowi. Lewe znów oko miało posiadać barwę siwą, czarną i zielonkowatą. Wszystko to nadawało fizyognomii wyraz nadzwyczaj szpetny. Chytrość lisa, dzikość wilka, drapieżność jastrzębia i pożądliwość piekielnika stanowiły moralne cechy Kostucha podług wyobraźni ludowej. Niby krzaki siwego mchu na dębowej korze, unosiły się gęstym opłotkiem brwi pod wązkiem czołem, pomarszczonem w głębokie bruzdy i mającem barwę suchych liści. Twierdzono, że Kostuch nie wydaje dźwięków ludzkiej mowy, że jest zawsze ponury, milczący, zły. Zwierzęta miał prześladować z nadzwyczajną namiętnością, ponieważ nietylko był żarłocznym i chciwym na ich mięso, lecz doznawał rozkoszy na widok krwi przelanej.
Pomocnikiem w dziennych, oraz nocnych rozbojach Kostucha, jak utrzymywano, był pies, któremu także nadano imię — Żmijka; stworzenie to, podobno małe, niezmiernie zwinne, posiadało taki sam charakter, jakim się pan jego odznaczał. I Żmijka, według podania, nigdy nie szczekał, co najwyżej wydawał z siebie warczenie mrukliwe, jakby z pod ziemi wychodzące. Byli to więc dwaj pełzający tropiciele, milczący rozbójnicy, najstraszniejsi kłusownicy. Kostuch nie zawsze miał na wyprawę brać ze sobą Żmijkę; bardzo często chadzał po lesie sam jeden. Jeżeli jednak szli samowtór, to szli tak cicho, jakby się wąż przesuwał pomiędzy krzakami. W okolicach Orłowej Woli powszechnie rozmawiano o Kostuchu i psie jego, przeto nic dziwnego, że mit nieustannie nabierał objętości. Ten i ów strzelec lasów rządowych, czy prywatnych, miał czatować na Kostucha, opowiadano też, że się z nim spotkał twarz w twarz jakiś wysoki dygnitarz leśny. Słyszano nieraz po kniei grzmiące strzały i umiano słuchem rozróżniać ich nadprzyrodzoność. Nigdy jednakże nie schwytano kłusownika na gorącym uczynku. Bo w danej chwili, mawiano, umiał on tak zręcznie utaić zabitą zwierzynę, broń i przybory myśliwskie, że byłoby daremnym trudem narażać się na poszukiwanie. Tylko on zresztą znał różne dyabelskie dziury i wertepy w kniei, tylko on wiedział, gdzie i jak co ukryć, przechować. A jeśliby się przypadkiem ów czarodziej sam stropił, jeśliby mu nie dopisały nadludzkie umysłowe i zmysłowe władze, od czegóż był Żmijka, jeżeli nie dyabeł w psiej skórze, to niezawodnie pies z piekła rodem? Ten potworek miał posiadać zdolności genialnego wyżła, znakomitego ogara i wybornego jamnika. Na rozkaz swego pana szedł w bór podczas dnia lub nocy i dopóty nie powracał, dopóki nie odnalazł ukrytego łupu lub schowanej broni. Ci dwaj wspólnicy porozumiewali się krótko: Kostuch pomyślał sobie, czego chciał, i wyciągał palec serdeczny w którąś stronę, Żmijka to rozumiał, szedł i znajdował przedmiot żądany; potem wracał i wtedy nie potrzebował wcale mówić, jeno był przewodnikiem.
Opisywano także sposób odżywiania się Kostucha i jego psa. Pierwszy jadał surowe mięso zwierząt, pijał ich krew i robił sobie wódkę z soku brzozowego, oraz z rozmaitych jagód leśnych; pies zjadał jelita zamordowanych zwierząt, a był chciwy niezmiernie na serce i żółć, co mu dawało odwagę, jako też złość ogromną. Rewir ich myśliwski sięgał daleko, jednakże nikt nie wątpił na chwilę, iż knieja w Orłowej Woli stanowiła rezydencyę zezwierzęconego człowieka i prawie uczłowieczonego psa. Nie było przecież takiej pory roku, w którejby te dwa kłusowniki nie miały na co polować. Gdy ludzie chodzili po lesie, Kostuch prawdopodobnie szydził sobie z nich, siedząc gdzie w krzaku, na drzewie, albo i w dziupli, czy w moczarach, w ten sposób sprawiał, że niejedną babę, zbierającą grzyby lub jagody, przechodziły w lesie ciarki.
— To Kostuch! — pomyślała sobie wtedy i czemprędzej zmykała z lasu.
Na przypołudniu każdy zwyczajny człowiek w Orłowej Woli je obiad, albo drzemie; na polach i po lasach panuje wówczas taka sama cisza, jak o północy. Któż tam może wiedzieć, co o tej porze robi Kostuch i pies jego? Wtenczas mógł on wleźć nawet do sadu, stodoły, czy obory!... Dzięki temu zapewne identyfikowano też niekiedy Kostucha ze zmorą, która dusi chłopów w południe, gdy sobie dobrze podjedzą na obiad i śpią w cieniu po sadach, stodołach, chlewach.
Kostuch nie potrzebował nigdy dwa razy strzelać do zwierzyny, nawet do dzika nie poprawiał; strzelał zawsze napewno, a po strzale Żmijka znów puszczał się niebawem za śmiertelnie zranionem zwierzęciem, szedł jak woda, dopóki nie dotarł do trupa; poczem wracał do pana, ukrytego gdzieś za pniem lub w krzaku, kiwał ogonem, śmiał się czarnemi jak smoła wargami, wyskakiwał radośnie do góry i ku zdobyczy prowadził.
Jużci ludzie nie wyssali sobie z palca żadnego mitu. Wszystko ma swoje przyczyny, miał je i mit o Kostuchu. Przy pewnych warunkach mity powstają w nas samych, podobnie jak się wytwarzają myśli. Jak nie być poetą, twórcą mitów, będąc mieszkańcem Orłowej Woli, mając pod bokiem puszczę?...
Słychać poważny szum, uroczystą muzykę. Czy może skargą jest wzniosły jęk borów, ten huk jednostajny, jak nieśmiertelne prawa przyrody? Tylko jeden jeszcze ocean ma taką pieśń wielką, która od wieków uczy człowieka czuć i myśleć, tworzyć. Miliony potoków tak grzmią, pędząc we wszystkich kierunkach po świecie; nie jesteśmy w stanie ująć uchem tego tętna życia całej ziemi. Nasz własny los, ciężka ludzka niedola zanadto gniecie i tłoczy do jednego punktu, więc ginie dla nas harmonia dźwięków wszechświata.
Wchodzisz do boru i ogarnia cię taki uroczysty nastrój, że nieśmiało kroczysz naprzód, jakaś dziwna siła cię powstrzymuje; prędzej może zgiąłbyś kolano i pozostał już tak niewzruszony, jak przykute do ziemi stoją dzieci puszczy, odwieczne dęby, jodły, buki, sosny.
Dziwne jest prawo naszego życia! Jestestwem swojem wrosnąć w kawałek ziemi; na lada marnym odłamie skały, wśród mchów, kamieni i piasków ugrzęznąć myślą i uczuciem, żyć i odradzać się, umierać!... Czemże jest życie? Czerpaniem sił z ziemi i z nieba. A czem jest śmierć? Ona jest zwrotem, oddaniem wszystkiego, cośmy ze świata czerpali. Wiecznie w to jedno koło wpleceni, wiecznie spełniamy ten obowiązek my, wszyscy potomkowie przyrody. Smutni, czy szczęśliwi, ulegamy tylko prawu konieczności. Nad nami zawsze jedna tarcza jasnego słońca i niezliczone gwiazd miliony. Sąż one iskrami życia?
I po co życie wśród tych olbrzymów światła, ruchu? Aby czuć i myśleć? Aby przecierpieć wszystkie boleści, przebłądzić otchłań ciemności, poznać jedną prawdę, wyssać niekiedy kropelkę szczęścia? To dla człowieka za dużo, dla ciebie przyrodo — za mało.
Dlaczego w człowieku iskrzy się brylant życia, piękny w szczęściu, a może piękniejszy jeszcze w cierpieniu? Potężne siły wszechświata potrzebują tej marnej czaszki i bijącego serca, ażeby ziemi przelać dzielną moc swoją. A tak, zwikłani milionami węzłów z życiem całego świata, wpatrzeni w ciemne błękitu tonie i łańcuchem pracy przykuci do ziemi, spełniamy maleńką cząstkę dzieł niezmierzonej przyrody. Może być dumnym, kto wszechświat uczuwa w sobie! I uważa człowiek przyrodę za wielką, jeżeli sam jest wielki; on ją czcić musi, jeżeli czci — sam jest godny.
Ale człowiek na ziemi jest jeszcze dzieckiem, które nie dorosło swego przeznaczenia, nie dorosło uczuciem i myślą. On drży niespokojnie w puszczy, wśród wspaniałych kolumn, nakrytych zielonem sklepieniem, pod którem tak swobodnie gołębie gruchają i szczygły wyśpiewują pieśń godową. On w zamyśleniu lękliwie stąpa po kobiercu miękkich trawników, gdzie się do niego uśmiechają kwiaty sasanek, pierwiosnków i konwalij.
Puszcza jest dzikim stanem przyrody. Zwierzęta wykonywają tu ruchy nagłe i zwinne; ich spojrzenia są bystre, lękliwe; głosy pełne trwogi; barwy połyskują świeżością. W puszczy człowiek przestaje rozumować, opadają go dziwne uczucia, a wyobraźnia jego tworzy, przerabia rzeczywistość na mity.
Było to w maju, wiosna napełniała powietrze balsamiczną wonią pękających drzew. Słońce nie weszło jeszcze, tylko purpura jutrzenki szeroko zalała niebo; pod obłokami skowronki rzewnym głosem wyciągały już swoje jakby nabożne pieśni; w kniei rozlegały się w gąszczach śpiewy kosów, niby ludzkie wygwizdywania. Trzęsie się bór czarodziejskim gwarem, a urok takiego poranku nie da się piórem opisać. Któżby powątpiewał, że ta muzyka, te rozgłosy szczęścia jedynie uczuciom miłości towarzyszyć mogą? Tylko potężne uczucie zdoła wyrwać z głębi istot żywych hymny wesela, tęsknoty i uwielbienia. Tam oto w gęstwinie, na suchym sęczku, z opuszczonemi skrzydły, z nieco zadartym ku górze ogonem, jakby z zachwyconemi oczyma, przysiadł żółtodzioby kos; świecą się jego czarne pióra, a melancholijne, tęskne gwizdanie, daleko w las leci. Zaskoczona przez dzienne brzaski, niby wieszczka puszczy, poważna, od stóp do głowy napuszona, tuż przy czarnej dziupli zasiadła znów sowa; światło ją razi, odurza, więc dlatego widać spogląda jakoś uroczyście, czasami głową kiwnie, okiem mrugnie, czasami ostrożnie posunie się na gałęzi, szukając głębszego cienia. A w górnych piętrach konarów, pod baldachimem miękkich wieńców, sypiących się gęsto z odrodzonego na wiosnę świerku, zatrzepotała skrzydłami para ze snu ockniętych turkawek; przelatują z gałęzi na gałąź, migają białe pióra ich ogonów, a one głosem się wabią, nawołując: „krrrru, krrrru!“ I wszędy słychać tęskne odgłosy przyzwania. Niedziw, bo pogody nocne bywają tu tak straszne, iż wczora jeszcze szczęśliwi narzeczeni lub nowożeńcy nazajutrz o świcie gorzko opłakiwać muszą rozłąkę. A i dzień nie każdemu też przychyla niebo szczęścia.
Ale jakiż to dziwny głos zabrzmiał? Co za osobliwsza kantata kniei? Niby świśnięcie rozległo się po boru. Może to bóstwo lasów wdzięczy się na powitanie młodego słońca? Cyt!... Coś jakby dudni, słychać: „Czczcz-jo!“ I zaraz potem: „Rrrrtuu-ruu-urrr!... Rrrrutuu-tuu-urrr!“ To cietrzew, przepyszny ptak, wygrywa i odprawia swoje miłosne tany! Cietrzew, wspaniała ozdoba lasów. Czarny, na szyi i głowie lśni się świetnością, nad oczyma nosi brwi purpurowe, w skrzydła ma wprawioną jakby przepaskę białą, a jego rozpięty wachlarz ogona obwiedziony jest w samym środku rąbkiem śnieżnej białości. Przypadł do ziemi, otulił ją skrzydłami, rozpostarł ogon, wyciągnął szyję; lubieżnie zmruża niekiedy oczy pełne jakiegoś płomiennego niepokoju, kręci się a zwija i przyśpiewuje sobie pieśń na poły miłosną, na poły wojenną.
Wtem niespodziewanie wypadł zdradziecki strzał, cietrzew podskoczył, wzniósł się nieco na skrzydłach i padł na ziemię, po której dopiero co pląsał; teraz trzepnął skrzydłem, drgnął szyją, grzebnął kilka razy nogami. Rozlana krew ptaka poczęła broczyć po młodej, zielonej trawie.
Z głębi krzewiny wysunął się pies na krótkich nogach, szedł z wystawionym naprzód nosem, wietrzył; wnet dotarł do zwłok cietrzewia, powąchał je, jak oprawca na śmierć zobojętniały, potem ujął silnie zębami i powlókł w krzaki.
Na krótką chwilę cisza zapanowała w całej okolicy: sfrunęły w trwodze turkawki, umilkło gwizdanie kosów, ustały głosy miłości i tęsknoty, sowa schowała się do dziupli.
Ale krótką musi być żałoba śmierci tam, gdzie śmierć nieustannie gości. Żywi żyć przecież muszą, a jak tu żyć bez kochania. Więc znów zagrzmiały radosne pieśni i przy nich olbrzymie oko słońca z pałającym żarem w źrenicy spojrzało na ziemię.
Wkrótce potem w lesie Orłowej Woli rozległy się znów ludzkie nawoływania:
— Hop! hop! — brzmiał głos donośny, dziwnie chrapliwy i dziki.
Po drodze biegła jakaś kobieta, nawoływała, wywijała rękoma, wodziła błędnem spojrzeniem. Wpadła na ścieżkę, zapuściła się w ostęp, w bór głęboki; tu nasłuchiwała wyraźnie i od czasu do czasu wydawała okrzyk:
— Hop! hop!
Wyszła nareszcie na małą polankę, na ług od rannej rosy błyszczący. Znać było na nim ślady świeżo przelanej krwi ptaka. Na ten widok kobieta przystanęła, oczy jej osłupiały, w ową krew wpatrując się z dziwną bacznością.
— Wojna! — wrzasnęła dziko, a echo odbiło wykrzyk.
Ona przysłuchiwała się echu.
— Tu była wojna, wojna! — wołała, tocząc dokoła przerażonym wzrokiem.
Ale fizyognomia jej zwolna traciła wyraz dzikości i przerażenia, oczy jej zaszły łzami, kobieta poczęła jęczeć, szlochać:
— Zabili go, zabili! — biadała wśród obfitych łez, załamując ręce ogorzałe od słońca, czarne prawie.
Porwała się wreszcie, poskoczyła w las i, biegnąc, wołała:
— Stasiu! Hop, hop! Stasiu!
Właścicielem Orłowej Woli z przyległościami był Kornel Maurycy Strojomirski, starzec bardzo już podeszły w lata, pan bogaty, nietylko jako posiadacz ziemi, lecz i kapitałów. Oszczędny, zapobiegliwy szlachcic, zgromadził znaczny majątek, który z dnia na dzień rósł nieustannie. Przyszłą dziedziczką całej tej fortuny miała być córka pana Kornela, Leontyna, jedynaczka, znana powszechnie pod imieniem Tyni. Dziewczę wychowało się prawie bez matki, która zmarła wtedy jeszcze, kiedy Tynia nie wyszła z lat niemowlęcych.
Trzebaby było zwiedzić dużo świata, aby znaleźć kobietę podobną do panny Leontyny. Tynia była hoża, posągowo zbudowana, piękna; w upodobaniach zaś swoich i w charakterze panna Strojomirska znalazłaby współzawodnika raczej wśród płci męzkiej, aniżeli między niewiastami. W postanowieniach swoich była nieugięta, trzęsła całym domem i robiła wszystko, co chciała. Ojciec okazywał tyle słabości względem jedynaczki, iż nigdy nie sprzeciwiał się najmniejszym jej zachceniom.
Jako panna bardzo bogata, uczyła się Tynia wszystkiego, co należy do wielkoświatowego wychowania. Swego czasu w Orłowej Woli była i francuzka z Paryża, i rodowita angielka, i znakomity metr muzyki, i dobrze urodzona polka, jako dama do towarzystwa. W siedemnastym roku życia dziewczyna dosięgnęła już całkowitego fizycznego rozwoju; miała wzrost wysoki i pełne ponęt kształty.
W tym czasie postanowiła wziąć rozbrat z nauką, więc wzięła. Zamknęła fortepian i przestała się egzercytować; wszystkie zaś książki, oraz kajeta, zapisane w różnych europejskich językach, poleciła zawrzeć w wielkiej szafie. Natomiast wydobyto na wierzch ubiór amazonki, szpicrózgę, siodło i munsztuki. Parę wierzchowców: klacz Atalantę i ogiera Pyrola prawie nieustannie i z kolei przeprowadzał masztalerz po dziedzińcu, a Tynia z istnie rycerskim zapałem konno goniła po polach, lasach, wąwozach. Wielki kudłaty chart, Jaśmin, był jej nierozdzielnym towarzyszem w tych wyprawach. Resztę pozostałego czasu panny Strojomirskiej wypełniały czynności takie, jak: strzelanie do celu z fuzyi, lub pistoletów, pływanie w czółnie po rzece albo jeziorze, polowanie. Ćwiczenia tego rodzaju rozwijały zręczność Leontyny i doskonaliły jej mięśniową energię. W Orłowej Woli bywało mało gości, bo Tynia, choć bardzo uprzejma, nie lubiła towarzystwa płci własnej i gotowa była ziewać w salonie wśród najbardziej doborowego zgromadzenia.
Jej ciemno-błękitne oczy iskrzyły się pełnią życia i składały szczere świadectwo, że ich posiadaczka nie może znieść żadnego narzuconego przymusu. Dwa grube warkocze ciemno-blond włosów spadały na barki i, sięgając poniżej pasa, stanowiły wspaniałą niewieścią ozdobę. Na licu kwitł rumieniec, istny kwiat rzetelnego szczęścia, oraz zdrowia, o czem też najniewątpliwiej świadczył wesoły, pełen swobody i dziecięcej prawie naiwności uśmiech. Dodajmy małe, karminowe usteczka, dozwalające widzieć dwa rzędy śnieżnej białości ząbków, a będziemy mieli obraz Leontyny Strojomirskiej.
Tynia była też po części wychowanką puszczy, oddychała powietrzem boru, brała udział w życiu jego. Słuchała legend o Kostuchu, opowiadań o nadzwyczajnym odyńcu, zwanym Austryakiem, o bandzie złodziei, którzy tu mieli swoją siedzibę, o przemytnikach i t. d.
Chodzącą kroniką puszczy był Marek Kukułka, strażnik leśny i nadworny strzelec Strojomirskiego. Był to zapalony myśliwy i ulubieniec Tyni. Dotychczas nie wiadomo, czy i on kiedybądź w życiu spotkał Kostucha, choć opisywał kłusownika z nadzwyczajną dokładnością. Napewno możemy tylko powiedzieć, że Kukułka niejednokrotnie był na tropie jakiegoś tajemniczego łowcy, a ponieważ stary umiał z tropu opowiadać rzeczywiste nocne przygody sarn, dzików, wilków, zajęcy, przeto mógł wnioskowanie swoje zastosować i do człowieka.
