<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
STARA RUDERA.

Rozkoszne uczucie ogarnęło mnie, gdy stanąłem obok płonącego ogniska, chroniony przed wiatrem i zimnem. Ale ten samotny człowiek i jego dziwne zachowanie się obudziły mą ciekawość w tak wysokim stopniu, że myślałem tylko o nim, a nie o moim własnym losie. Jego niezwykły wygląd wytworny, niecierpliwość, z jaką o tak późnej godzinie oczekiwał tu, wśród bagna, swoich przyjaciół, a wreszcie jego tajemnicza manipulacja koło komina, to wszystko podniecało silnie moją ciekawość. Najbardziej wydawało mi się niezrozumiałe, dlaczego mnie zrazu tak bezwzględnie ze swej chaty wyrzucił, a wkrótce polem tak serdecznie do niej zaprosił. Pragnąłem bardzo tę rzecz wyjaśnić. Na zewnątrz musiałem naturalnie ukrywać moje uczucia; musiałem udawać, że nic mnie tu nie dziwi, ani nie budzi mego podejrzenia, że jestem zanadto zajęty mojemi własnemi sprawami, aby zwrócić uwagę na coś innego.
Wewnątrz chata ta była tak samo zaniedbana i zniszczona, jak zewnątrz. Nie mogła służyć nikomu jako stałe mieszkanie. Ściany ociekały wilgocią, od której tynk poodpadał; po kątach porastała pleśń zielona; ramy drzwi i okien spróchniałe i powykrzywiane, cały budynek wydawał się zgniły i stoczony przez robaki. Wnętrze jego tworzyło jedną izbę obszerną, której cale urządzenie składało się z kulawego stołu i trzech przewróconych skrzyń. Szczątki czwartej skrzyni służyły za materjał opałowy; siekiera leżała obok ściany a w kącie izby widać było podartą sieć rybacką. Największy urok miał jednak dla mnie w tej chwili koszyk stojący na stole, w którym znajdowały się apetytna pieczeń barania, chleb i butelka wina.
Mój towarzysz okazywał mi teraz nadzwyczajną serdeczność, jak gdyby mnie chciał wynagrodzić za poprzednie chłodne przyjęcie. Wyraził mi żywe ubolewanie z powodu tego, że byłem cały przemoczony i zmarznięty i postawił mi jedną ze skrzyń tuż obok ognia; poczem ofiarował mi kawał chleba i pieczeni. Na ustach jego pojawił się uśmiech uprzejmy, ale piękne oczy jego spoglądały badawczo i z niepokojem na mnie, jak gdyby mnie chciały pytać, kto właściwie jestem i jakie są moje zamiary.
— Co do mnie — mówił z pozorną szczerością — zrozumiesz pan zapewne, że jako kupiec muszę się starać o potrzebne dla mnie towary; a gdy cesarz — niech go Bóg ma w swej opiece — w swej niezbadanej mądrości uważa za stosowne przytłumiać handel otwarty, musimy szukać na takich miejscach, jak oto tutaj, ludzi, którzy przywożą z sobą kawę. i tytoń. W Tuilerjach z pewnością nie brak tych rzeczy i sam cesarz niezawodnie pije codziennie dziesięć filiżanek prawdziwej mokki, chociaż wie wybornie, że kawa nie rośnie we Francji. Światem roślin jeszcze nie zawładnął. Gdyby nie było odważnych przemytników, nie wiedzielibyśmy, gdzie czynić nasze zakupy. A może pan sam jesteś kupcem albo marynarzem?
Zaprzeczyłem jego pytanie, nic jednak więcej nie dodając. Moja ostrożność podniecała widocznie jeszcze bardziej ciekawość jego. Ale i ja nie mogłem sobie utworzyć jasnego pojęcia o jego osobie, gdyż oczy jego zdradzały, że kłamie bezwstydnie. Przy świetle wydawał mi się jeszcze piękniejszy, aniżeli poprzednio, ale ta piękność nie odpowiadała memu upodobaniu. Rysy twarzy, zanadto delikatne, wyglądały prawie jak kobiece; jedynie usta zwisłe, napół otwarte, psuły ich skończoną harmonję. Wyraz twarzy rozumny, ale pozbawiony energji, zdradzał zdolność do zapału obok chwiejności i namiętną wrażliwość obok braku woli. Im dłużej się w twarz tę wpatrywałem, tem bardziej przychodziłem do przekonania, że nigdy nie będę mógł nabrać sympatji do tego człowieka, że jednak nie mam również powodu obawiać się od niego czego złego. To mniemanie moje miało się później zmienić.
— Proszę mi wybaczyć, panie Laval — rzekł do mnie — moje chłodne zrazu przyjęcie pana. Wybrzeże jest pełne ajentów policyjnych cesarza a handlarze muszą się mieć na baczności. Zrozumie pan przeto łatwo moją podejrzliwość. Zarówno twarz pańska, jak i cała postać nie należą do tych, jakie się często spotyka wśród nocy na skraju trzęsawiska.
Mógłbym mu to samo odpowiedzieć co do jego osoby, ale dla przezorności milczałem.
— Zaręczam panu — rzekłem — że jestem tylko zbłąkanym podróżnym; zresztą wypocząłem już i pokrzepiłem się dostatecznie i nie chcę panu być dłużej ciężarem. Proszę mi jeszcze raz pokazać drogę do najbliższej wioski.