Jednakże pod tym względem uderzały go różne nadzwyczajności. Tropy Kostucha były jakby nieludzkie, oznaczały niekiedy tylko pół stopy, a przytem miały miejsce klucze o wiele zawilsze, aniżeli zajęcze. Kukułka klął się publicznie, że jeśli kiedy spotka oko w oko bobrującego po kniejach kłusownika, palnie mu w łeb bez żadnego skrupułu. „Bo taki tępiciel zwierzyny — mawiał stary strzelec — gorszy jest przecież od razem wziętych: wilka, lisa i jastrzębia.“
Jednakże w tej mowie starca była przechwałka, bo w gruncie rzeczy bał on się Kostucha nadzwyczajnie, a ilekroć o nim opowiadał lub mu się odgrażał, robił to zawsze dosyć pocichu i przytem oglądał się na wszystkie strony. Któż tam mógł wiedzieć, czy w dzień albo w nocy tajemniczy ów bohater nie siedzi gdzie przyczajony, czy z krzaka, albo gdzieś z gęstwiny konarów nie bierze na cel głowy twojej? Strzeli, zabije, nie potrzebuje nawet trupa zakopywać, lub w bagno rzucać, bo pogrzebu dopełnią wilki, lisy i kruki. To też Kukułka rzadko kiedy sam puszczał się nocą do boru; częstokroć, chociaż strzał posłyszał, chociaż był pewnym, że to grzmi strzelba kłusownika, nie kwapił się jednak zbytecznie i pomimo całej zawziętości, puszczał płazem rabusia. Dopiero w parę godzin, albo i nazajutrz, dobrawszy sobie nieraz drugiego strzelca do pomocy, sprawdzał krew przelaną, przekonywał się z rozmaitych znaków, jaki mianowicie gatunek zwierza padł ofiarą.
Zresztą nikt lepiej od Marka Kukułki nie pojmował, że takiego gracza jak Kostuch bardzo trudno jest dojść, gdy się zaszył w knieję. Z nim i obława niewieleby pomogła. Bo kłusownik widocznie miał wyborny wiatr i słuch nadzwyczajny, a przytem tak rozumiał całe położenie, tak dobrze wiedział, gdzie w danej chwili mogą być ludzie, a gdzie zwierzęta, iż podobno tylko z jednymi złodziejami miał parę razy niespodziewane spotkanie w nocy.
Hersztem bandy złodziejów, ukrywających się w puszczy, był Sobek Guzik, człowiek, który już żadną miarą nie mógł być za mit poczytywany. Ten zuchwały rabuś niejednokrotnie dostawał się w ręce sprawiedliwości, ale żadne łańcuchy nie zdołały go skuć tak mocno, aby się z nich wyzwolić nie umiał. Był on straszną plagą okolicy w kilkomilowym promieniu. Każda noc stanowiła dla niego dobrą sposobność wyłamywania zamków, rabowania, a w razie potrzeby, popełnienia nawet morderstwa. Rzecz dziwna, Guzik chodził nieraz do karczem poblizkich, do miasteczka na jarmarki, kumał się z różnymi chłopami i nie stroniono tak dalece od niego, podczas gdy tajemniczą mgłą mitu przyodzianego Kostucha uważano na równi z dyabłem. Sam Guzik miał gdzieś komuś opowiadać, że z powodu kłusownika nigdy nie może należycie utaić skradzionych rzeczy, że Kostuch już niejednokrotnie zniweczył złodziejskie plany i przyłożył się w tajemniczy sposób do wykrycia rozmaitych kradzieży. Naczelnik rabusiów także więc zaprzysiągł zemstę Kostuchowi, obiecując go powiesić przy spotkaniu „na pierwszej lepszej gałęzi.“ Tego rodzaju obietnica była znacznie poważniejsza, niż groźby Kukułki, ponieważ zemsta, zapowiedziana przez złych ludzi, ma zawsze daleko większe widoki powodzenia; przytem Guzik z bezczelnem zuchwalstwem łączył siłę olbrzyma.
Wyobraźmy sobie jasną, spokojną i chłodną noc październikową. Gwiazdy jaśniały w ciemnym błękicie, wyznaczając rozmaite figury na niebie, właśnie z za boru wychylała się jaskrawo krwawa łuna księżycowego koła, zwolna rzucając na ziemię promienie tajemniczego światła. Na skraju lasu przemykał wówczas cicho jakiś człowiek, przystawał chwilami i jakby badał, rozpatrywał położenie, czy może przysłuchiwał się szczekaniu psów, które tu z siół odległych dochodziło. Trzy lub cztery krzaki, obszernie rozrosłe na objętość, rosły opodal od lasu, jakby się wysunęły z boru i zdążały w pole. W jeden krzak taki wszył się ów człowiek, przykucnął w owym namiocie tak nieznacznie, iż go bardzo wprawne oko mogłoby zblizka wziąć za kawałek polnego granitu. Tuż u stóp jego przywarował cichutko pies dosyć długi, a na krótkich nogach, jak gdyby do pełzania stworzony. Miałżeby to Kostuch ze swoim Żmijką polować na wychodnego? A może!... Ludzie opowiadali o nim, że podczas zimy na takiej zasadzce przyodziewał się białą płachtą, a psa też zwykle przyoblekał w białą szmatę.
Gdy się tak czaił człowiek z psem, niedaleko od niego z lasu wyszedł ostrożnie rosły chłop; powiódł po polu okiem, a potem wydał donośny głos, wybornie naśladujący wołanie sowy. Pies drgnął w krzaku, lecz się z miejsca nie ruszył, warknął tylko głucho, w głębi piersi głos tłumiąc. Czatownik w krzaku przycisnął psa do ziemi, nakazując mu widocznie w ten sposób milczenie.
Po niejakim czasie ukazał się pod lasem inny chłop. Znów zabrzmiało echem po lesie hukanie sowy. Zebrało się pięciu ludzi; później przybyli otoczyli tego, który się pierwszy pojawił, i teraz coś przedstawiał swoim towarzyszom. Jakkolwiek szept pod lasem był przytłumiony, niewyraźny, jednakże człowiek zaczajony w krzaku słyszał taką mniej więcej rozmowę:
— Koniecznie z wami pójdę, Sobku — upierał się jeden. — I Jankla weźmiewa ze sobą... Będzie nam wartował przed stajnią; on to dobrze uczyni.. Wy się sprawicie ze starym, co przy koniach stróżuje. Nie będzie pokrzykiwał, jak mu się w gębę zasadzi pakuły.. A nie, to...
I tu mówiący pokazał ręką na gardło, potem zaś dodał jeszcze:
— Nikt tu lepiej odemnie nie zna tych koni; nie darmo przez kwartał służyłem na Orłowej Woli; wiem, jak zażyć..
— No, więc prędzej! Majchar i Jankiel ze mną na Wolę, a Kijanka i Garłacz machną po te sołtysowe siwki do Żabic!.. Zwijać się prędko, żeby za kilkanaście pacierzów być pod lasem!.. Flaszkę z gorzałką, sakwę z chlebem i szperką zostawiam przy dębczaku — mówił człowiek, będący widocznie wodzem wyprawy.
— Kto nie wróci, ten się nie napije — rzekł wesoło Majcher.
— Może się napije, ale wody w kryminale — powiedział Sobek.
Każdy się domyśli, iż Guzik to urządzał przedsiębiorstwo ze swymi towarzyszami.
Człowiek w krzaku ani drgnął, a właśnie z narożnika lasu prosto pod światło księżyca wybiegł na strzał zając; stanął na miedzy słupka i odrysował się w przestrzeni wyraźnie; snadź szmer posłyszał, bo oto, kicając, sunął w pole, poczem niebawem zniknął w oddaleniu. Czatownik widział dobrze zająca, mógł strzelić i zabić go, skoro na wychodnego polował; ale on widać wolał obserwować grubszego zwierza, Sobka Guzika.
W cichości rozbiegli się złodzieje i parowami, a każdy oddzielną drogą, zdążali do celu. Teraz dopiero zaczajony człowiek poruszył się w krzaku i wstał na równe nogi, popatrzył wkoło, posłuchał. Wykręcił z obu luf dubeltówki naboje zajęczego śrótu i nabił grubemi siekańcami, jakby na dziki; potem wydobył dwa pistolety, odwodził kurki, zdejmował stare kapiszony, a nowe nakładał. Nareszcie wziął psa za kark i wpakował go do myśliwskiej torby. Poczyniwszy takie przygotowania, tajemniczy ów człowiek zawiesił strzelbę na plecach i szedł z nadzwyczajną przezornością, jak gdyby nie chciał po sobie zostawić żadnego śladu na trawie lub piasku. Nakoniec podszedł do rozłożystego dębu, wdrapał się nań z niezwykłą zręcznością i usadowił na grubym konarze, tak, iż przy świetle księżyca mógł ztąd widzieć wszystko dokoła siebie.
Uroczysta cisza zapanowała, czasem tylko zbudzony ptak gdzieś zatrzepotał, lub pisnął; psu, wyglądającemu z torby i spokojnemu jak dobre dziecko, połyskiwały ślepie; obracał on łeb na wszystkie strony, zdawał się być przyzwyczajony do takiej sytuacyi.
Upłynęła prawie godzina czasu, gdy się rozległo głuche tętnienie w polu. Pies drgnął, ale snać nie wolno mu było ani w głębi piersi warknąć, bo gdy to uczynił, pan jego niebawem ścisnął mu pysk ręką i pies stał się cichy, tylko całą skórą drżał niespokojnie.
Pod las podjechał człowiek na białym koniu, mającym pysk obwinięty jakimś łachmanem, widocznie, aby nie rżał głośno, kopyta konia również obwiązano szmatami, zapewne dlatego, ażeby nie odciskały po drodze i nie pozostawiły za sobą śladów, czy może w tym celu, aby się nie zdradzać odgłosem. Przybyły uwiązał konia do drzewa i nasłuchiwał. Wnet zatętniało znów głucho i pojawił się inny jeździec; pędził na wspaniałym rumaku, który się niespokojnie rzucał na prawo i na lewo, a podobnie jak koń biały miał też łeb skrępowany i szmaty na nogach. Złodzieje skradli w Orłowej Woli wierzchowce Tyni: Atalantę i Pyrola.
— Gdzie jest żyd? — spytał Guzik, który pierwszy przybył na białej klaczy.
— Wnet przyjdzie z hańtej strony poprzez łąki — szeptał Majcher, ukazując ręką kierunek; potem zaś dodał: — Żeby ino w Żabicach nie capnęli Garłacza i Kijanki.
— Gadaj-ta zdrów — rzekł Guzik. — Musiałby się z harmatą zasadzić taki, coby Garłacza chciał przycapić!... Opóźnią conieco, bo im kto może barłoży.
— Pst!... Już jadą! — powiedział Majcher, natężając wzrok i słuch.
Jakoż na dwóch szpakowatych mierzynkach przybyli nareszcie oczekiwani złodzieje; w milczeniu zeskoczyli z koni i wiązali przy drzewie swoje wierzchowce.
— Dobre pieniąchy będą za te szkapy! Cnotliwości bydlęta!... Rwą truchta aż miło — mówił pocichu Kijanka, podchodząc do Guzika.
— Jankiel weźmie to wszystko na swoją porękę — odparł herszt. — Przesiachruje kaj niebądź na jarmarkach, ino mu je musiewa czemprędzej dostawić za rzekę...
— No, Sebastyanie, duchem trza coś przetrącić i w nogi! — rzekł Garłacz — żeby się nie opatrzyli i nie pognali za nami... Miesiączek pięknie przyświeca.
— Niema nic nagłego; poczekajmy na Jankla — powiedział Guzik.
— Po co czekać? toć on trefnej wódki nie pije i szperki też nie przełknie — mówił znów Garłacz.
— Już idzie, idzie! — szeptał Kijanka, ukazując w oddaleniu szarą postać, która się szybko poruszała.
— Świśnijcie mu dla pewności, żeby nie błądził — odezwał się Guzik.
I rozległ się po boru świst przerażający, pełen jakiejś dziwnej grozy. Na świst ten odpowiedziano krótkiem szczeknięciem, jakie nieraz ni ztąd, ni zowąd zaspane psy wydają.
— Napijmy się — poszepnął Guzik.
Poczem podniósł z ziemi flaszkę, przechylił ją i przez chwilę wysączał. Następnie flaszka przeszła w ręce Garłacza; herszt dobył długiego noża, uciął nim kawałek słoniny i począł ją z chlebem zajadać.
— A co, czy wszystko w porządku? — zapytał Jankiel, stając pośród chłopów.
— Ma nie być — odrzekł z obojętnością Guzik. — Żebyś tylo za kunie pieniądze zwalił!... Kiedy powrócisz?
— No, jakto kiedy? Ja tu rano muszę już być na gruncie przecie... Jakby mnie nie było, powiedzieliby wszyscy zaraz, że Jankiel złodziej.
— Nie to! — powiedział Guzik — ino mi gadaj, kiedy wrócisz z pieniędzmi?
Żyd począł cicho na palcach rachować i zawołał:
— Za dwa dni będę u was w Zabrańskiej Budzie!... W nocy z czwartku na piątek złożę wam pieniądze.
— Ino mi czego nie stumań, pamiętaj! Bobym na sośnie za brodę obwiesił! — groził herszt złodziejski.
— Siła że wy, Sebastyanie, myślicie za one konie zapłacą? Czy ja wiem, za co sprzedam? — usprawiedliwiał się Jankiel.
— Jak nie wypadnie po czterdzieści rubli do podziału na czterech, to mi się na oczy nie pokazuj; ino się dobrze schowaj, bo ja umiem szukać! — rzekł Guzik ze stanowczością.
— Oj, oj! Co to za gadanie? Taki mądry człowiek, a Bóg wie, co mówi... A dla mnie co będzie? A droga, a..
— No, no, nie wydziwiaj, nie mądruj!... Za takie koniki letko zgolić można ze trzysta rubelków, choćby się je w strachu sprzedawało — przerwał żydowi Guzik.
— Nie bałamućcie — rzecze Garłacz. — W drogę, bo już wielgi czas i cno! Wypić tę krzynę gorzałki, co we flaszce ostała, i dalej marsz!
To powiedziawszy, zbliżył się do butelki, która stała na ziemi u stóp Guzika, opartego o drzewo; butelka połyskiwała w świetle księżyca. Właśnie gdy się Garłacz pochylił, pomiędzy konarami poblizkiego dębu huknął strzał podobny do gromu i straszliwem echem rozsypał się po głuchym boru.
— Oj, oj, oj! — zawył żałośnie Garłacz, upuszczając na ziemię co tylko podjętą butelkę.
W tejże samej chwili i Sobek Guzik skurczył się jakoś i zgiął ku ziemi, a chociaż głosu nie wydał z siebie, znać było po jego trzepotaniu rękoma, iż dostał postrzał.
Pozostali trzej złodzieje skamienieli z przerażenia. Pierwszy Kijanka rzucił się do Garłacza, niosąc mu pomoc i usiłował go doprowadzić do koni. Również Jankiel i Majcher porwali znów Guzika i spiesznie poczęli z nim w las uchodzić.
Aliści niebawem rozległ się za nimi strzał drugi; słychać było kulki świszczące po liściach, jak gdyby grad gwałtowny z nieba spadał. Konie, które już i tak niespokojnie stały przy drzewach na uwięzi, urwały się i rozbiegły po polach. Tymczasem człowiek na drzewie w milczeniu nabił znów swą strzelbę.
— Sparzyli nas — mruczał Majcher, unosząc wspólnie z Janklem postrzelonego Guzika.
— Oj, wiem ja, wiem, kto mnie tak urządził! — jęczał herszt złodziejów.
Teraz tajemniczy człowiek spuścił się z dębu zręcznie jak dzięcioł, wyzwolił z torby psa i, trzymając na pogotowiu broń nabitą, udał się w stronę przeciwną kierunkowi złodziejów. Szedł jakoś niezwykle, zataczał koła, jak gdyby usiłował, ażeby ślady swoje na rosie zatrzeć; wychodził na ścieżkę, puszczał się w gąszcz i znów nagle zmieniał kierunek, udając się niby miedzą na pole.
Rano dnia tego około dworu w Orłowej Woli był ogromny ruch i rwetes; znaleziono bowiem w stajni starego masztalerza nawpół żywego, był bardzo skrępowany, a usta miał wypchane konopnemi pakułami. Przy żłobach brakowało białej Atalanty i złotego kasztana Pyrola. Wieść niebawem doszła do panny Leontyny. Cała służba rozbiegła się na wszystkie strony; wszyscy byli czynni, bo każdy szczerze pragnął wyświadczyć przysługę powszechnie wielbionej dziewczynie. Kierunku, w którym uszli złodzieje, jakoś nie umiano odnaleźć; uszli zapewne do boru, ale bór roztaczał się na wszystkie strony.
Sama Tynia dopadła konia i w towarzystwie psa Jaśmina popędziła także ku lasowi; ona jedna była na dobrej drodze, na złodziejskim szlaku. Pędziła przez las, podniecając szpicrózgą wierzchowca. Naraz Jaśmin przystanął na drodze, przyglądał się uważnie jakiejść czerwonej plamie, obwąchiwał ją i począł szczekać. Tynia wstrzymała konia, wezwała psa do siebie, ale kiedy zwierzę nie okazywało zwykłego posłuszeństwa, podjechała i spostrzegła na ziemi znaki krwi. Domyśleć się trudno było, że to krew ludzka; jednakże panna Strojomirska jechała w las za tym czerwonym śladem; Jaśmin nieustannie ją poprzedzał i zdradzał wielką ochotę do poszukiwania. Krew połyskiwała wśród rosy na zielonej trawie, na mchach.
— Być może, iż w nocy raniona sarna, lub inne jakie zwierzę przebiegło tędy — pomyślała Tynia, a choć skradzione wierzchowce niepokoiły jej umysł, jednakże puściła się w gąszcz za krwawym tropem. Jaśmin gnał naprzód, kiedy niekiedy odwracał głowę i mądrym wzrokiem spoglądał ku swej pani.
Przybyli nareszcie w nieprzebytą gęstwinę, poprzez którą prawie niepodobieństwem było przedzierać się na koniu. Tutaj Jaśmin grubym głosem począł zaciekle szczekać i w las popędził. Tynia zwróciła się w tę stronę i zobaczyła uciekającego człowieka, którego pies doganiał. Daremnie panna Strojomirska przywoływała Jaśmina, mniemając, iż uciekający jest zwykłym leśnym złodziejem; pies dopędził chłopa i rzucił się nań z wściekłością. Drżący z przestrachu Kijanka — on to był bowiem — upadł na ziemię, podczas gdy Jaśmin szarpał go natarczywie. Tynia, ażeby bronić napadniętego, musiała zsiąść z konia i pozostawić go pod drzewem, kiedy się zaś zbliżyła do miejsca walki, chłop wzniósł ku niej błagalne spojrzenie, nie mogąc słowa wyrzec, tak był wylękły. Dziewczyna zauważyła natychmiast, że ręce, twarz i cała odzież chłopa były zakrwawione; jak błyskawica przeszła jej przez głowę myśl, że człowiek ten mógł być kłusownikiem Kostuchem, o którym tyle razy słyszała od strzelca Marka Kukułki. „Niósł pewnie zabitą zwierzynę i ukrył ją gdzieś w krzakach“ — pomyślała, wstrzymując Jaśmina, zrywającego się nieustannie do chłopa. Napróżno atoli usiłowała wydobyć słowo z ust wybladłego chłopa i drżącego Kijanki. Tynia przyzwała wreszcie psa i poczęła się przedzierać do swego wierzchowca; jednakże zaledwie uszła kilkanaście kroków, gdy Jaśmin straszliwie się pojeżył na karku i począł przeraźliwie warczeć. W niewielkiej odległości ujrzała teraz straszny obraz: Garłacz, porzucony przez Kijankę, leżał rozciągnięty na ziemi w kałuży krwi własnej. Jakkolwiek uczucie męztwa nie było obcem dla panny Leontyny, zadrżała jednak na widok człowieka, wijącego się w cierpieniach, i na myśl, że w miejscu tym popełniono widocznie straszliwą zbrodnię. Wspomniała sobie przerażenie Kijanki, ślady krwi na całem ciele i zimny dreszcz ją przeszył. Pierwszą atoli rzeczą było niesienie pomocy cierpiącemu. Garłacz zdawał się być obojętnym na wszystko, co się działo dokoła niego; oddychał ciężko, jakaś mgła przysłoniła mu oczy, a na twarz padał cień śmierci.