— Ale cóż znowu; zostań pan tutaj, burza sroży się coraz gorsza.
W tej samej chwili wicher zawył w kominie, jak gdyby chciał zburzyć całą tę chatę. Młodzieniec zerwał się z miejsca i pobiegł do okna.
— W samej rzeczy, panie Laval — mówił do mnie swoim obłudnie uprzejmym tonem — może mi pan wyświadczyć wielką przysługę, jeżeli zostanie pan tu jeszcze około pół godziny.
— A to w jaki sposób? — zapytałem ciekawie, ale z nieufnością.
— Chcę być otwarty z panem — (nigdy jeszcze nie brzmiały mi żadne słowa tak obłudnie) — oczekuję tu kilku przyjaciół, z którymi jestem w stosunkach handlowych i niepokoi mnie wielce, że ich tu jeszcze niema. Chciałbym tedy wyjść na trzęsawisko, może ich tam spotkam przypadkiem i przyprowadzę ich tutaj. Ale możliwe także, że oni przyjdą tu inną drogą i będą myśleli, że ja już odeszłem. Byłoby mi to bardzo niemiłe. Otóż prosiłbym pana, abyś pan został tu jeszcze chwilę i wyjaśnił to moim przyjaciołom, gdybym się z nimi rozminął na trzęsawisku.
Prośba ta wydawała mi się rozsądna i uzasadniona, ale mimo to cała ta sprawa była dość podejrzana. Myślałem jednak sobie w duchu, że spełnienie tego życzenia nie narazi mnie na żadną szkodę, a nadto nic mogłem znaleść lepszej sposobności, aby zaspokoić moją ciekawość co do owego komina i jego tajemnicy. Przygodzie mojej brakłoby należytego zakończenia gdybym nie wyświetlił należycie tej okoliczności.
— A więc dobrze — rzekł, chwytając swój czarny kapelusz o szerokich krysach i idąc szybkiemi krokami ku drzwiom. — Pan będzie tak łaskaw tu zostać, a ja pójdę jak najprędzej, inaczej mój interes handlowy nie przyjdzie wcale do skutku.
Śpiesznie zatrzasnął drzwi za sodą i usłyszałem odgłos jego kroków oddalających się wśród wycia burzy.
Zostałem tedy sam i mogłem dowoli przetrząsać wszystko w chacie. Naprzód wziąłem w rękę książkę leżącą na stole. Było to dzieło Rousseau’a „Kontrakt społeczny“, znakomita praca sławnego autora, ale dziwna lektura dla kupca, który przybywa na schadzki z przemytnikami. Na karcie tytułowej było napisane: Łucjan Lesage, a u dołu kobiecem pismem: Lucjanowi od Sybilli. A zatem mój nowy tajemniczy przyjaciel nazywał się Lesage. Teraz chciałem się jeszcze dowiedzieć, co ukrył tam na kominie. Nadsłuchiwałem z wytężeniem ze wszystkich stron, ale tylko szum wichru i jęk burzy dochodził moich uszu. Szybko zdecydowany przystąpiłem do komina i wdrapałem się na trzon kamienny, tak jak widziałem, że uczynił to mój poprzednik.
Był to staroświecki, bardzo szeroki komin chłopski, tak że mogłem stać po jednej stronie jego zupełnie swobodnie i nie przeszkadzał mi ani dym, ani gorąco. Jasne światło ogniska z dołu pomagało mi nawet przy moich poszukiwaniach. W tylnej stronie komina brakło jednej cegły, w tem wydrążeniu zaś leżał mały pakiecik. Był to niewątpliwie ten sam, który Lesage po mojem przybyciu tak gorliwie chciał ukryć. Podniosłem go i obejrzałem przy świetle. Był owinięty żółtą materją i związany białą wstążką. Znalazłem w nim kilka listów i duży arkusz papieru, zwinięty we czworo.
Gdy ujrzałem adresy na listach, krew mi zastygła z przerażenia. Jeden z nich był adresowany do obywatela Talleyranda, inne (wszystkie w stylu właściwym republikanom) do obywatela Fouché, obywatela Soult, obywatela Macdonalda, obywatela Berthier i tak dalej. Była tam cała lista generałów i dyplomatów, znanych i sławnych, jako pełni zasług stronnicy nowego cesarstwa. Cóż właściwie mógł ten rzekomy handlarz kawy pisać do tych znakomitych osób? Spodziewałem się, że na załączonym papierze znajdę wyjaśnienie. Odłożyłem tedy owe listy na bok i rozwinąłem duży arkusz papieru. Pierwsze zdanie wystarczyło, by mi wyjaśnić niebezpieczeństwo pobytu w tym przeklętym domu. Opiewało jak następuje: Rodacy! Wypadki dnia dzisiejszego dowiodły, że tyran, nawet wpośród swego wojska, nie może ujść zemsty znieważonego ludu. Komitet trzech, który obecnie kieruje sprawami Rzeczypospolitej, skazał Bonapartego na tę samą karę, która spotkała Ludwika Kapeta. Za zamach wykonany dnia 18. brumaire...
Doszedłem do tego miejsca, gdy nagle, śmiertelnie przerażony, upuściłem papier na ziemię. Dwie olbrzymie ręce chwyciły mnie za nogi jak gdyby żelaznemi kleszczami.
— Tym razem, mój drogi — krzyknął głos podobny do grzmotu — tym razem przynajmniej jesteśmy silniejsi od was.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.