— Gdzie jesteś ranny, nieszczęśliwy człowieku? — zapytała wzruszona Tynia.
Garłacz rozwarł ponure, zamglone oczy, wpatrzył się w piękną, łagodną twarz dziewczęcia i jakby mu ulżyło, z wysiłkiem podniósł rękę, ukazując na piersi, oraz okolicę żeber; poczem z wielkim trudem wyjąkał cicho:
— Niech mnie paa-nien-ka raaa-tuje... Bóóóg na-groo-dzi...
— Spotkałam tu w lesie przed chwilą człowieka, który już uszedł, czy to był twój zabójca?
Chłop przecząco wstrząsnął głową; widocznem było, że mówić nie mógł.
Dużo czasu nie było do stracenia; Tynia zrozumiała, iż powinna wracać do domu, jeżeli pragnie skuteczną pomoc przynieść nieszczęśliwemu; Garłacza należało przedewszystkiem zabrać z boru i pod dach przenieść. Myśl swą w krótkich słowach mu oznajmiła i pobiegła do wierzchowca, którego postawiła była pod drzewem; daremnie jednak poszukiwała konia, puszcza jak gdyby pochłonęła go w siebie.
W pobliżu właśnie Majcher i Jankiel opatrywali ranę Guzika, kiedy naraz usłyszeli rżenie konia. Herszt złodziejów, choć mocno cierpiał, pierwszy rzucił domysł, iż musi to być któryś z koni w nocy skradzionych i że sprowadzenie go byłoby bardzo na rękę.
— Lżej nam będzie ztąd się wydostać, a nocy na darmosa nie stracimy.
Majcher spełnił życzenie Guzika i do taboru przywiódł konia z damskiem siodłem, co złodziejom dało dużo do myślenia. Jankiel znacząco kiwał głową, mówiąc:
— Jest w tem coś złego!... Pewnie nas szukają po lesie; panna z Orłowej Woli jest tu gdzieś blizko... Wszystko mi się zdaje, żem słyszał przed chwilą szczekanie psa... Trzeba zmykać.
— Może złowili Garłacza i Kijankę! — wtrącił Majcher.
— Nu, to co robić? Po co próżno gadać? Trzeba uciekać jak najprędzej! — powiedział Jankiel, któremu się zdawało, że pogoń ma już na karku.
Stanęło na tem, iż żyd na koniu odstawi rannego herszta w głęboką puszczę, do tak zwanej Zabrańskiej Budy, Majcher zaś niech się ratuje, jak może. Plan ten niebawem urzeczywistniono.
Kiedy Tynia powróciła do domu, wzruszona zaszłemi wypadkami, miała tę przynajmniej pociechę, że znalazła tu już w stajni Atalantę i Pyrola. Skoro wszakże przybyła znów do lasu, aby zabrać ztąd rannego Garłacza, złodziej już wyzionął ducha. Obok panny Strojomirskiej zjawił się też w lesie strzelec Kukułka. Ten uważnie przyglądał się zmarłemu, obejrzał jego rany i rzekł:
— Oho to także był rzadki ptaszek!... Za ludzką krzywdę Bóg mu srogo zapłacił. — Poczem dodał: — Pokój wiekuisty racz dać duszy jego, Panie!
— Cóż myślisz, Marku, co znaczy ta zbrodnia dzisiejszej nocy? — spytała Tynia.
— Nic innego, tylko, że Garłacz ukradł dziś w nocy konie panienki; za to głową poręczyć mogę. Byli tu z nim i inni złodzieje, było z pięciu lub sześciu chłopów... I nie on jeden postradał życie... Działy się tu dzisiaj w boru straszne, dawno niepamiętane rzeczy! Obejrzałem tropy; krwi ludzkiej pełno wszędzie, jeszcze nie obeschła, choć to już prawie południe. Ale kto do nich strzelał?... Kto śmiał zaczepić bandę Guzika?... On tylko chyba, on, nie kto inny!
— Kostuch kłusownik? — spytała Tynia.
Kukułka obejrzał się mimowoli i wykonał ręką ruch, jakby się chciał przeżegnać; potem dodał pocichu, mówiąc niejako sam do siebie:
— Zkąd on mógł do nich strzelać?
— Jakto zkąd? O co ci chodzi?
— Znalazłem miejsce, gdzie stały w nocy przywiązane konie; wiem, w którem miejscu znajdowali się złodzieje, przekonałem się, że pili wódkę, jedli chleb i szperkę; odnalazłem flejtuch od dwóch strzałów; widziałem znaki na drzewie od takich siekańców — tu Marek pokazał wielkość kulek na palcu — a nie mogę wyszukać śladu człowieka, który strzelał. To były tęgie strzały, krwi po nich wylało się dużo!...
— Szczególna rzecz! — mówiła Tynia, zamyślając się o tych zdarzeniach.
— Wiem, że ktoś siedział w krzaku pod lasem, czatował Bóg wie na co... Czy panienka uwierzy, żem śladu ludzkiej stopy nie znalazł?... Z krzaka onby nie strzelił do tych ludzi, a przytem kulki poszły nie ztamtąd; widać to po drzewach... W głowie mi się przewraca, jak to być mogło. Z takiego Garłacza będzie w piekle tęga uciecha; no, a jeśli jeszcze utłukł Guzika, to mu już chyba Lucyper dobrze za to zapłacił!...
— Ależ, Marku, piekło się wtedy tylko cieszy, gdy źli ludzie żyją na ziemi!...
— A kto ich tam wiedzieć może, panienko! Niech im Bóg przebaczy grzechy; ale dopiekli oni ludziskom. Wszystkie wilki z tej puszczy przez sto lat nie zrobią tyle szkody, ile nabroił sam Guzik przez rok jeden.
— No, ale jeśli go zabili, trzeba odnaleźć zwłoki; zawsze to człowiek i powinien być pogrzebany
— Odnajdą się, odnajdą! — zawołał Kukułka. — Jeśli my się o to nie postaramy, wyprawią mu w nocy piękny pogrzeb wilki i lisy... Będą tam i świeczki i muzykanci.
Po chwili strzelec znów dodał:
— Ale zkąd on mógł do nich strzelać?...
Naraz rozległ się po boru okrzyk:
— Hop, hop!.. Stasiu!..
I znowu zabrzmiał
— Hop, hop!..
Tynia i strzelec ujrzeli w dali spiesznie biegnącą po ścieżce kobietę.
— To Marcycha, waryatka! — mruknął Kukułka.
— Nieszczęśliwa! — szepnęła panna Strojomirska.
Kobieta szła prosto ku nim, niespokojnie wywijając rękoma, twarz i ręce miała zczerniałe; z pod brudnej chustki, narzuconej na głowę, widać było włosy poplątane w nieładzie. Ominęła po drodze strzelca, jakby go nie spostrzegła, i podeszła do Tyni, wpatrując się w nią dzikim, obłędnym wzrokiem.
— Wojna, panienko! — zawołała — wojna! Strzelali tu dziś w nocy po lesie!
— Zdaje ci się tak tylko, moja Marcysiu; nie było tu żadnej wojny — rzekła łagodnie panna Leontyna.
— Powiadam panience, że była! On wie, że tu wojna była! — i ukazała palcem na Kukułkę. — Oj, zabili mi go!.. Zabili!...
Z temi słowy poczęła płakać.
Tynia przystąpiła do biednej kobiety, objęła jej głowę i uspakajała nieszczęśliwą.
— Zabili mojego Stasia na wojnie, już go nie zobaczę, moja panienko! — jęczała kobieta.
I dalej pobiegła ścieżką, wołając jakimś dziwnym, chrapliwym głosem:
— Stasiu!... Hop, hop! Stasiu!...
A echo odbijało ten głos daleko w puszczy.
Widywano go o każdej porze dnia, jak czatował mordu chciwy, a czatował z niezrównaną cierpliwością; widywano tę wspaniałą i straszną postać o krótkiej szyi, płaskiej czaszce, o oczach jakby ze szkła żółtego. Któż nie zna jastrzębia, tego rycerza, który u ust w złoto oprawnych nosi sztylet i sztylety ma u nóg, w złotą łuskę odzianych? Nieraz leniwym lotem pruł czyste przestwory błękitu, a szalonym się stawał na widok ofiary. Widziano go samotnego w szczerem polu, kiedy ponury z rozkoszą o mordach marzył i kiedy, uniosłszy w górę skrzydła, do lotu opieszale się zabierał. Jak król śmiercionośny, przebywał on państwo bezbronnych ptaków i mniejszych ssących. Najczęściej milczący — tem straszniejszy; czasem tylko wydaje dziki pisk, czy syk, niby żmija. I nigdy nie było słychać ani hasła wojny, ani okrzyku tryumfu. Krępy, o potężnych barach, z piersią szeroką, opancerzoną, żywił on uczucia krwawego bohatera wojny.
Jeżeli zasiadł na dzikiej gruszy w polu, lubił się ważyć, gdy wiatr gałęziami wzruszał; niekiedy za tron obierał sobie skibę szarej roli i wtedy zaledwo ruchem głowy pobyt swój tutaj zdradzał. Zgarbiony nieco, strasznie spozierał dokoła tym wzrokiem, który doprowadza do nieprzytomności i odrętwienia niejedno stworzenie. Oto dwakroć podskoczył niezdarnie, wzniósł w górę biało podszyte skrzydła, wzleciał i czuć w nim pana powietrznych krain. Płynie wyżej a wyżej, wzlata ponad niwami, na których z trwogi zamilkły pieśni skowrończe. Wzniósł się wysoko i krąży, zatacza w powietrzu koła. Czy to polowanie, czy bezmyślna pańska zabawa? Zakreślił w błękicie krąg wielki, ogarnął nim całe zbożowe łany i, kąpany promieniami słońca, stanął nad borem, stolicą swoją. Teraz z góry zagląda w gąszcze; wpatruje się w zielone polanki; patrzy na kwieciste poręby, smugi; wzrokiem plondruje drzew szczyty. Coś zajęło jego uwagę, bo z głową w dół spuszczoną z zaciśniętemi szponami w powietrzu się zatrzymał; niby na skrzydłach stanął i skrzydłami wachluje; przez chwilę to czyni i znów popłynął dalej. Lecz oto nagle na łeb się rzucił i w mgnieniu oka spadł między drzewa, jak gdyby strzałem ugodzony. On ujrzał łup godny siebie; ale zdobycz umknęła, a łowca, dziko spozierając po cienistym lesie, przelatuje swobodnie między drzewami, ani skrzydłem o konar nie zawadzi. Słyszy tylko wszędy dokoła szmery ucieczki, głosy śmiertelnej trwogi: rodzice ukrywają dzieci, kochankowie ostrzegają narzeczone. Zabłąkana jakaś wiewiórka spóźniła się w powszechnym popłochu zwierząt... W zielone murawy zabiegła, orzeszek znalazła i w gniazdo go niosła; orzeszek upadł jej po drodze, chciała go odzyskać, jedną chwilę dłużej zabawiła; to ją zgubiło. Zadarła w górę ogon, skacze w wielkich susach, snadź uczuwa przestrach, bo dziwnie pomrukuje i zwinnem ciałem rzuca niby piłką. Już dopada pnia sosny, dwa skoki jeszcze tylko, a ujdzie przed wrogiem swego życia. Ale jastrząb dopadł zręcznej skoczki, uderzył na nią szponami, ugodził w czaszkę śmiertelnym ciosem, topiąc w niej dziób haczysty. Ogłuszona uderzeniami, popadła w jakiś obłęd, poczuła marność i nicość życia, nieuchronność swej zguby; zamglonem okiem spojrzała i zobaczyła straszne jastrzębiowe oczy, świecące dziwną siłą i nieubłaganą wściekłością... Dziób okropny, chciwie rozdziawiony i te dzikie oczy dobiły biedną. Ucichło w piersi trwożliwie skaczące serce; mrok wiecznej ciszy, niezakłóconego spokoju zakrył przed nią pogodę ciepłego dnia jesieni. A on bezmyślnie wściekły, mechanicznie powtarzał ciosy na ciele, drgającem resztkami życia. Znów wzniósł skrzydła i teraz unosił już w szponach krwawą ofiarę, przelatywał nizko ponad ziemią, aby znaleźć miejsce dogodne dla spożycia uczty. Usiadł pod krzakiem leszczyny i ciepłe jeszcze ciało rwał kawałkami, połykał je szybko, a za każdym razem dławił się z chciwości.
Alboż to jedna ofiara jastrzębiej żarłoczności?
Jesienne popołudniowe słonko łagodnie grzało; nitki pajęczyny wlokły się po powietrzu i pajęczyną nakryły się miedze, ścierniska, krzaki tarniny. Z ugorów wystraszyli pasterze zająca, ztąd też uciecha ogromna „Aha!... Aha!“ — krzyczą, a w dłonie klaszczą i pędzą. Wypadł strwożony szarak, słuchy położył na grzbiecie; rwie przez jedno, drucie pole, aż się za nim kurzy w podorywkach; on już tylko w oczach się miga i kędyś za wzgórzem znika. Wbiegł na wazką jak krajka miedzę, postawił słupka, rozgląda się, słucha, czy jeszcze nie ścigają... Zwolna kica od miedzy i daje nura w ściernisko; tylko wierzchy jego grzbietu nieco widać i czarne końce nastawionych uszu; niekiedy mignie jeszcze białym kosmykiem i już, już ma przycupnąć w bruździe, ażeby straszny dzień przebyć w ukryciu, doczekać zmierzchu. On nie wie, że go zdala dostrzegło bystre oko jastrzębia. Okrutny ptak siedział na samotnym stogu wśród cichych pól; nagle zerwał się, wzleciał ponad niwę, gdzie mu się zdawało, że coś spostrzega i, niby ciekawy, ważył się na skrzydłach ponad ścierniskiem, badając uważnie położenie rzeczy. Zadrżał szarak w legowisku, poruszyć się nie śmie, bo jastrząb krąży mu nad grzbietem; może jeszcze nie spostrzeże, przeleci; nieraz tak bywało. Dotrzymuje więc zając placu, prawie, że się wlepił w bruzdę, przylgnął do niej; chciałby się schować pod ziemię. Lecz jastrząb naraz gwałtownie spada i dotkliwy cios zadaje. Cóż robić? Trzeba uciekać: pomknął przeto szarak; już późno na ucieczkę. Drugi potężny cios wściekłego dzioba razi go w grzbiet, aż się przegiął biedak... Czuje, że straszne szpony wpijają mu się między żebra; pędzi, ile siły starczą, może wróg straci równowagę... Gdzietam! Nowy cios godzi między słuchy, aż czaszka trzeszczy... I znów nowy cios, i jakieś zaciekłe szarpanie, okrutnie dotkliwe. Bek, płacz, krzyk boleści, kwilenie rozdzierające serce rozległo się w polu. Mała dziecina ludzka w dolegliwościach tak się skarży, tak jęczy bezbronna.. A gęste ciosy spadają nieustannie, a szpony okrutnie cisną i silne skrzydła z przeraźliwym łoskotem biją po bokach ciała... Jeszcze parę kroków wlecze się szarak, dźwigając zwycięzcę na swym karku; już pełza prawie, słabym krokiem podchodzi do krzaka głogu; może się tu schronić zdoła, wciśnie się w ciernie i ocali choćby parę chwil nadwerężonego życia. Daremnie! Jastrząb jednym szponem czepił się krzaka, drugim przycisnął ku sobie znękane i poranione zwierzę. Rozpoczęła się znów krwawa uczta.
Nadeszła zima, śnieżna opończa przystroiła ziemię w nową barwę. Niechaj niedołężni oprawcy czają się wśród drzew i krzewów: kto ma wzrok bystry, lot dzielny i dobrą siłę, ten w otwartem polu bierze zdobycz. Na tych smutnych, ulubionych niwach popod lasami tak jakoś żałośnie, tęskno!... Niby jastrzębiowie grody, wysokie zamki, stoją po łąkach stogi z sianem, w polach — grusze wyniosłe na miedzach. Po takich czatowniach dniem wysiaduje jastrząb. Zna on wszystkie kamienie, które czernieją, odbijają od śniegu na polach w okolicy; oko go nigdy nie zawodzi. Tam oto w dali widnieje pod wzgórzem gromadka jakichś czarnych punkcików; ale on się myli; to kretowiska nieprzypruszone śniegiem. Lecz dalej jeszcze, około miedzy, widać gromadkę innych czarnych wysepek; — to kuropatwy zziębłe, zgłodzone, nieszczęśliwe, właśnie co tylko zapadły tu, bo w polach, lodową skorupą pokrytych, nie mogą nigdzie odgrzebać szczypioru oziminy. Hajże na nie! To zdobycz dobra i łatwa. Więc znów mordy.
Są i chwile, w których jastrzębiowi trudno wyżyć w lesie i na polu. Puszczał się on wtedy na wyprawę pomiędzy ludzki inwentarz; zalatywał do Orłowej Woli i wyławiał chłopskie gołębie; wpadał znienacka na podwórze bogatego pańskiego kurnika, gdzie porywał tłuste kury, koguty, perlice; — żył dostatnio i wygodnie.
Taki potężny, zuchwały, butny jastrząb, zdało się, będzie już wieczną plagą okolicy; jednakże i on miał smutny koniec. Pamiętam jeden pogodny dzień letni. Błękitne niebo ubrane było w białe strzępy chmur najrozmaitszej formy. Na tle tem zaledwie widzialny wysoko bujał nasz bohater, jakby go tchnienie górnych zefirów unosiło w przestworzach. Ciemne knieje z muzyką uroczystych szumów miał pod swemi stopami. Zakreślał kręgi, niby naśladował wir ciał niebieskich dokoła słońca. Skończył i zwolna zmierzał dokoła puszczy, chciał chyba spocząć. Atoli podówczas właśnie, zkądś z pól dalekich spiesząc, pełna macierzyńskich uczuć, do gniazda swego zdążała wrona. W wielkim rozpędzie wleciała między liściaste gałęzie starego dębu, zapadając tu, narobiła szumu, zgiełku i, zanim dotarła gniazda z pisklętami, wyciągała na prawo i na lewo dziobatą głowę, rozglądała się wokoło przezornem okiem. Już, już miała rozdziawić gardło, narobić wrzasku, zwiastując swe przybycie, kiedy właśnie nad głową swoją i nad ukochanem gniazdem młodziutkich wroniąt spostrzegła strasznego łowcę. Ten widok napędził jej strachu; porwała się czemprędzej do lotu, niby się tyłem cofając na skrzydłach, i wrzasnęła tak przeraźliwym głosem, że sam jastrząb na bok się usunął. Krakanie wrony było jakieś straszne, daleko w las leciało i po boru się rozległo. Wrona powtórzyła okrzyk drugi i trzeci raz, może jako hasło szczepowej solidarności w wyjątkowych stanach rzeczy; potem rzuciła się do jastrzębia.
Wołanie owo miało widocznie doniosłość wezwania do pospolitego ruszenia, bo wnet pojawiła się druga kracząca wrona, a za nią przybyła trzecia, czwarta i piąta. Stał się wrzask nadzwyczajny, który powoływał do boju nowe wrony, ze wszech stron przylatujące. Niektóre wcale nie napadały na jastrzębia, lecz, pędząc za nim ponad wierzchołkami drzew, darły się straszliwie. Pogoń ta była nadzwyczajnie natarczywą... Mknął straszliwy ptak, uchodząc pomiędzy drzewami, a gdzie tylko się znalazł, wszędy spotykał krzykliwe i zacietrzewione wrony. Jedne gnały górą, drugie — tuż za nim, inne przysiadywały na drzewach, wrzeszcząc na całe gardło. Tak to solidarność słabych wytwarza siłę.
Po kilkakroć zwracał się wściekły jastrząb i całą tę hołotę rozpędzał na cztery wiatry; nareszcie oszołomiony, znużony wywinął się z boru po krętych drogach, wpadł w zagajniki, a ztamtąd dołem wyleciał na bagna; poprostu uciekł.
Niejedno jest bagno w Orłowej Woli; ale tylko jedno jest sławne. Ciągnie się ono zdala za wsią, a po obu stronach drogi, która stanowi wysoką groblę, rozdzielającą bagno na dwie części. Przy wjeździe na tę groblę, od strony lasu, stoi pusta karczma, budynek drewniany, zczerniały od starości, z dachem zupełnie podziurawionym, tu i owdzie porosłym płowo-zielonemi mchami. Podczas dnia świerkają tu wróble całemi stadami; dzieci ich piszczą w gniazdach, jak najęte; pod okapem dachu z wróblami za pan brat gnieżdżą się gromadnie jaskółki; przed progami zaś tej pustki wygrzewają się na słońcu czubate śmieciuszki, kąpiące się w pyle razem z wróblami. O zmierzchu znów i w ciągu nocy dokoła pustej karczmy roi się mnóstwo nietoperzy, a na rozwalonym kominie wysiaduje sowa.
Karczmę ową, groblę i bagno nazywają wszyscy Trytwą. I ma ta Trytwa, podobnie jak puszcza, swoje własne mity i podania.
Starzy ludzie żywo jeszcze opowiadają, jak na grobli miały się niegdyś spotkać dwa nieprzyjacielskie hufce konnych rycerzy; jedni drugim nie chcieli zejść z drogi i stoczyli tu z sobą śmiertelną walkę: mocniejsi wyparli słabszych na bagna, gdzie też ci ostatni wszyscy śmierć znaleźli. Żyją w Orłowej Woli stare baby, które, gdy się rozgwarzą, to bają, że taki a taki człowiek, dziś już nieboszczyk, widział niegdyś tam o północy wychodzących z pod wody, czy z pod ziemi rycerzy; stawali oni na grobli, tworzyli szyk i gdy kur zapiał, znikali znów w topieli, rozpływali się w mgłach białych. Czy temu wierzyć, ja nie wiem. Bo gdzież na świecie niema takich śpiących pod ziemią rycerzy?... Więc chyba wierzmy.
Inne znów podania snują się około starej karczmy. Miał tu mieszkać niegdyś straszny jakiś karczmarz, człowiek zamiłowany w pieniądzach i rozboju. Opowiadają, że pod fundamentami tej pustki możnaby odnaleźć niejedną czaszkę, niejeden człeczy szkielet, a są podobno tacy, którzy zdaleka tu woń krwi ludzkiej czują. Słowem, na świecie, gdzie tknąć, wszędzie pamięć mordu, wspomnienia zniszczenia. A życie obecne niby weselsze, więcej niby w niem szczęścia!
Trytwa, jako bagno, jest to zbieg kilku strumieni, które tu wpadają, rozlewają się, a ponieważ poprzez groblę woda słabo tylko przeciekać może, więc rozpływa się ona dokoła, lub wgłąb wsiąka. Bagnisko ma fizyognomię ponurą: czarne wysepki sterczą, niby łby, na których porastają czupryny twardej trawy lub trzciny; również pod wodą widać dno czarne, jak gdyby tam były same tylko szczątki życia, obróconego w zgniliznę.
I myśliwy żaden nie zachodził na Trytwę, chociaż tam roją się stada różnego rodzaju ptactwa, które żyje ślimakami, żabami, pijawkami. Marek Kukułka wdzierał się nieraz w to tajemnicze błoto, lecz, powróciwszy ztamtąd, mawiał:
— Dla marnej kaczki można tam życie z łatwością stracić!
Awanturnicza fantazya popychała też często i Tynię w owe mokradła, jednakże dziewczyna nie umiała być nigdy na tyle cierpliwą, ażeby z całą przezornością przez parę godzin nieustannie przeskakiwać z jednej trzęsącej się pod nogami wysepki na drugą.
Kukułka twierdził, że jedynie Kostuch i pies jego Żmijka odbywali i tu także łowy. Opowiadano, że kłusownik miał nawet na Trytwie legowisko kędyś w sitach, czy olszynowych zaroślach, gdzie ani on nikomu, ani ludzie jemu nie mącili spokoju.
Otóż, kiedy jastrząb, ścigany w boru przez wrony, wyrwał się w czyste pole i ponad bagna wypłynął, Tynia naradzała się wówczas na grobli z Kukułką, w jaki sposób byłoby można dotrzeć do samego środka bagniska w celach myśliwskich. Płowe pierze drapieżnego ptaka wyraźnie odbijały się na czarnem prawie tle trzęsawisk. Panna Strojomirska ręką wskazała strzelcowi jastrzębia. Kukułka spojrzał, zdjął z ramienia strzelbę i złożył się w mgnieniu oka. Huknął strzał, lecz odległość była znaczna i tylko pierze posypały się z ptaka, który teraz przyspieszył lotu i pędził dalej. Spoglądano za znikającym w oddaleniu rabusiem zwierzyny. W dali widniały kępki sitowia i olszynowych zarośli; jastrząb wzniósł się w tem miejscu dosyć wysoko: może się tu obawiał zasadzki, a może bystrym wzrokiem chciał zgłębić z góry wnętrze zarośli. Naraz widzowie na grobli ujrzeli dymek, wznoszący się w górę z olszyn; później posłyszeli daleki strzał, jak gdyby lekkie puknięcie, i ujrzeli spadającego na dół jastrzębia.
— To Kostuch wystrzelił! — mruknął Kukułka.
— Jak on mógł dotrzeć w to miejsce, oblane wkoło wodami? — pytała Tynia.
— A gdzieżby taki nie doszedł!
— Rzecz dziwna — powiedziała znów dziewczyna — ten człowiek strzela do złodziejów i jastrzębi! Bardzobym chciała go widzieć. Czyś ty, Marku, spotkał kiedy Kostucha?
— Któż tam może wiedzieć... Spotykałem ja w boru niejednego człowieka i, spotykając, myślałem: — Czy ten oto nie jest właśnie Kostuch? W takim lesie przechowują się różni. Raz jednak, trzy lata temu minęło w zapusty, nocą powracałem z miasta po jarmarku; chciałem sobie skrócić drogę i, co panienka na to powie, zabłądziłem w tym lesie, który znam tak dobrze, jak moje dziesięć palców. Czasami w puszczy rozum ludzi odbieży i na mnie to wówczas padło. Naraz spotykam na skręcie ścieżki jakiegoś człowieka, a było tak ciemno, żem ledwie mógł dostrzedz ludzkie podobieństwo. Oj, ale z głosu ten mi się wydał być jak nieboskie stworzenie!...
— No, i cóż się potem stało? — pytała zaciekawiona panna Leontyna.
— Jako jest zwyczaj, pochwaliłem Pana Jezusa, na co on odmruknął; ale nie wiem nawet, czy uchylił czapki. Zrobiło mi się w duszy niemiło, jednak odważnie spytałem o drogę do Orłowej Woli, kazał mi iść za sobą i wyprowadził na równy gościniec, potem zginął mi tak nagle z oczu, ażem się zdumiał. Bardzo być może, że to był Kostuch, bo i psina wlokła mu się przy nogach.
Kiedy Marek Kukułka rozmawiał w ten sposób z Tynią, na grobli po drodze do Orłowej Woli między wiejskiemi chatami biegła stara, wysoka, chuda kobieta. Na głowę narzuciła brudną chustkę; miała na sobie zgrzebną koszulę i czerwoną, oberwaną spódnicę. Rozpięta koszula dozwalała widzieć pierś zmiętą i poczerniałą, a z pod spódnicy wysuwała się para nóg obrzękłych, podrapanych. Szła z zaciśniętemi pięściami, potykała się niekiedy jak pijana, spoglądała dziko na prawo i na lewo. Za tą wiedźmą pędziła gromada brudnych, obdartych chłopaków i dziewek, a wszyscy krzyczeli:
— Marcycha! Marcycha! Marcycha!
I rzucano na nią garściami pyłu niekiedy zaś bryła zeschłego błota trafiała w głowę kobietę wśród głośnych wybuchów śmiechu. W takich razach ścigana przystawała, zwracała się ku napastnikom, klęła, spoglądała nienawistnie, goniła za nimi, a gromada dzieci z wrzaskiem pierzchała na wszystkie strony. Na podwórkach szczekały psy, a z chat powychodzili gospodarze, gospodynie, parobcy i dziewki; ci wszyscy także się natrząsali z tej kobiety, pokazywali ją sobie palcami. Był krzyk, zgiełk wielki, uciecha pomiędzy ludźmi w Orłowej Woli.
Marcycha szybko mijała chaty, dzieci już ją przestały ścigać, tylko trzech najwytrwalszych chłopaków jeszcze ciągle za nią pędzi. Przybiegła na groblę, stanęła, zwróciła się w stronę bagna i poczęła mówić sama do siebie:
— Wyjedzie Staś mój, wyjedzie na białym koniku, w czapeczce z białem piórkiem. Przyjedzie na groblę, powita: „Jak się masz, Marcysiu!“
I wyciągnęła chude, czarne ręce i przyzywała:
— Słyszysz, Stasiu, czekam tu na ciebie! Stasiu! Stasiu!...
Biegnący chłopacy przystanęli, podeszli do Marcychy i nasłuchiwali; patrzyli zdziwionemi oczyma, jak wywijała w powietrzu rękoma, jak do siebie przyzywała kogoś z czarnego błota.
— Pojechał Staś na wojnę, wojna się skończyła, a on do mnie nie powraca... Pst, cicho! On śpi; kochany Staś śpi tam na wodzie!... Cicho dzieci! — mówiła, zwracając się do chłopaków i kładąc palec na spieczonych wargach.
Podeszli chłopcy bliżej jeszcze; dzikiemi, głupowatemi oczyma spoglądali to na Marcychę, to na bagno, świecące sinemi wodami.
— Strzelił! — zawołała. — Słyszeliście, jak on strzelił?...
— O kim wy mówicie, Marcycho? — zapytał jeden z chłopaków, Maciek.
— O kim mówię?... Nie wiesz, o kim mówię?... Mówię o Stasiu moim, który z wojakami pojechał na białym koniu i w czapce z białem piórkiem; pojechał na wojenkę, zostawił mnie niebogę, samą jedną na świecie!... On tam jest na Trytwie pod wodami, wypłynie z konikiem, przyjedzie; zobaczycie!...
— Kuba, palnij w łeb tę pałubę i ucieknijmy! — Szepnął najmłodszy z chłopaków, Szczepanek.
Podstąpił zblizka Kuba i ręką się zamierzył, miał zamiar zepchnąć kobietę z wysokiej grobli w błoto. Ale Maciek w mgnieniu oka pochwycił go za czuprynę i powalił na ziemię, wołając:
— Będziesz ty pustował, sobacza? Krzywa ci co ta biedna kobiecina?... Hę?...
Porwał się z ziemi Kuba, uchwycił w pas Maćka i poczęli się gwałtownie szamotać z sobą; atoli jeden drugiego nie zdołał przemódz; zgrzali się ogromnie, zasapali w złości, wreszcie puścili się pędem ku wsi, robiąc nogami umyślnie dużo kurzawy po drodze.
— Bez co ty, Maciek, broniłeś tej czarownicy? — zapytał Kuba.
— Czy ja wiem, bez co? Tak mi jej czegosik markotno; nie chcę, żebyśta ją bili!
— No, no, dziękuj Panu Jezusowi, com dzisiak nie przy sile, bobym cię dopiero zeprał i nabiłbym to babsko! — zawołał Kuba.
— Pleć baja, kiej ci widno! Myślisz, że jabym się bał takiego, jak ty, pępa?... Widzisz, Kuba, Marcycha mówiła gadkę o wojakach i bez tom jej bronił... Bawmy się w wojaczkę! Siadać na konie i jazda!...
Teraz wszyscy trzej chłopcy siedli na drewniane kije i poczęli defilować; na przędzie jechał Maciek, głośno przytupując bosemi nogami i udając, że drewniany koń jego wierzga.
A Marcycha rozmawiała na grobli sama z sobą, to się uśmiechała, to płakała znów:
— Jezus Marya!... Jaka tu była straszna wojna. Strzelali, bili się, świeciły szabelki, skakały koniki... Poszli w Trytwę!...
Usiadła na grobli i wołała tęsknym głosem:
— Stasiu!... Stasiu!...
Potem zerwała się i biegła ku pustej karczmie; po drodze spotkała pannę Leontynę i strzelca; wpatrzyła się w nich wzrokiem osłupiałym, pytając:
— Czy tu była wojna? Strzelali?...
A kiedy nie otrzymała odpowiedzi, szła dalej; przyszła pod starą ruderę, usiadła tu pod ścianą do słońca i znów rozmawiała z sobą. Z dachu sfrunął wróbel, porwał na ziemi duże, białe pióro, począł z niem podlatywać w górę, chciał sobie zapewne wysłać gniazdko. Ale piórko to było mu za ciężkie, przeto w powietrzu uronił je z dzioba. Marcycha spojrzała i krzyknęła:
— Białe piórko, białe piórko, z czapeczki mego Stasia!...
Później znów pomrukiwała:
— Poczekam tu do północy, o północy przyjadą wojacy, z wojakami Staś przyjedzie:
I wysiadywała tak do zmierzchu pod ścianami karczmy, prawiąc nieustannie o wojnie, o wojakach, o Stasiu. Słońce utonęło w wodach Trytwy, mgły zwolna unosiły się ponad bagnami. Znużonej czuwaniem poczęły się kleić powieki, głowa opadła na piersi; nareszcie całe ciało upadło na ziemię w barłóg igieł sośniny, oraz szyszek, naniesionych pod pustą karczmę przez jesienne wiatry. Głośnemu chrapaniu kobiety wtórował tylko od czasu do czasu głos sowy, siedzącej na zwaliskach komina.
W Orłowej Woli kury odpiały już północ, kiedy z boru wyszedł człowiek w długim czarnym surducie, jaki zwykle noszą małomiasteczkowi izraelici; człowiek ten zakasał poły, unosząc je w ręku, i szedł cicho, jak gdyby się ku wsi skradał.
Atoli znów na bagnach Trytwy rozległ się cichy plusk i z białej opończy mgły wystąpiła szara postać człowieka, uważnie przebywającego błota ze strzelbą na plecach, z myśliwską torbą na ramieniu. Za człowiekiem z trudem podążał pies na krótkich nogach, który to docierał do grzęzkich wysepek, to się wpław puszczał przez wodę. Po długiej, bardzo mozolnej podróży człowiek i pies wydobyli się wreszcie na groblę. Pod karczmą rozlegało się głośne chrapanie. Właśnie w tę stronę szedł prosto człowiek z psem. Stanął on nad śpiącą Marcychą i tak w milczeniu pozostawał przez chwilę; potem wydobył z zanadrza jakiś zwitek i położył go obok śpiącej. Naraz pies, który tymczasem przyległ do ziemi, warknął głucho, zwracając głowę w stronę boru. Człowiek spojrzał bacznie w tym kierunku i widocznie musiał coś dojrzeć, czy dosłyszeć, bo niebawem schronił się razem z psem wewnątrz pustej karczmy. Tu zdjął strzelbę z ramienia i, trzymając ją w pogotowiu, wpatrywał się w ćmę nocną poprzez liczne szpary w starych ścianach, usiłował rozpoznać przedmiot, zdążający od puszczy ku grobli. Chrapanie Marcychy brzmiało jakoś przeraźliwie. Człowiek, idący z boru zdawał się być bojaźliwym, chrapanie przestraszało go nawet zrazu; jednakże cicho, jak kot podszedł do śpiącej kobiety, ujrzał leżący tu jakiś zwitek, pochwycił go i ukrył w kieszeni; poczem niebawem puścił się w dalszą drogę ku Orłowej Woli. Ale zaledwie postąpił kilkanaście kroków, zaledwie zauważył, że ktoś za nim goni, a już poczuł na szyi strasznie dławiący uścisk. To człowiek, który wyszedł z bagien Trytwy, żylastą dłonią ujął za gardło człowieka, idącego z puszczy. Przez krótką chwilę trwało szamotanie się w milczeniu, potem obaj ludzie spokojnie szli w stronę boru. Kiedy przybyli pod dębinę, gdzie niegdyś Garłacz został ugodzony śmiertelnym strzałem, człowiek ze strzelbą nakrzesał iskier i z garści suchych liści rozniecił ogień. Przy blasku ognia człowiek w czarnym, długim surducie ujrzał coś strasznego dla siebie, bo się zatrząsł cały, zbladł i wybełkotał:
— Pan Sta...
I nie domówił w przerażeniu.
— Tak jest, stara znajomość, Janklu!... Pamiętasz groblę... Myślałeś, że już się nigdy nie zobaczymy na ziemi... Tymczasem ja śpię tam w bagnach pod wodą, a o północy się budzę, wstaję i błądzę, ażebym się mógł z tobą porachować!...
Cywilizacyą nazywa się taki stan społeczny człowieka, w którym wszystko, co dzikie, doznaje niemiłosiernego prześladowania, dopóki się nie ucywilizuje, to jest nie zmieni się na użyteczne dla ludzi. Litość mamy tylko dla stworzeń użytecznych i bezbronnych. Stopień też użyteczności bezsilnych istot nie naszego gatunku wyzwala uczucia miłosierdzia u człowieka. Tkwi w tem dążność do nieograniczonego zarządu ziemią i na tem się zasadza wysoka dyplomacya ludzka względem tygrysów, niedźwiedzi, wilków, lisów, zajęcy, cietrzewi, kuropatw, skowronków, słowików i t. d. Przewodnią myślą czynów pracowitego człowieka jest posiadanie raju na ziemi, płodzącej bogactwa tylko dla niego samego przydatne. W takim raju nawet komar nie powinien zakłócać spokoju monarsze świata,
Tymczasem podług wielce starożytnej organizacyi równouprawnienia wszystkich żyjących stworzeń, w różnych niedostępnych miejscowościach ukrywają się jeszcze niepodległe istoty, które śmiało i zacięcie bronią własnej swobody. Przez zgraję psów ścigany, wypada nieraz z głębi kniei rozjuszony niedźwiedź i, śmiało pierś nadstawiając na grad pocisków, stacza rozpaczliwą walkę. Coraz mniej już na ziemi tych bohaterów! A szczęśliwy człowiek zaciera ręce z radości, gdy ich tępi, cywilizuje...
Do rzędu tych nieugiętych w lasach naszych należy jeszcze dzik. Mężny, zuchwale człowiekowi stawia on swe twarde ciało. O potężnym łbie, z czubem między uszami, z wysuniętym ku przodowi ryjem, z zagiętemi jak szable kłami, z oczyma pełnemi rozwagi, a niekiedy wściekle połyskującemi, zwięzły, na krótkich nogach, z ogonem skręconym w obwarzanek, prowadzi ten olbrzym ciężkie życie w borach.
Jest w kniei mnóstwo tajemnic, nieprawdopodobieństw, których nie zdoła sobie wyjaśnić mieszkaniec miasta. Zdarzają się niekiedy zwierzęce geniusze. W puszczy Orłowej Woli był odyniec, wielka, czarna masa ciała, pokrytego szczeciną. Różni myśliwi dużo napsuli prochu, strzelając napróżno do tego zwierza.
— Już on cały nabity kulami — mawiał strzelec Kukułka. — Ja sam wsadziłem weń jakie dziesięć nabojów: po każdym strzale farbował i Bóg jeden raczy wiedzieć, w jaki sposób to zwierzę żyć jeszcze może...
A ilu psów dzik ten zgładził ze świata!
Strzelcy i leśnicy nazywali go austryakiem, gdyż twierdzono, iż bez pasportu wkroczył w knieję z monarchii austro-węgierskiej. Austryak nie wystrzegał się nawet zbytecznie ludzi, za dowód czego może służyć następujące zdarzenie: Kiedy wyrąbywano jakąś część boru Orłowej Woli, mnóstwo robotników z siekierami i piłami układało tu sągi. Zdawało się, iż wśród wielkiego gwaru i ruchu nawet mała jakaś ptaszyna nie zdoła dosiedzieć w ukryciu na kilkunastowłókowej przestrzeni, pokrytej porządnie ustawionemi sześcianami łupanego drzewa. Przyjechali dwaj bogaci kupcy, izraelici, i za sągi zapłacili panu Strojomirskiemu gotówką. Dopieroż poczęli się oni włóczyć po lesie, a obliczać, zapisywać i wszędzie zaglądać!...
Jednego dnia w samo południe oficyalista leśny oprowadzał tych kupców po wyrąbanem terytoryum. Robotnicy obiadowali właśnie w ową porę i, odłożywszy na bok narzędzia pracy, siekiery, oraz piły, długim pokotem rozłożyli się w porębie, gwarząc pomiędzy sobą. Opodal kupcy robili przegląd drzewa, oglądali każdy sąg po szczególe, aż tu naraz porywa się przed nimi z barłogu swego odyniec i bynajmniej nie ucieka w przeciwną stronę, lecz wpada prosto na wylękłych żydów, przewraca jednego po drugim, a sam defiluje, pędząc truchtem przed gromadnie obiadującymi chłopami. Białe, świecące kły, dziko błyszczące oczy, kark najeżony szczeciną, a nadewszystko olbrzymia postać, imponują każdemu. To też chłopi prawie potruchleli z przerażenia, kiedy dzik około nich przebiegał i otoczony jakimś dziwnym majestatem grozy, znikł w gęstwinie. Rozmawiano potem, że książę lasu chciał poprostu kupcom dać naukę za plondrowanie jego stolicy. Przestraszeni izraelici nie kończyli już obliczeń, lecz czemprędzej opuścili bór, w którym się znajdowało tak niebezpieczne zwierzę; leśnicy wszyscy zapewniali uroczyście, że wypadek tego rodzaju nie może się żadną miarą drugi raz powtórzyć, że to jest jedyne, w najwyższym stopniu rzadkie zdarzenie.
Jest w naszej puszczy dębowy starodrzew; wśród niego mała polanka, gąszczem wokoło obrosła, z dębem na samym środku i to z dębem tak pięknym, że mógłby posłużyć za środkowy punkt dla tajemnic jakiejś starożytnej religii. Tu zgromadziła się rodzina dzików pod przewodnictwem matki swego rodu. Samica ta rozłożyła się pod dębem, obok niej zaś z dziewięć sztuk młodzieży przedstawiało ciekawy widok. Jeden warchlak, pomrukując, wycierał sobie grzbiet o drzewo; inny znów jak pies tyłem przysiadł na ziemi; w pobliżu zaś troje rodzeństwa legło ciałami prawie jedno na drugiem; troje innych jeszcze harcowało uciesznie, ścigając się i potrącając ryjkami, podczas gdy pozostałe w gromadce rozkopywały wielkie mrowisko. Słońce poranne grzało i oświetlało te sceny leśnego życia mieszkańców puszczy. Było to w pierwszej połowie jesieni. Po zeschłych liściach tułały się jeszcze słowiki; po drzewach między gałęziami przelatywały zwinne sikorki; dzięcioł opukiwał korę; górą leciały stada rozgwarzonych ptaków, które tu i owdzie zapadały, zrywały się znów, leciały dalej.
O kilkadziesiąt kroków od owego ustronia jest wklęsła nizinka z gaikami brzeziny, zarosła czerwieniącą się zdala wrzosiną; tę zaciszną dolinkę przerzyna strumień zewsząd otoczony kołtunami jakichś wypłowiałych porostów, połamanych trzcin, u spodu których puszczają się młode zielone trawy. Strumyk się sączy, pluszcze, a wkoło szumi bór ponury. Z niziny owej można rzucić okiem w las na wszystkie strony i wszędy widzieć pnie drzew sędziwych; można przejrzeć po za te pnie i jeszcze dalsze pnie zobaczyć. Tu to obrał sobie jednego razu legowisko sławny dzik, zwany austryakiem.
Życie istot prześladowanych nigdy nie jest przyjemne, nawet wtedy, jeśli prześladowanie przybrało postać obmyślanego systematu o formach łagodnych; cóż dopiero jeśli się jest brutalnie osaczonym na wszystkie strony. Na polance pod dębem naraz zrobiło się zamieszanie; samica powstała, wytężyła przed siebie potężny łeb, wciągała w nozdrza powietrze — węszyła; potem dziko furknęła raz, drugi, trzeci. Wydała widać głos trwogi i ostrzeżenia, gdyż warchlaki czemprędzej pospieszyły na tyły matki; rozpoczęło się rechtanie, jakby rodzinna narada; stara ryjem robiła porządek między młodzieżą, dotykała grzbietów swego potomstwa; może się w ten sposób umawiano, gdzie ma być miejsce schadzki na wszelki wypadek w razie rozsypki, podczas niebezpiecznej napaści.
Niebezpieczeństwo było istotnie duże. Któż wie, w jaki sposób Kukułka wytropił tu dziki i sprowadził im na kark myśliwych, oraz psiarnię? Kilkunastu strzelców zajęło stanowiska, a wszyscy pamiętali, że w ostępie jest nietylko matka z warchlakami, ale i sławny pojedynek austryak.
Marek prowadził olbrzymiego, burego psa bez uszu, z wściekłemi, krwawemi ślepiami, zachęcając go nieustannie cichem podżeganiem. „Huź go, huź go!.. Szukaj, Bysiu, szukaj!..“ Byś zwietrzył coś, wpadł na trop, rzucił się jak wściekły; po chwili znów stanął, wzniósł w górę ogon, patrzył, słuchał, wąchał; nagle podskoczył, popędził, aż ziemia jęknęła, a w puszczy rozległ się głos jego: „Hau! hau!...“
Puszczono trzy inne psy. Wiernego, Srokę i Wisłę, które w mgnieniu oka zniknęły w kniei. I znów zagrzmiał ponury głos Bysia: „Hau! hau!,..“ Potem jeszcze przez chwilę panowało milczenie.
Dziki nie opuściły polanki; armia ich, oparta tyłami o potężny pień dębu, widocznie oczekiwała napadu, samica stała w uroczystej ciszy, ciskając błyszczącemi oczyma ku gąszczom; niektóre warchlaki poczęły się roić niespokojnie.
Teraz z gęstwiny wypadł Byś, rozjuszony, żądny boju; jak wprawny strategik, rzucił się na tyły dzików. Atoli napadnięta armia wykonała w jednej chwili taki manewr, że Byś ujrzał front przed sobą, a na czele matkę, srogie spojrzenia miotającą... Pies odskoczył kilka kroków, narobił wrzawy. Aliści niebawem z ogromnym rozpędem wybiegła na polankę reszta psiarni i z zaciekłością wkroczyła między warchlaki, niby jazda, rozbijająca zwartą kolumnę nieprzyjaciela... Zrobił się huk, trzask, łomot, którym towarzyszyło wściekłe szczekanie psów i kwik szarpanych warchlaków. Sroka przysiadł jednego z młodych dzików, wpił mu w kark kły wściekłe i zadawał srogie rany. Prosię kwiczało w niebogłosy. Na ten krzyk rozpaczy przypadła jednym susem matka; wściekłą była jej zemsta za cierpienia dziecka: Sroka został wyrzucony w powietrze, a kiedy spadł na ziemię, skomlił żałośnie; nie podźwignął się już nigdy, broczył cały we krwi; trzewa z rozprutego brzucha wypadły i pies konał na polu bitwy. Ale w tej samej chwili z gąszczu błysnęła dwururna strzelba i jeden za drugim huknęły dwa strzały... Samica rzuciła się gwałtownie w kierunku, zkąd dym wyszedł, lecz wnet padła na przednie kolana, a psy rwać ją poczęły niebawem za uszy i szynki. Gromada warchlaków rozbiegła się w popłochu po lesie; strzały słyszano ze wszech stron, wszędzie zabijano lub dobijano lancami uciekające zwierzęta.
Marek Kukułka był niezmiernie czynny; dziwiło go to tylko, że wśród tego strasznego zgiełku nie pomknął dotąd austryak. Już strzelec przyzwał do siebie Bysia, uganiającego się po kniei za warchlakami, i chciał go wysłać na zwiady w zaciszną nizinkę, kiedy oto w dole huknął strzał i rozległ się okrzyk: „Pilnuj dzika!“
To austryak właśnie opuścił legowisko; ale nie szedł prosto na rozstawionych strzelców, jeno z boku widziany, sadził pod górę w ogromnych susach ku polance z dębem, gdzie przed chwilą wrzała straszliwa walka.
Słysząc myśliwskie hasło, Kukułka miał się na baczności. Jakoż niezadługo ujrzał ogromnego odyńca; zmierzył i dał ognia z obu luf odrazu. Tym razem austryak snadź celnie został ugodzony, bo się zachwiał w biegu i padł na ziemię. Marek rzucił strzelbę, dobył ogromnego noża i tak uzbrojony podszedł ostrożnie do olbrzymiego potwora.
Radość strzelca była niezmierna, powalił on dzika, który w tych stronach był równie sławny, jak niegdyś w starożytnej Grecyi Kalidoński odyniec, cała różnica, iż nasz leśnik nie pozyskał wszechświatowej reputacyi Meleagra.
Kukułka usiadł teraz na swej zdobyczy, przyłożył nóż do gardła pokonanemu zwierzęciu, aby z niego wystraszyć resztki życia. Ale, o dziwo, odyniec zerwał się z ziemi tak nagłym ruchem, że Markowi nóż wypadł z ręki i przerażony strzelec ujrzał się na grzbiecie austryaka jak na koniu. Zwierz miał widać dużo sił jeszcze, bo w lansadach poskoczył między krzaki, unosząc Kukułkę w stronę przeciwną kierunkowi, zkąd dochodziła wrzawa psiarni i krzyki ludzi, ucierających się z warchlakami. Marek wrzasnął kilkakrotnie przeraźliwym głosem; jednakże był to rzeczywiście głos wołającego na puszczy. Dzik pędził coraz prędzej, jak gdyby nie czuł na grzbiecie żadnego ciężaru; przebiegał gąszcze, ocierał się ze strzelcem o drzewa, biegł z góry na łeb i wybiegał na wzgórza, zawsze z nadzwyczajną łatwością. Kukułka musiał w tej wędrówce dokładać starań, ażeby utrzymać równowagę, nie spaść i nie dostać się pod kły austryaka. Szalona jazda trwała z kwadrans czasu; Marek wrzeszczał rozpaczliwie, dzik nie ustawał w biegu. Teraz przed oczyma swemi ujrzał strzelec pagórek, najeżony ciernistym głogiem, i pomyślał w duszy, iż, jeśli dzikowi przyjdzie ochota przedzierać się tamtędy, to najniezawodniej życie położyć tu wypadnie. Był to atoli dzień, pełen nadzwyczajnych myśliwskich wypadków. Z gęstwiny leśnej wyszedł jakiś człowiek z torbą myśliwską na ramieniu, ze strzelbą w ręku, z psem przy nodze; zmierzył i wypalił... Austryak rzucił się ku przodowi i zarył tak jakoś gwałtownie po ziemi, że Kukułka spadł z niego przez łeb i, wywróciwszy kozła, znalazł się o parę kroków od powalonego dzika. Teraz nie było najmniejszej wątpliwości, że odyniec wyzionął ducha.
Kiedy przestraszony Marek powstał z ziemi, zdawało mu się, iż we śnie marzył. Nieznajomy strzelec znikł natychmiast; na zabitym dziku niebawem poczęły osiadać jakieś wielkie, szafirowe muchy. Kukułka przeżegnał się bogobojnie, szepnął kilka słów na podziękowanie Panu Bogu za ocalenie i pospieszył w las, aby odnaleźć nóż, strzelbę i towarzyszów. Co mu się przydarzyło owego pamiętnego dnia, tego przez długi czas nie śmiał nikomu opowiadać. Gdy atoli przywieziono zabitego odyńca, strzelec pilnie oglądał jego rany i mruczał:
— To był dopiero strzał wymierzony!... Kula rozbiła odrazu całe serce.
Zima... Śnieg zawiał puszczę, chwyciły siarczyste mrozy i dęły straszne wichry. Wtedy jednak musi też wyżyć każde stworzenie. Już w początkach grudnia dolatywały z pod boru do Orłowej Woli złowieszcze dla ludzi wycia wilków, a różni przejezdni widywali zdaleka tu i owdzie błyszczące ślepie wałęsających się po drogach zgłodniałych bestyj. Pod samą wsią odnajdywano w mroźne poranki wilcze ślady, nocami zaś słyszano z chat psie skomlenia i ujadania. Któż nie wiedział w całej okolicy, że tej a tej nocy wilki pożarły strażnika lasów rządowych, że innym razem padły znów ofiarą dwa psy z plebanii, a jeszcze kiedyindziej wilki wpadły do Żabic, podkopały się pod chlew i u pewnego zagrodnika zadusiły trzy sztuki nierogacizny? Rozzuchwaliły się i przybyły raz przez ogród pod sam dwór w Orłowej Woli. Gwałt się zrobił niezmierny, psy już nie szczekały, ale wrzeszczały formalnie; stróż nocny się obudził, wylazł z budy pod stodołami i począł z całej siły na gwałt trąbić, a psy pobudzać: „Huź go! Huź go!“ Zbudził nareszcie ekonoma, ekonom pisarza, pisarz prowentowy karbowego, karbowy dopiero wyrwał z uśpienia istotną siłę — fornali. Fornale porwali za żerdzie, koły, drągi i, wywijając temi strasznemi narzędziami, pod wodzą ekonoma, pisarza, oraz karbowego rzucili się gromadnie do ogrodu. Psy, między którymi były także znane nam już pogromce dzików, zajadle poskoczyły w gąszcze ciemnego parku; Byś rzucał się jak wściekły, drapał ziemię przedniemi i tylnemi łapami, wyrzucał śnieg w powietrze, przystawał co chwilę, to znów gnał na czele psiarni, niby ekonom na czele fornali. Wilki naturalnie zwąchały pismo nosem, poszły w pole, a z pola umknęły do boru, dokąd ich już nikt nie miał chęci ścigać.
Nazajutrz w obecności biegłego, Kukułki, oglądano wilcze tropy i różne były zdania co do ilości niesłychanie śmiałych zbrodniarzy, którzy się odważyli dotrzeć prawie do drzwi tak wielkiego i pięknego pałacu. Niektórzy naliczyli trzydziestu wilków, inni tylko piętnastu; ktoś utrzymywał, że mogło ich być tylko dwóch, ale kluczów narobiły dużo, używając przechadzki po parku. Spytany Kukułka nikomu nie przeczył i oświadczył, iż wilków mogło być dwóch, piętnastu, trzydziestu, albo nawet czterdziestu i więcej, ponieważ zbójeckie te zwierzęta chodzą na sposób złodziei: jeden za drugim i następujący utrafia stopą w ślad swego poprzednika. Widzi się nieraz trop jednego wilka, a mogło ich być wielu.
W Orłowej Woli panowała wogóle większa zawziętość i nienawiść przeciw wilkom, aniżeli przeciw ludzkim złodziejom i rozbójnikom. Tych ostatnich przecież każdy nosił jakąś cząsteczkę w sobie. Pierwszy Kukułka, po obejrzeniu wilczych tropów, postawił wniosek zarządzenia w puszczy wielkiej obławy na wilki. Projekt ten został jednomyślnie i z zapałem przyjęty przez dwór, oraz przez gromadę. Orłowa Wola stała się środkowym punktem koalicyi przeciw wilkom; niebawem bowiem dwory i gromady wsi okolicznych przystąpiły także do akcyi. Przeszło czterystu chłopów uzbroiło się w widły żelazne, w topory, sztaby żelaza. Wójci gmin, służba dworska wyższych stopni szła na wyprawę ze strzelbami, kordelasami, oszczepami. Niby druga Atalanta, wzięła też udział w wyprawie panna Leontyna, a wszyscy jednozgodnie oddali się pod rozkazy Marka Kukułki; on to miał wieść w las hufiec ludzi, roznamiętnionych do walki ze zwierzętami.
Porzućmy na chwilę łowców owych, a zobaczmy, co się zimową porą dzieje w puszczy, jak tu żyją jej mieszkańcy.
Zimą bór szumi jakoś poważniej, a może tylko człowiek z innym nastrojem ducha słucha tego szumu zimową porą. Śniegi do kolan zasypały smugi i ługi, w białe płachty przyodziały drzewa, których konary pod ciężarem tego stroju gięły się ku ziemi. Zarośla karłowatej sośniny i świerczyny przydęło zupełnie, wyglądały one niby śnieżne kopce, pagórki, niby fale na śniegowem morzu. Tajemnicze gąszcze podrosłych zagajników stały jakby iskrzące się białością labirynty, wykute w jednej olbrzymiej skale białego marmuru, a tu i owdzie tylko widać było czarny otwór, przez który może bóstwa puszczy na świat wyglądały. Ktoby tu wgłąb chciał przeniknąć, musiałby sobie góry śniegu zwalić na głowę. Co za mieszkańcy mogą przebywać w takich siedzibach, w tem państwie białego mrozu i ciszy? Taką jest puszcza w zimie! Człowiekowi wydaje się ona piękną, jako obraz; ale jest przecież straszną, ponurą dla istot, które w niej żyć muszą. W stolicy wiecznego głodu i mordu, gdzie dzikość, oraz siła zwyciężają, nietyle może rozczulać się należy, ile myśleć o tych srogich, nieubłaganych prawach, które my zwykle tak po swojemu objaśniamy; brak nam zdolności, czy odwagi ażeby poznać, jakiemi one są rzeczywiście. Te prawa są chyba proste, zwykłe, codzienne!...
Dobrych i niewinnych stworzeń niema na świecie; nie łudźmy się!... Są tylko silni i mniej silni. I niema wśród żywych innej miłości, tylko miłość gatunku, a w niej o to jedynie chodzi, aby słabych zniszczyć lub mocniejszymi uczynić. Jest jedno jedyne, najwyższe prawo życia: Bądź silnym! Uczyń silnym jeden swój organ: zęby, oczy, rozum lub nogi, a będziesz na świecie zwyciężał, dopóki nie spotkasz silniejszego od siebie. Hartowne dzieci puszczy to jedno mają przykazanie, zapisane w swoich organizmach.
Nie znajdziesz drugiego zwierzęcia, któreby u ludzi w Orłowej Woli miało reputacyę gorszą, aniżeli wilk. Niemowlęciu, co piersi matki ssać jeszcze nie przestało, już powtarzano: „Bądź dobre, bo cię wilcy zjedzą!“ Malec rósł, słuchał o strasznych wilkach, bał się wilków, wilkiem innych straszył. Dużo przerażających powieści o wilkach krążyło po Orłowej Woli. Stare baby i stare dziady opowiadały na ten temat takie straszne rzeczy, iż słuchaczom włosy stawały na głowie, a po sercu roiło się mrowie. Bo ileż to szkap, krów, psów, wieprzów, ludzi pozjadały tu wilki, a każde takie pożarcie ma swoją własną historyę!
Więc też, gdy dzieci wyrosły na energicznych ludzi, obawa przeszła w nienawiść dla wilków. Któżby nie chciał być bohaterem, duszącym Minotaura lub ścierającym łeb Hydrze?...
Wiemy, że już w początkach grudnia późnym wieczorem i w nocy dolatywały do Orłowej Woli przeciągłe wilcze wycia, niby żałosne, niby tęskliwe. Usłyszały to zawsze najpierw psy i poczynały szczekać niespokojnie, inaczej niż zwykle szczekały. Robił się alarm w całej wsi, a wśród ciszy dawały się słyszeć tylko psie głosy i odległe wilcze wycie. Byś stawał wtedy, jakby do boju, łukowato opuszczał ogon ku ziemi i grubym głosem wyróżniał się w tym koncercie.
Cóż to jest za istota, której się wszyscy boją? Musi być strasznym potworem? Czasem najbardziej nienawidzonymi są najbardziej prześladowani. Wilk jest tylko silny, mądry, wytrzymały, zuchwały i zahartowany. Dogania wiatronogą sarnę, zwycięża strasznego odyńca i nie schodzi z drogi człowiekowi. A przecież to krewniak psa, największego ludzkiego poufalca i zausznika! Tylko, że on ma kark grubszy i bardziej nieugięty. On kiedyś zginie zapewne, a wtedy ludzie oddadzą mu sprawiedliwość w literaturze; tymczasem walczyć z nim trzeba.
Śnieg sypał dużemi płatami, niebo było czarne; w okolicach Zabrańskiej Budy, pomiędzy gąszczami kniei przedzierała się pośpiesznym biegiem istota czworonożna z ogonem puszystym i w dół spuszczonym, z nastawionemi śpiczastemi uszyma, o świecących, ukośnych oczach, z głową zakończoną ostro, a na grubej szyi osadzoną. Był to mały wilk, jeden z nierzadkich mieszkańców naszej puszczy. Wybiegł na wzgórzystą polankę, pełen jakiegoś nerwowego niepokoju, błysnął dokoła ślepiami, obwąchał grubą sosnę, przysiadł na tyle ciała, wzniósł w górę paszczę i posłał w obłoki jeden przeciągły głos „Huuuu!“ Posłuchał echa, rozbijającego się po boru w nocnej ciszy, a potem począł wyć na dobre. Tu i owdzie odezwały się podobne głosy, a gdy jedne z nich milkły, inne poczynały zawodzić znów te posępne pienia. Nie wiem, czy to były głosy miłości, czy skargi głodu; może — hasła wojny, którą ród wilków wypowiadał światu.
Niezadługo potem przybył inny wilk: błysnął w krzakach oczyma, popatrzył przez chwilę, przysiadł naprzeciwko wyjącego współplemieńca i zaczął mu wtórować. Niebawem zjawiło się więcej śpiewaków i puszcza zagrzmiała wrzawą wycia, które strachem musiało przejmować każdego, kto nie był wilkiem. Gdyby ci po ludzku przyszło odczuwać i osądzać wilcze wycie, musiałbyś przyznać, że w niem drga rozpacz, czy mściwość, którą wywołuje może gorycz zbyt twardej życiowej doli. No, a czemużby wilk nie miał odczuwać swej niedoli? Może ją i odczuwa, lecz silny jest i dużo znieść potrafi. Zwyczajnie, jak wszelka istota prześladowana, zewsząd szczuta.
Puściła się teraz w pochód cała zgraja wilków; pozajmowały one w puszczy różne zwierzęce trakty i podzieliwszy się na pomniejsze oddziały, przetrząsały knieję. Naraz jeden z wilków przystanął, nasłuchiwał bacznie, potem począł węszyć, rozglądać się uważnie po śniegu i cichutko podchodzić ku krzakom; pozostali jego towarzysze, jakby pojmowali, o co chodzi, rozpierzchli się na wszystkie strony i po tyraliersku okrążyli zarośla w półkole. Był to jeden z typów wilczego polowania, strategia podobna do tatarskiego tańca. W krzakach powstał nagły szum, zamęt jakiś; widocznie tropiona i osaczona ofiara spostrzegła, z kim ma do czynienia. W olbrzymich susach wypadły z zarośli dwie sarny i rzuciły się na wilczy kordon, niezupełnie jeszcze sformowany. Któryś przyczajony wilk poskoczył ku nim, lecz otrzymał nadzwyczajnie energiczne wierzgnięcie w głowę i stracił na chwilę przytomność umysłu; zawył więc wściekle, a zewsząd dały się słyszeć charkania, namiętne mruczenie i szczękanie zębami. Alarm ten poleciał przez cichą puszczę i był myśliwskiem hasłem dla innych wilków, włóczących się na jakiej milowej przestrzeni po kniei i po drogach. Wszystko zawrzało. Jedna wilcza gromada popędziła za sarnami w tropy, inna sunęła z boku, zabiegając ściganym.
Sarny wybiegły na równą drogę, gnały, zaledwo tykając ziemi; był to lot raczej, niżeli bieg na nogach. Atoli w oddaleniu po obu stronach drogi już dwa wilki przycupnęły do ziemi i oczekiwały na spłoszone ofiary. Kozieł gnał na czele, pędził jak szalony; nie powstrzymałaby go żadna przeszkoda, przesadziłby wały, wzniósłby się nad przepaściami, zginąłby, ale nic nie zdołałoby go już wstrzymać w tym pędzie. Zaledwie o długość ciała wyprzedzona pozostawała za nim koza. On pierwszy z istotnie męzką odwagą rzucił się między dwa wilki, dotknął ziemi i jak kula przeleciał ponad ziejącemi paszczami, lekko się odbił od ziemi i znów w susach, podskokach pędził, mknął, a za nim waliła się tłuszcza wściekłych łowców. Ale wierna jego towarzyszka nie zdołała mu sprostać w męztwie, oraz sile. Widok wilków, zastępujących drogę, stropił ją nieszczęśliwą i odbił od boku małżonka; rzuciła się między drzewa i wnet spotkała zawziętych naganiaczy, którzy z boku wytrwale prowadzili obławę; znów się stropiła i zawróciła na drogę, lecz tu właśnie miała za sobą bandę rozjuszonych tropicieli; jeszcze wykonała zwrot, rączo dała susa, kiedy na gardle poczuła straszne wilcze zęby; z całych sił wstrząsnęła nieznośnym ciężarem mordercy i padła, bo ją już kły ze wszech stron szarpały, a zażarta wrzawa łowców towarzyszyła jej srogim męczarniom śmierci. Rozdarte w mgnieniu oka na kawałki, ciepłe ciało stanowiło teraz przedmiot zaciekłej walki, tak solidarnie dotychczas działających siepaczy. Każdy z nich rwał, żarł, dławił się, a łykał coprędzej, aby mu mocniejszy nie odebrał kąska. To jego, co już zasymilował, co zamienił na siebie samego.
A cóż się stało z kozłem, jej małżonkiem?
Jego znów ścigały inne bandy wałęsających się po boru wilków. I on gdzieś koniecznie zginąć musi; jeśli nie zaraz, to w ciągu godziny, bo tacy myśliwi nie łatwo porzucają wytropioną zdobycz... Wytęża siły i goni, czuje, iż mu nogi omdlewają, iż zwolnić biegu musi... Za chwilę padnie może, a wilki, choć w tej chwili daleko są od niego, niebawem jednak przypadną i rozszarpią. Wybiegł na jakąś obszerną płaszczynę, przystanął: wyraźnie czuje, słyszy, iż wrogów pełno ma za sobą i po boku. Trzeba skorzystać z tego przestronnego, białego pola i na równinie powierzyć się wiatronogiej ucieczce. Więc rzuca się w tę stronę, gdzie miejsce zdaje się być wolne od nieprzyjaciół, gdzie mu zmysły mówią, iż tam jeszcze tylko mógłby się ocalić. Poskoczył rączo, zrazu wpadł w zaspę, lecz się z niej wyrwał sił resztami, bieży dalej i pod stopami czuje jakąś dziwną przeszkodę, iść nie może.. nogi mu się ślizgają... śnieg coraz to mniejszy, a przed nim wiatrami wydmuchana płaszczyzna gołoledzi. Powracać? Jak latarnie świecą już dokoła roziskrzone ślepie prześladowców. Porywa się, piersią rozpaczliwy rzut robi naprzód i pada. Jeszcze się zrywa i jeszcze pada.... A wilki zawyły i tłumnie walą się ku niemu. On powstać na nogi już nie zdoła, mróz ścina mu członki, biegiem rozgrzane... Wydał głos trwogi, głos rozdzierający i uderzył głową o twarde lodu zwierciadło. Może się zapaść chciał pod ziemię, może głosem przyzywał jakiejś nieznanej sobie siły na pomoc. Na jego głos rozpaczy odpowiedziały liczne głosy wściekłości, zgraja przybywała coraz bliżej, z otwartych wilczych paszcz unosiły się kłęby pary. On widział to wszystko, słyszał, a był bezsilnym. Srogą ty jesteś, przyrodo!... Wnet jedno więcej życie poszło na korzyść mocniejszych w puszczy.
To była jedna noc tylko, a ileż nocy takich, i straszniejszych jeszcze, bywało w kniei! Przecież walki głodu i walki miłości grzmiały tu nieustannie. Ciągle przelewało się życie z jednych organizmów w drugie, a co za uczucia towarzyszyły tym faktom!
Spadł z nieba większy śnieg jeszcze i przysypał pole bitew, mogilnym całunem nakrył ślady krwi i skąpe resztki zwłok tych, co polegli w boju o życie. Spokój im wszystkim!
Znów chwyciły „trzaskające“ mrozy i znów wszystkim żyć było ciężko, wilkom — także.
Jest w naszej puszczy znany nam dębowy starodrzew; wśród niego znamy polankę, wokoło oblamowaną gąszczem, jakby kołnierzem; na tej polance stoi ów dąb, tak piękny, tak wielki, że mógłby posłużyć za środkowy punkt dla tajemnic jakiej starożytnej religii. Jest to pradziad dębów puszczy, naoczny świadek krwawych zapasów, jakie od wieków miały w boru miejsce. Krzyżowały się na tej polance liczne drogi zwierząt leśnych, których ciągi tędy widocznie wypadały, dokądkolwiek zdążał wędrowiec. Atoli widocznie nie same zwierzęta kroczyły po tych drogach, bo oto, w kilka dni po opisanych wypadkach sarn z wilkami, przed samym zmierzchem wysunął się z gąszcza na polankę człowiek, ubrany w wilczurę, w lisiej czapce na głowie, ze strzelbą w ręku, z torbą na ramieniu, z psem przy nogach; szedł on ostrożnie jak wilk, rzucając dokoła siebie bystre spojrzenia. Wyszedł na polankę, podstąpił do dębu, troskliwie ślad odeptał wokoło, tak, iż ludzkiej stopy na śniegu znać nie było; wsadził psa do torby i wdrapał się między konary rozłożystego drzewa. Po niejakiej chwili można było słyszeć wewnątrz pnia dębowego jakieś drapanie, jakby powolne zsuwanie się, czy schodzenie czyjeś ku dołowi. Jeżeli więc dąb ów nie był świątynią bóstwa, był jednak siedzibą człowieka.
Gruby wypróchniały pień przedstawiał przy podstawie obszerną komnatę, w której można było nietylko stać lub siedzieć, ale legnąć i wygodnie się wyciągnąć. Mieszkaniec tej dziwnej chaty, dosięgnąwszy stopami gruntu, mchem wysłanego, uwolnił psa z torby, oparł strzelbę o ścianę drzewa, również mchem suto zaopatrzoną, powiesił torbę, wziął w rękę wysoką żerdź z dużą wiązką mchu i zatkał u góry otwór w pniu, którędy poprzez konary dębu przeświecało dosyć wypogodzone niebo. Po tych czynnościach w milczeniu legł na ziemi, nakrył się jakąś zwierzęcą skórą i tak, we mchu zagrzebany, z psem w nogach rozłożonym, niebawem zasnął.
Ta sama banda wilków, która przed kilku dniami polowała na sarny w części puszczy, zwanej Zabrańską Budą, wałęsała się dzisiaj nocą w tych znowu okolicach, podzielona na kilka gromad, bobrujących blizko siebie po kniei. Jedną gromadę, złożoną może ze dwudziestu głów, prowadził właśnie po trakcie zwierzęcym, którędy człowiek przed trzema godzinami szedł w milczeniu, wódz-wilk, roślejszy od innych. Zdawało się, że te zwierzęta biegną teraz za tropami człowieka uśpionego w dębie. Kiedy wódz miał już wyjść z gąszczu na polankę, zatrzymał się nagle, jakby coś zoczył, posłyszał, czy zwietrzył; nawet pochylił się nieco, rzucając w stronę dębu przenikliwe spojrzenia, a przytem pilnie nasłuchując. Cała gromada naśladowała go mniej więcej i zachowała uroczyste milczenie... Wódz przezornie począł się wysuwać z gęstwiny, delikatnie stawiając nogę za nogą, jak wyżeł, podchodzący do szaraka w kotlinie. Kiedy wilk nareszcie przyszedł do dębu, począł go obwąchiwać wkoło, ale nagle odskoczył, bo wewnątrz pnia coś warknęło. Stanąwszy teraz w odległości jakich dziesięciu kroków, cała zgraja wilków z nastawionemi uszami i świecącemi oczami wpatrywała się w dąb niedowierzająco. Nareszcie jeden z nich przysiadł na tyle ciała i zawył przeraźliwie, niektóre go naśladowały. Niebawem nadbiegła inna gromada; zewsząd w gąszczu ukazywały się łby wilcze. Wycie stawało się coraz ogólniejsze.
Ktoby się wpatrzył był dobrze w pień dębu, dostrzegłby, iż na tym pniu znajdował się otwór wielkości kurzego jaja, niby wypróchniała dziupelka, dosyć nieznacznie wśród mchu umieszczona. Z owego otworu wysunął się teraz ubity zwitek mchu, widocznie zatyczka, której nie można było wciągnąć ku wewnątrz. Prawdopodobnie mieszkaniec dębowej chaty przyglądał się wyjącym wilkom, może obliczał ich ilość. Na wyrzucony kłaczek mchu wilki rzuciły się z zajadłością, wyrywały go sobie z paszcz, charcząc i zgrzytając zębami, poszarpały go na drobne części i rozrzuciły. Potem z wrzaskiem i zaciekłem szczekaniem przyskoczyły do dębu, wspinały się nań przedniemi łapami, zębami łupały korę i nadgryzały drzewo; lecz stary dąb, jakkolwiek spróchniały wewnątrz, za twardym się okazywał dla wilczych zębów. Zgiełk był niezmierny i straszna zaciekłość zwierząt, które poczuły oczywiście w dębie obecność człowieka i psa. Obległy one drzewo, rzuciły się na nie, obwąchiwały je, gryzły od dołu, a niektóre poczęły gwałtownie śnieg odgrzebywać i ziemię kopać, ale zmarzła ziemia była twardą, a od ziemi twardszemi jeszcze były korzenie dębu.
Na niebo jasne wszedł księżyc, srogi mróz ścisnął około północy; wilki stawały się coraz zaciętsze. Mieszkaniec dębu czuł się widać zupełnie bezpiecznym w swojem schronieniu, bo bardzo spokojnie przez długi czas znosił to natarczywe oblężenie. Kiedy jednakże wilki już kilkakrotnie a daremnie wykonały napad, kiedy zupełnie ogryzły korę u podstawy dębu, wówczas strudzone znów zasiadły i rozpoczęły straszliwą kantatę; wycie to sprowadzało coraz nowych przybyszów. Z okienka w pniu dębowym huknęły dwa jednoczesne prawie strzały... Trudno byłoby opisać zamieszanie, powstałe w wilczem zbiorowisku. Jeden z wilków, ugodzony kulą, czy loftką, począł się miotać po śniegu, jakby w tańcu Wita, wydając przytem przeraźliwe wrzaski i skowyty. Gromada rzuciła się nań i w mgnieniu oka rozszarpała rannego, a potem, ziejąc wściekłością, cała ta rozjuszona rzesza zwierzęca przypuściła nowy, gwałtowny szturm do dębu, szturm daleko natarczywszy od poprzednich napaści. Wilki skupiły się teraz około twierdzy dębowej tak tłumnie, że jeden drugiemu na karku stawał, byleby dotrzeć do dębu i wywrzeć na nim wściekłość ostremi kłami. Dąb, olbrzymi taki, a przecież chwiał się i wstrząsał przy tem natarciu.
Wtem z okienka wysunął się długi, zapalony lont z mchu, czy szmaty oblanej żywicą; knot rozgorzał i spadł między zgraję tłoczących się bestyj, czepił się karku wilka, poparzył go dotkliwie i sprawił istną pożogę w gęstych kudłach zimowego futra; wilk stanął w płomieniach, a od niego zapaliły się włosy sąsiadów... Żywica rozlewała się, płonąc i zadając zwierzęciu dotkliwe męczarnie. Wściekły wilk, trapiony bólem, rozpychał swych towarzyszów gryzł ich, wyrywał się z tłumu, padł na śnieg i tarzał się, wydając jęki. Z wnętrza dębu wypadły nowe takie rozpalone świeczki, wypadały też żywiczne kulki, widocznie napełnione prochem strzelniczym, bo pękały, rozpryskując wkoło wrzącą żywicę. W gromadzie wilków wybuchły teraz straszne nieporządki: pieczone gorejącą żywicą, zwierzęta rzucały się w bólu na wszystkie strony, napadały na innych wilków, gryzły ich i kaleczyły wściekle. Takich poparzonych szaleńców porywały znów inne wilki, rozciągały i rozszarpywały. Wzorowa dotychczas solidarność zamieniła się w krwawy bój domowy, pełen rzezi. Najlepszą jest ta polityka, która sprawia, że nieprzyjaciel siebie samego bije.
A jednak zawzięte wilki długo nie odstępowały z pod dębu, liczba ich wzrastała nieustannie, nowe hufce przybywały z głębi puszczy. Napady na dąb powtarzano z taką samą, jeśli nie z większą jeszcze zajadłością. Mchu obdartego zębami, obłupanej kory, kawałków drzewa wyrwanego kłami — wszędzie było pełno.
Z okienka w dębie huknęło kilka jeszcze strzałów, od których zginęły nowe ofiary; wypadały nowe knoty i nowe kule, pękające niby granaty, których odłamki raziły wściekle, zwłaszcza, gdy się dostawały w oczy, lub ziejące paszcze.
Wreszcie, znużone walką, pokaleczone, poparzone wilki odstąpiły od szturmu; ale przedsięwzięły one widać prowadzić oblężenie w inny sposób, bo zasiadły teraz zdala wkoło dębu i rozpoczęły znów przerażające wycie na tem polu bitwy.
Atoli nie wszystkie owe żywiczne knoty i pękające kule trafiały w wilcze kudły; wiele ich spadło na ziemię, zasłaną trzaskami omszonej dębowej kory; różne też odłamki bomb wybuchających przylepiły się niżej i wyżej do dębu, gdzie wilki nie dotarły już kłami i nie odarły kory. Ztąd poszło tlenie się trzasek pod dębem i mchu na dębie. Woń spalenizny czuć się dała w powietrzu; powiał wiatr i rozdmuchiwał te ogniska. Na dębie pojawiły się czerwone płomyki, sięgające ku wierzchołkowi; języki ich szybko ślizgały się po powierzchni, łączyły się z innymi, dotarły do grubszych konarów, rozlały się po nich, buchnęły i ogarnęły dąb zewsząd. Płomień dotarł do dziupli, prowadzącej wewnątrz dębu, ogarnął ją, zajęła się wiązka mchu, stanowiąca zatyczkę otworu, niby strzecha dębowej chaty; wiązka ta musiała być bardzo zeschła, bo odrazu buchnął z niej płomień i spadła wewnątrz na łoże gęsto mchem wysłane i pomiędzy ściany... Krocie iskier rozsypały się po dębowej chacie, a każda iskra była zarodem pożaru. Wewnątrz pnia dębowego stał się gwałtowny jakiś ruch, słychać było drapanie się człowieka i skomlenie psa. Nagle huknęło strasznie, aż dąb trzasnął i wstrząsnął się cały. Masa ognia buchnęła wierzchem i przez okienko; przerażone wilki wyć przestały i oddaliły się czemprędzej w krzaki. Mieszkaniec dębu posiadał widocznie znaczny zapas prochu.
Potem wszystko ucichło, tylko stary dąb wysyłał od siebie w obłoki kolumnę błękitnego dymu, jakby stary arcykapłan, składający bóztwu ofiarę w imieniu puszczy.
I znów spadły nowe śniegi, które zasypały pole bitwy...
Po owych to wszystkich zdarzeniach, krwią zapisanych w księdze ziemi, zkąd je właśnie wyczytaliśmy, jedna gromada wilków, nie mogąc snadź w puszczy znaleźć już pożywienia, wpadła nocą do Orłowej Woli, a to niesłychane zuchwalstwo wywołało ostatecznie wielką obławę.
Mnogo ludzi podąża drogą ku puszczy; liczne sanki suną po Trytwie, a z sanek wyglądają błyszczące lufy dubeltówek; furmani z całych sił biją rękami o ciało, aby się rozgrzać na mrozie; konie parskają, para bucha z nich kłębami. Gospodarze i parobcy przywdziali kożuchy, na kożuchy zaś oblekli jeszcze brunatne sukmany, na ręce naciągnęli futrzane rękawice o jednym palcu. Saneczkami w jednego konia pędził w stronę lasu Kukułka, a za plecami jego przysiadł Byś, mając głowę zwróconą ku puszczy. Pies dziko spoglądał, zdawał się marzyć o przyszłych bojach, w których za chwilę miał wziąć udział; przeczuwał może swoje bohaterskie awantury.
Na drodze gwar był niezmierny, rozmawiano o innych ciekawych rzeczach. Kiedy atoli cały ten tabor przybył już do puszczy, Kukułka wyskoczył z sanek i cichym głosem, gestami, oraz migami dawał do zrozumienia, że należy zachować milczenie. Strzelec podzielił gromadę na oddziały, oddziałom wyznaczył dowódców, porozumiał się ze strzelcami, Bysia wziął na smycz i umieścił w sankach przy swych nogach. Skoro zaś wszystko zostało ułożone, gdzie jak i kiedy ma się rozpocząć obława, Kukułka przedsięwziął objazd kniei; wnet zniknął na jakichś tajemniczych ścieżkach, a cały orszak sunął w bór, zachowując głębokie milczenie.
Zanim jeszcze łowcy wyruszyli byli z Orłowej Woli, kiedy gromada ich od wczesnego rana nieustannie wzrastała, ogromny zgiełk panował przed karczmą; wystrzeliwano stare naboje, a zakładano nowe; ostrzono topory, długie myśliwskie noże; wiązano psy na sfory; przygotowywano jedzenie i napitek. Wtedy to wśród zgromadzonych tłumnie pojawiła się Marcycha.
— Wojna! — zawołała, przebiegając w szale. — Wojna! Staś przyjedzie! Czekajcie, on wnet przyjedzie!
Zebrani chłopi drwili z obłąkanej.
— Może Marcycha pójdzie z nami oto na wojnę? — pytał dobrodusznie jeden z chłopów.
— Takiej toby się chyba i wilk nie chycił — powiedział ktoś inny z tłumu, a wszyscy rozgłośnie śmiać się zaczęli z rzekomego dowcipu.
— Moi ludzie, nie taką ona była przed laty! — zawołał poważny gospodarz, którego towarzysze nazywali Marcinem. — To była panna całą gębą, kobieta jak się patrzy... Zmogła ją ino ta wartogłowizna, no a także i bieda.
— Tać znałem jej nieboszczyka ojca — odezwał się z boku sędziwy już, lecz bardzo krzepki staruszek. — Ślachcic to był rzetelny, a każdemu lubił wygodzić. Na niego też przyszło nawiedzenie boskie i sytko się poterało.
— No, toć on pono był dzierżawcą we Strumiłowie, a starzy ludzie pedają, co nie chciał nijak zwolnić chłopów z pańszczyzny... Może też i za to ukarał go Pan Jezus na dziecku — rzekł chłop jeszcze inny.
— Czy un ta chciał, czy nie chciał, nie wasz rozum gadać o tem, Matusie! — zawołał żywo staruszek. — Co warte wasze bajdurzenie?... Ja tylo wyraźnie mówię, jak on ślachcic ze Strumiłowa, będzie temu siła roków, przyjeżdżał co niedziela do kościoła z córką swoją, tą oto błędną kobietą...
— A no, boć Strumiłów do naszej parafii rychtyk przynależy — wtrącił ktoś z boku.
— I bez co ona tak osialała? — pytali chłopi.
— Nie miała osialeć, kiej tam u nich źle się działo... Ślachcic skapiał, zabrali mu dobytek i Bóg wie, co się z nim stało!... Dopuszczenie boskie w tem było — mówił staruszek.
— Dyć mówili, jako się kochała z bratem naszego dziedzica i mieli iść do ożenku, ino on się kajś takoż zaprzepaścił, zginął bez słychu — powiedział Marcin.
— Aha, ten pan Stanisław Strojo... A bodajże cię, zabaczyłem na śmierć, jak się zowie — mówił jeden z chłopów.
— Tać się nazywa Strojomirski! — rzekł Marcin.
— Pedacie, Kwietniu, iże ten pan Stanisław zginął kajsik? — zapytywano staruszka.
— Kto to może wiedzić, zginął, nie zginął?
— Kiedy nie zginął, toby był tu — mówił Marcin. — A jakby był, to ten nasz stary nie chciałby takiej kupy ziemi; połowę musiałby oddać rodzonemu bratu.
— Juści oddałby!... Z dyabłem się podzielić, co on komu odda, skąpy, psianoga, ino mu grosz w łapie piszczy, tak ściska — mruczał staruszek.
— E, tamten miał być szczodry, że do rany przyłożyć... Pono się oba okrutnie nie lubili — powiedział znów Marcin.
— Wojna!... Wojna! — wykrzykiwała Marcycha, przebiegając wśród tłumu chłopów.
Wtem nadszedł Kukułka i zaczął wykładać, od jakich punktów w puszczy należy rozpocząć obławę.
— Ostęp ze starodrzewem dębowym — mówił — w ósmym rewirze leśnictwa przechowuje dzisiaj wilków. Przeniosły się ciżbą od Zabrańskiej Budy i, podzielone na bandy, trzymają w obławie nietylko bór, ale wszystkie wsie okoliczne; trzeba je przepłoszyć po gąszczach...
— Żebyście wy się, Marku, ino nie mylili — rzekł staruszek. — Do dębowego starodrzewia będzie ztąd dobre dwie mile; jeżeliście je wczora otropili, dziś ich tam już niema; prędzej te bandy drzemią w gąszczach około Łabędziowych Stawów.
— A co będzie, jak je dziś w dębowym starodrzewiu przydybiemy? — spytał Kukułka.
— No, no! Róbcie, co wam każe własna karkulacya; ale się zawdy dobrze pomiarkujcie! To i ja byłem przed laty borowym strzelcem, a w życiu swojem niejednegom wilka uśmiercił...
Takie i tym podobne rozmowy prowadzono przed karczmą, oraz po drodze do puszczy.
Na dany znak rozległy się krzyki: „Oha! Oha!... Huu! Huu!.. Aha hu!... Ula-la-ha!...“ Zgiełk, świst, huk, okrutna wrzawa brzmiały powszędy. Niektórzy z idących obławą klaskali w dłonie, inni gwizdali, a jeszcze inni krzyczeli, uderzając drągami o drzewa. Tymczasem strzelcy, rozstawieni w półkole, z bronią w ręku, gotową do strzału, oczekiwali na skutki naganki owej.
Kukułka pilnował porządku i szedł z tymi płoszycielami, oraz naganiaczami zwierzyny. Właśnie podszedł do starego dębu na polance i dostrzegł na nim znaki pożogi; zatrzymał się więc, uważnie badając stan rzeczy. Obejrzał drzewo dokoła, a musiał dojrzeć coś ważnego, bo przyzwał do siebie jednego z chłopów, idących obławą; poczem wgramolił się sam pomiędzy konary dębu i żerdzią począł sięgać do wnętrza pnia wypróchniałego. Snadź natrafił na jakieś przedmioty z żelaza, bo w pniu głuchy brzęk dał się słyszeć. Ta okoliczność pobudziła strzelca do energiczniejszego poszukiwania; zeskoczył on niebawem z drzewa, wyrwał chłopu topór utkwiony za pasem i jął się krzepko do podrąbywania dębu. Od samego dołu poleciały trzaski, a w dębie zrobił się spory otwór. Kukułka sięgnął wgłąb ręką i wyciągnął z wnętrza rozmaite graty, jakieś popsute sprzęty... Ale jakże się przeraził, kiedy przez ów otwór wywlókł ludzką nogę, zupełnie opaloną i od mrozu skostniałą!
Teraz przyzwano czemprędzej jeszcze dwóch chłopów z siekierami, rozszerzono znacznie otwór i wydobyto z dębu całego człowieka, który, równie jak noga, był opieczony w ogniu; wydobyli też ztamtąd psa, resztki rozerwanej i potrzaskanej strzelby, popsute pistolety, pogiętą szablę, rozmaite kawałki blachy, oraz żelaza... Kukułka odłożył to wszystko ostrożnie pod starym dębem, a następnie razem z chłopami, których tu przyzwał, puścił się żwawo w pogoń za obławą.
Słyszano strzały, grzmiące w oddaleniu, a strzelec mówił:
— Nie powiedziałem ja, że wilki być tu muszą!... Teraz oto wystrzelił dzierżawca z Gązwów.
A kiedy znów huknęły dwa strzały jeden po drugim, Kukułka zgadywał:
— Założyłbym się, że to wypalił nasz podleśny, Tropiszewski. O, jego strzelba dobrze bije!
I jeszcze strzał dał się słyszeć.
— Rządca z Orłowej Woli strzelił!
Dobiegając pospiesznie, strzelec i trzej chłopi połączyli się nareszcie z resztą obławników. Zdawało się, że ta straszliwa wrzawa chrapliwych głosów, trwożąca wszelkie zwierzę, pozostanie już na zawsze w kniei.
Nagle z wielu piersi wyrwał się żywszy jakiś okrzyk:
— Oha! Oha! Wilk! Wilk!
Kukułka spostrzegł szybko przemykającego wśród krzaków wilka; zwierz oszołomiony wpadł w gąszcze i zniknął strzelcowi z oczu. Po chwili jednakże obława wypędziła go ztamtąd; zaledwie się znów ukazał, a strzelec już go wziął na oko i dał ognia. Wilk padł, szamocząc się ze śmiercią; kilku ludzi przyskoczyło niebawem, posypały się ciężkie uderzenia i pchnięcia, które skróciły życie rannemu zwierzęciu. Gdy idzie o takie sprawy, człowiek nie jest łaskawszym od jastrzębia lub wilka. Wszyscy teraz dziwili się niezmiernie, iż co tylko zamordowany wilk miał na karku zupełnie opalone kudły..
Olbrzymia naganka, która osaczyła przeszło milową przestrzeń, dochodziła nareszcie swego kresu, przybyła do drogi, gdzie właśnie rozstawili się byli strzelcy.
Na tej linii bojowej zaszły znów wypadki bardzo niezwykłe. Wprawdzie zabito dwa wilki, ale do jednego z nich wielu strzelało i nieskutecznie. Otóż los zdarzył, iż jedna z tych chybiających kul poszła w gęstwinę i tu ugodziła w piersi nieszczęśliwą Marcychę, która za obławą podążyła do puszczy, a pocichu skradała się ku linii strzelców.
Straszne to zdarzenie okropnie przeraziło i dotknęło pannę Leontynę; natychmiast zabrała ona do sanek ciężko ranną kobietę, opuściła polowanie i powróciła do domu, aby czemprędzej nieść pomoc cierpiącej.
Zabić człowieka wtedy, gdy ludzie odbywają łowy na zwierzęta, jest to okropne. To też wszyscy stracili teraz chęć do dalszego polowania, jakkolwiek nikt w Orłowej Woli, ani w okolicy nie uważał Marcychy za osobę godną współczucia.
Kukułka obejrzał zastrzelone wilki i ku wielkiemu zdziwieniu zauważył, że były opalone w podobnyż sposób, jak wilk przezeń zabity. Mimowoli przyszedł mu teraz na myśl ów stary dąb, na którym widział znaki pożaru, i zagadkowy człowiek widocznie razem z psem spalony w wypróchniałym pniu dębowym.
— Jakiś dziwny wypadek z ogniem musiał się zdarzyć w boru! — mówił strzelec sam do siebie. — Ale co to był za wypadek?... Byłżeby to trup Kostucha i psa Żmijki.
Myśliwi, dowiedziawszy się od strzelca o dziwnem odkryciu ludzkiego trupa w starym dębie, udali się na miejsce, aby fakt sprawdzić. Podczas więc, gdy jedni powracali już z polowania do domów, inni udali się za Kukułką na polankę pod ten stary dąb, gdzie w jesieni matka rodziny dzików stoczyła bohaterską walkę z ludźmi i psami, a zimą odegrał się straszny dramat pomiędzy wilkami a człowiekiem, oblężonym razem z psem w dębowej chacie.
Rozszerzono teraz należycie zrobiony przez strzelca otwór w dębie i wszystko, co było wewnątrz, wydobyto na pole. W dębowej chacie znaleziono dużo sprzętów oraz narzędzi, które widocznie miały związek z zawodem rycerskim i myśliwskim. Jakkolwiek wszystkie te przedmioty były mocno uszkodzone przez jakiś gwałtowny wybuch ognia, jednakże ocalały one do tyla, iż przeznaczenie ich dało się odgadnąć. Znaleziono tu ostrogi, części broni palnej, kawałki drucianej koszuli, sprzączki, klamry i t. d.
Trup był tak spalony, iż niepodobieństwem było chcieć rozpoznać jakieś rysy fizyognomii.
— Tak wygląda ta spalenizna, jakby ją sprawiła nieczysta siła! — mruknął Kukułka. — Widno z tej samej przyczyny i wilki w boru mają opalone kudły na karkach.
W liczbie zebranych tu był także zagorzały myśliwy, dzierżawca z Gązwów. Człowiek ten miał bardzo wysoko rozwiniętą obserwacyę: zdawał się spostrzegać wszystkiemi swymi zmysłami; rozpatrzył dębową chatę, obmacał jej ściany, przypatrzył się zwłokom człowieka, oraz psa i rzekł:
— W tym pniu miał miejsce wybuch prochu przed kilku dniami, znać to jeszcze wyraźnie, a nawet czuć z każdej rzeczy. — To mówiąc, podawał Kukułce różne przedmioty do wąchania. — Zapachem spalonego prochu jest i dąb cały przesiąknięty.
— Ale zkądże się wzięły te wilki opalone na karkach? — zapytał ktoś z boku.
— Wilki oblegały człowieka w dębie, a on bronił się przed nimi ogniem; walczył bronią, od której sam zginął — mówił pan dzierżawca. — Patrzcie tylko, wiele tu musiało być tych bestyj, ile śladów zębów pozostawiły one na drzewie!... A z tego oto okienka oblężony wyrzucał na wilków zapalone szmermele z żywicy i prochu. — Tu ukazał palcem okienko w dębie. — Cóż dziwnego, że się wilki popiekły, że wreszcie dąb się zajął?... To też z całej bandy łotrów tylko tych kilku chorych pozostało jeszcze dzisiaj w dębowym starodrzewie; one się tu ukryły, ażeby ich zdrowe nie zjadły... Dlatego na dzisiejszej obławie zabijaliśmy opalonych wilków.
Wszyscy słuchali z zajęciem opowiadania znanego myśliwego, a on tak dalej ciągnął:
— Gdybyśmy tylko zmietli z wierzchu warstwę śniegu, który może ze trzy razy spadał od czasu, jak cała ta przygoda miała miejsce, przekonalibyśmy się lepiej jeszcze o tem, co tu zaszło.
Niektórzy pochwycili gałęzie i poczęli w różnych miejscach śnieg odgarniać. Jakoż ukazały się krwawe plamy, znajdowano wilcze kudły i obgryzione kości.
— Same się zjadały! — powiedział Kukułka. — Dobrze stary mówił, że cała banda poszła pod Łabędziowe Stawy, a jutro Bóg wie, gdzie one już będą...
Następnie pan dzierżawca z Gązwów zajął się uważnem oglądaniem spalonego człowieka; i znów także spostrzegł on to, czego dotąd nikt z obecnych nie zauważył. Mianowicie też trup miał na palcu pierścień, nieznaczny z tego powodu, ponieważ był również zczerniały, jak całe ciało. Pierścień tkwił na palcu dosyć dobrze, zdjąć go było jednak łatwo. Po troskliwem wytarciu i oczyszczeniu okazało się, iż to był ametyst w złoto oprawny; ujrzano herb i wyryte jakieś litery.
— Jezus Marya! — zawołał pan dzierżawca, pokazując pierścień rządcy z Orłowej Woli. — Toż to jest wyraźnie herb Strojomirskich, a te dwie litery — S. S...
Zdumiony pan rządca kiwał głową, chcąc dać do zrozumienia, iż cała ta sprawa w jego umyśle ma dziwnie niewytłómaczony charakter.
— Trzeba te zwłoki natychmiast ztąd zabrać! — zawołał znów pan dzierżawca. — Zapewne je pogrzebią po ludzku na cmentarzu w Orłowej Woli... Może nawet w rodzinnym...
— Ej, nie! Do tego przyjść nie powinno! — zaprotestował Kukułka. — Przecież to jest najwyraźniej Kostuch, a każdemu rzecz wiadoma, że czarowników nie grzebie się między chrześciany.
Słowa strzelca nie wywarły jednak na zgromadzonych dobrego wrażenia. Zwłoki razem z rozmaitemi szczątkami zabrano z puszczy i przewieziono natychmiast do Orłowej Woli.
Po skończonych łowach, wielkopańskim zwyczajem, niektórzy tylko myśliwi zostali zaproszeni do dworu, gdzie goście oddawna stanowili nadzwyczajnie rzadkie zjawisko. Pan Kornel Strojomirski, starzec schorzały, na poły sparaliżowany, od ośmiu coś lat nie opuszczał łóżka, albo lektyki, w której go służący przewozili z jednej komnaty do drugiej, a w dni pogodne na ganek i po parku. Obecnie wyglądał on atoli bardzo dobrze, jadł wiele, przytył nawet; głuchł tylko coraz bardziej i tracił mowę.
Między zaproszonymi do pałacu z polecenia pana Kornela znajdował się także dzierżawca z Gązwów. Strojomirski przyjął myśliwych w swojej lektyce, a rozmowa z nim szła bardzo ciężko. Opowiadano tu dużo wesołych łowieckich anegdotek, które trzeba było panu Kornelowi przy samem uchu po kilka razy wykrzykiwać. Rozmawiano i o rezultatach dzisiejszej obławy; utajono tylko fatalny wypadek, wskutek którego obłąkana Marcycha utraciła życie. Trzeba wiedzieć bowiem, iż lekarze gorliwie zalecali, ażeby stary unikał wszelkich silnych wzruszeń i prowadził życie, o ile można, jak najbardziej do roślinnego zbliżone. W warunkach absolutnego spokoju, a przy obfitem odżywianiu, obiecywano Strojomirskiemu jeszcze kilkanaście lat względnego zdrowia.
Nie wszyscy atoli mogli wiedzieć, iż opowiadanie o wypadku pod starym dębem mieści w sobie pierwiastki specyalnie wzruszające. Ponieważ Strojomirski nietylko był wielkim bogaczem, ale nadto zaliczał się do magnatów, a zaproszeni do pałacu należeli do bardzo drobnej szlachty, lub byli parweniuszami, przeto każdy z kolei, kto miał zaszczyt rozmawiać z wielkim panem, usiłował opowiedzieć coś zajmującego, starał się rozmawiać jak najdłużej. Przecież o pałacu w Orłowej Woli krążyły po okolicy dziwne wieści, w których pan Kornel, ten skąpy milioner, wyglądał w umysłach zwykłych śmiertelników, jak czarodziej, nie mówiąc już o Tyni, pięknej dziewicy, cudacznej emancypantce, a jedynej spadkobierczyni milionów!...
Więc też pan dzierżawca z Gązwów, dobrawszy się raz do rozmowy z dziedzicem Orłowej Woli i wpadłszy w zapał opowiadania o myśliwskich przygodach z wilkami, tak się rozgawędził, że wygłosił całą naracyę o tajemniczym człowieku, zamieszkującym dąb wypróchniały. Pan Kornel nie był znów tak dalece skłonnym do wzruszeń i opowiadanie dzierżawcy zrazu bawiło go raczej, niż wzruszało. Przyszło do tego, iż Strojomirskiemu przedstawiono pierścień, zdjęty z palca spalonego samotnika. Stary kazał sobie włożyć na nos okulary i przy jarzącem świetle licznych lamp, oraz kandelabrów, rozpatrywał uważnie przez niejaki czas ciekawy sygnet. Nagle twarz zmieniła mu się niezmiernie; widocznie doznał nadzwyczajnego wzruszenia, bo upuścił pierścień na ziemię i musiano go natychmiast przenieść z lektyką do sypialni, a następnie umieścić w łóżku.
Dzierżawca z Gązwów powiódł znaczącym wzrokiem po całem zgromadzeniu i z delikatnie ironicznym uśmiechem na ustach opuścił pałac.
Zdarzenie to zaniepokoiło mocno Tynię; na szczęście znajdował się w domu lekarz, sprowadzony do Marcychy, ranionej podczas obławy; ten atoli oświadczył, że niebezpieczeństwo jest nadzwyczajnie groźne, iż pan Strojomirski może nie doczekać jutra. Natychmiast więc rozesłano sztafety po innych lekarzy, do miasta gubernialnego i do Warszawy.
Wielki dwór, w którym przed chwilą tylko było nieco gwarniej, zaległa teraz znów powaga i cisza; po najodleglejszych częściach tego domu służba krzątała się na palcach.
Kiedy nadeszła noc, Tynia czuwała przy ojcu, od którego i lekarz na krok się nie oddalał.
Cały pałac był oświetlony, jakby w dzień godowy; umierał w nim człowiek bogaty.
W jednej zaś z oficyn tego pałacu konała obłąkana Marcycha.
Tej nocy nie słyszano od strony puszczy wycia wilków, a jednak Byś i inne psy około północy poczęły wyć przeraźliwie.
Nazajutrz po południu rozstawnemi końmi od stacyi kolei żelaznej przybyli lekarze. Marcycha właśnie wtedy skończyła życie; Strojomirski nie żył już od kilku godzin. Widocznie rana, którą mu zadały jakieś życiowe wspomnienia, była cięższą od rany kobiety, ugodzonej kulą w piersi.
Stopniały śniegi i lody, a wiosna poczęła odradzać ziemię. I znów stara puszcza ożywiła się gwizdaniem kosów, gruchaniem gołębi, tokowaniem cietrzewi. Zieleń przyodziała drzewa, oraz smugi; zakwitły białe i modre kwiaty; stary, opalony dąb puścił z konarów swoich pąki. Jastrzębie, podobnie jak inne ptaki, zbudowały sobie gniazda; bandy wilków rozpierzchły się na wszystkie strony, oddały się wychowywaniu potomstwa.
Coraz więcej kwiecia mnożyło się w boru, coraz więcej zieloności; coraz więcej pieśni rozbrzmiewało dokoła. Dwór w Orłowej Woli zawsze bywał jakiś posępny; teraz też, choć wiosna jaśniała w całej sile, był on jeszcze smutniejszy niż dawnemi czasy. Cały ten wspaniały gmach zajmowała teraz panna Leontyna, jedyna spadkobierczyni Kornela Strojomirskiego. Po starcu pozostało bardzo dużo pieniędzy, ludzie mówili: „jak lodu,“ i ziemi szmat ogromny pozostał, ziemi czarnej, urodzajnej, obrosłej pięknem zbożem lub bujnemi lasami. A przecież Tynia w świat się nie rzuciła, nie pojechała za granicę, lecz w towarzystwie dalekiej swej krewnej, poważnej już matrony, spędzała życie w tym posępnym pałacu.
Dzisiaj nie była to już swobodna, pełna życiowej energii dziewczyna. Śmierć ojca zadała jej cios, nietylko czyniąc ją sierotą; — panna Leontyna nosiła w duszy jakąś bardzo ciężką tajemnicę, tem cięższą podobno, że jej sobie nie umiała dostatecznie objaśnić.
Owa tajemnica dawała się sprowadzić mniej więcej do tego: Był na świecie Stanisław Strojomirski, którego wspomnienie zdawało się zatruwać życie jej ojcu, bez względu na to, iż ów Stanisław Strojomirski był rodzonym bratem pana Kornela. Tynia stawiała sobie różne pytania, a między niemi następujące: Dlaczego ojciec przez cały przeciąg życia, jak go znała, nie wspomniał nigdy o swoim bracie, a jej stryju? Następnie dlaczego różni ludzie, ilekroć przyszło mówić o panu Stanisławie, wyrażali się jakoś tajemniczo, dwuznacznie, a ona nigdy od nikogo nie mogła się dowiedzieć szczerej prawdy? Byłżeby ów Strojomirski, stryj jej, niegodziwcem, zakałą, przynoszącą hańbę rodzinie i ludzkości?... Nie, ludzie tylko nie chcieli o nim rozmawiać; ale ci, którzy go znali niegdyś osobiście, podnosili nawet różne piękne przymioty. Natomiast Tynia nie słyszała nigdy, ażeby ktoś chwalił jej ojca, którego ona kochała i czciła. Wśród plątaniny myśli, powiązanych z rozmaitemi przypadkami, w umyśle panny Leontyny kiełkowało przypuszczenie, którego ona sformułować sobie wyraźnie jeszcze nie umiała. Jeżeli Stanisław Strojomirski był zacnym człowiekiem, to może na pamięci jej ojca ciąży jakieś niedobre wspomnienie?
Tynia należała do rzędu umysłów obdarzonych dużą inteligencyą, które albo uzasadniają swoje domysły, albo się z niemi rozstają dla braku dowodów. Takie dowody przybywają ze wszystkich stron. Tynia wiedziała, że ojciec jej kochał pieniądze, że je kochał nawet zanadto.
W głowie młodej dziedziczki Orłowej Woli różne myśli kombinowały się nieustannie, układały z rozmaitych faktów jeden obraz, a umysł mimowoli pracował nad wyszukiwaniem związku pomiędzy temi faktami. Przypatrzmy się owemu umysłowemu obrazowi.
W wypróchniałym dębie znaleziono zwłoki spalonego człowieka, który na palcu nosił pierścień z herbem Strojomirskich, oraz z literami S. S. Przecież ten pierścień należał widocznie do Stanisława Strojomirskiego! Czemu widok pierścienia wywarł na panu Kornelu tak silne wrażenie, iż stał się ostatnią widzialną przyczyną śmierci starca?..
Niebawem do obrazu wciskały się inne jeszcze fakty: Obłąkana Marcycha, córka podobno jakiegoś dzierżawcy ze Strumiłowa, nieustannie miała na ustach imię Stasia i kojarzyła je zawsze z pojęciem wojny. Czy ten Stach Marcychy nie był przypadkiem Stanisławem Strojomirskim?!.. Czy wreszcie tajemniczy Kostuch, kłusownik, o którym tyle dziwów opowiadał Marek Kukułka, nie był identyczny z człowiekiem spalonym w pniu dębowym, jak to twierdzi strzelec?.. Te wszystkie dane musiały się ostatecznie domagać pytania. Czy Kostuchowi, będącemu mitem, nie odpowiadał w rzeczywistości Stanisław Strojomirski?...
Ukrywał się w puszczy; ale dlaczego nigdy nie pojawił się w domu brata, dlaczego nigdy od brata nic nie potrzebował, chociaż był biedny? Człowiek ubogi, który ma bogatych krewnych, a o nic ich nie prosi, musi być chyba dumnym; on może tymi bogaczami pogardza. W takim razie ma zapewne jakiś powód do wzgardy... Stary pan Kornel był skąpy, chciwy; czyż taki nie mógł się dopuścić jakiegoś czynu, zasługującego na wzgardę?
Nastały rozkoszne majowe dnie i noce; woń kwiatów, śpiewy ptasze napełniały piękny park w Orłowej Woli, a Tynię zatruwały jednak owe przykre myśli, dręczyły niemiłe uczucia... W duszy córki wytwarzał się pewien protest, uwłaczający pamięci ojca, którego ona dotychczas tylko kochała i czciła.
Panna Strojomirska wybadywała Marka Kukułkę i starych ludzi ze wsi, dowiadywała się o różnych szczegółach życia swego stryja, słuchała anegdot o Marcysze, bajek o Kostuchu, mitów o Trytwie. Jeżeli ci ludzie nie wypowiedzieli jej wszystkiego, to jednak pozwolili się domyśleć wielu rzeczy.
Któż zresztą zdoła powiedzieć, w jaki to sposób się stało, iż w wyobrażeniach i uczuciach Tyni stryj rósł nieustannie, jako świetny bohater, a ojciec malał codziennie? Marcycha była niegdyś piękną dziewczyną, a chociaż uboga, pokochała owego bohatera: miłość uczyniła ją szaloną, odebrała jej rozum. I ona, Tynia, z pewnością pokochałaby także bohatera, gdyby takiego znała.
Zimą, czy latem, jest-li na świecie stworzenie żywe, od troski wolne? W puszczy i w pałacu słabi i silni, cnotliwi i występni — wszyscy cierpią.
Posłuchaj słowika w pałacowym parku Orłowej Woli! I on śpiewa chyba z bolesnego niepokoju, ze wzruszenia. Zaczął pieśń od cichej skargi, jęczy i kwili z tęsknoty, a hymn jego dochodzi do najwyższych wzruszeń. Patrz, jak on drży cały, jak szeroko roztwiera oczy i znów je mruży, jak silnie bije serce śpiewakowi wiosny, gdy szczytu pieśni dosięga! Czyżby on pieśń taką światu głosił, gdyby miał spokój w duszy?...
Czemu się skarży mała ptaszyna w parku? Czego tęskni i cierpi piękne dziewczę w bogatym pałacu?
Pewnego dnia przyniesiono listy z poczty; jeden list pochodził od adwokata Strojomirskich, który żądał spiesznego przysłania różnych dokumentów, pozostałych po nieboszczyku panu Kornelu; drugi list był z Paryża od pana Kazimierza Ręb... Ten ostatni wzięła najprzód do rąk panna Leontyna i poczęła czytać:
„Panie!
Przeszło dwadzieścia lat już upłynęło, jak opuściłem rodzinną ziemię i pozostaję na obczyznie. Mam nadzieję, iż raczysz mi pan wyświadczyć wielką przysługę i nadeślesz wiadomość, co się dzieje ze Stanisławem Strojomirskim, młodszym bratem pańskim, z którym mnie niegdyś łączyły stosunki szczerej przyjaźni? Wprawdzie wiem, że wielka różnica przekonań dzieliła was obu; ale zapewne czas musiał już dawno tę przepaść wyrównać. Oczekuję odpowiedzi, i to nie ja jeden jej oczekuję, lecz także grono przyjaciół, oraz towarzyszów Stanisława, którzy zawsze cenili wysoko jego prawy charakter i szlachetny entuzyazm.“
Tynia złożyła list i zamyśliła się głęboko.
W kilka dni potem panna Strojomirska, czyniąc zadość żądaniom swego adwokata, poszukiwała papierów, potrzebnych do przeprowadzenia sprawy spadkowej. W stosie rozmaitych listów i dokumentów, dotyczących głównie interesów majątkowych, uderzyła ją jakaś korespondencya, datowana z Rzymu. Wzięła do rąk pismo i zaczęła czytać co następuje:
„Panie Kornelu!
W towarzystwie polskiem, które przebywa w Rzymie, od niejakiego czasu obiega pogłoska nadzwyczajnie dla mnie przykra, o ile jestem blizko i wielokrotnie spokrewniony z rodziną Strojomirskich. A przeciwko tobie to mianowicie, panie Kornelu, wymierzony jest zarzut, hańbiący w najwyższym stopniu nazwisko, które nosisz. Opowiadają tu, iż, korzystając z wielce drażliwych okoliczności, nadużyłeś najprzód dobrej wiary swego rodzonego brata, Stanisława, a następnie zagarnąłeś dla siebie cały jego majątek. Jeżeli masz co powiedzieć na usprawiedliwienie własne, uczyń to bez najmniejszej zwłoki czasu. Gdyby jednakże było przeciwnie, w takim razie sądzę, iż raz na zawsze zrywają się wszelkie stosunki pomiędzy nami, aczkolwiek blizko powinowatymi. Oczyść się, jeśli możesz!
W szlachetne serce dziedziczki Orłowej Woli ciężkim gromem uderzyło to „oczyść się, jeśli możesz!“
— A jeśli się ojciec nie oczyścił?... Jeśli się nie mógł oczyścić?.. Jeżeli tak skalanego nakryła mogiła?...
Wtem jakaś myśl błysnęła w głowie panny Leontyny. Natychmiast opuściła pałac i udała się do miejscowego plebana, sędziwego a powszechnie szanowanego starca. On to przy skonie pocieszał pana Kornela, on odebrał jego ostatnie zwierzenia z życia.
— Czy możesz pocieszyć bardzo srogo zranioną i dotkliwie cierpiącą duszę? — spytała Tynia.
— Mocno wierzę, iż dobra ufność w Boga skutecznie leczy nawet bardzo ciężkie cierpienia — odrzekł kapłan.
— Oto na duszy swojej noszę jakiś grzech wielki; zdaje mi się, że z tym grzechem na świat przyszłam, bo go sama nie popełniłam w życiu... W mocy twojej jest ulżyć mi, usunąć straszną wątpliwość!... Bóg chyba żąda od swych kapłanów, aby nieśli pociechę nieszczęśliwym — mówiła wśród łez panna Strojomirska.
— Więc powiedz, czego odemnie żądasz? — zapytał wzruszony starzec.
— Przychodzę cię błagać, bo przeczuwam, że będziesz niewzruszony!... Zaklinam cię na imię Tego, którego świętość i dobroć opowiadasz ludziom!... Użal się nad straszną dolą kobiety młodej, nieznającej świata z jego rozkoszą i występkiem, a przeczuwającej krzyże hańby!... Ojcze, opowiedz mi grzechy człowieka, któremu winna jestem życie, a oprócz życia, mienie, okupione może cudzem nieszczęściem, ludzkiemi łzami!... Ojcze, ja jestem słaba i hańby tej znieść nie mam siły!... Czyż to pojmujesz?
Teraz Tynia wybuchnęła gwałtownem łkaniem.
Ksiądz powiódł po dziewczęciu wzrokiem pełnym zdziwienia i rzekł z łagodnością.
— Panno Leontyno, ojciec powierzył ciężary swej duszy nie mnie, lecz Bogu. Ja przed Bogiem i na Jego imię przysiągłem, że według surowej sprawiedliwości będę ważył ziemskie czyny ludzi i tak postępuję. Ale niema żadnej siły na ziemi, któraby mnie zdołała rozgrzeszyć, gdybym się okazał wiarołomnym sługą swego Pana; przeto niema i potęgi takiej, coby mnie zniewoliła do zdradzenia tajemnic, już rozstrzygniętych przed sądem Boga.
— O, ojcze, miej litość nademną! Bóg jest lepszy, niż ludzie; On-by ci przebaczył trochę litości, okazanej mnie, biednej kobiecie! — powiedziała zgnębiona Tynia.
— Bóg jest samą miłością! — zawołał starzec z ożywieniem. — Pocóż się więc zwracasz do człowieka? Z prośbą i skargą swoją spiesz tam, gdzie cię nigdy nie spotka odmowa. Wszakże ja jestem tylko człowiekiem i spełniam tylko ludzkie powinności, do nich zaś należy szanować powierzone mi tajemnice bliźnich.
— Więc odejdę ztąd bez pociechy, zgnębiona cierpieniem, zwątpiwszy o czci ojca swego? Alboż dzieci nie powinny poprawiać rodzicielskich błędów? Czyż życie rodziców i życie dzieci nie jest jednem życiem, rzuconem tylko w różne czasy?
— Zło na świecie jest zawsze stare, a rzeczą szlachetności jest łagodzić nieszczęścia, oraz klęski, które się stały przed jej poczęciem. Jakąkolwiek krzywdę płacisz, jakiekolwiek cierpienia koisz, zawsze działasz gwoli uzacnieniu ludzkich dzieł na ziemi... Pomnij, że obowiązek zacnych uczuć obarcza każdego i za każdego. Sam przez się i za siebie nikt szlachetnym być nie może. Związek ludzi jest jeden, cały, nierozerwany, a o tyle święty, o ile każdy człowiek czuje się być odpowiedzialnym za innych. Jest to religia ludzkości!
— Mówisz prawdę — szeptała Tynia. — Istnieje jedno olbrzymie nieszczęście, które łańcuchem opasuje całą ludzkość. Jest jedna wielka krzywda, a w jej sieciach jęczą wszyscy cierpiący... Przerwać jakiebądź ogniwo w łańcuchu nieszczęścia, ocalić kogobądź z otchłani cierpienia — to obowiązek dobrego serca, które w całej ludzkości bić powinno.
Upłynęło kilka dni znów po tej rozmowie Tyni z plebanem. Panna Strojomirska opuściła Orłową Wolę; powiadano, że z towarzyszką swoją wyjechała do Warszawy. Zbywa nam na źródłach, według których moglibyśmy śledzić jej życie tutaj. Uważamy jednak za konieczne przytoczyć ogłoszenie, jakie jednocześnie prawie obwieściły wszystkie czasopisma warszawskie:
„Prasa polska ma częstokroć sposobność notowania faktów ofiarności i filantropii; jednakże wysokie te uczucia nigdy podobno za naszej pamięci nie zaznaczyły się w sposób tak uderzający i przy tak zdumiewających okolicznościach, jak to wykazuje zapis, uczyniony przez pannę Leontynę Strojomirską, młodziuchną dziedziczkę Orłowej Woli. Szlachetna dama przeznaczyła ogromny majątek, bo przeszło dwumilionowy, na cele niesienia ulgi cierpiącym. Szpitale, ochronki, oraz zadania oświaty krajowej zwróciły na siebie główną uwagę ofiarodawczyni.“
Przez „zdumiewające okoliczności“ rozumiano zapewne młodociany wiek panny Leontyny.