<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
SPISKOWCY.

Odurzony nagłą napaścią, nie mogłem sobie zdać sprawy z tego niezwykłego a zarazem zawstydzającego położenia, w jakiem się znalazłem. Pochwycono mnie, podniesiono w górę jak kurę i ciśnięto potem na kamienną podłogę izby z taką siłą, że prawie straciłem przytomność.
— Nie zabijaj go jeszcze, Toussac — odezwał się jakiś głos łagodny — musimy pierwej dowiedzieć się, kto on jest.
W tej chwili uczułem pod brodą ciśnienie strasznego wielkiego palca, inne palce owinęły się dokoła mej szyi jak żelazną obręczą; głowa moja obracała się wolno, nie mogłem znieść tego okropnego bólu i wydałem jęk głuchy.
— Jeszcze ćwierć cala wystarczy — zawołał znów ów głos jak grzmot potężny. — Znacie mój stary, wypróbowany sposób. Zniknie bez śladu i bez hałasu.
— Nie, Toussac, jeszcze nie, mówił ów głos słodki, który słyszałem przed chwilą. — Widziałem raz twój chwyt, a to straszliwe trzeszczenie prześladowało mnie potem przez długi czas... Brrr! To rzecz okropna! że też brutalna siła może tak szybko i pewnie zgasić święty ogień życia. Duch może pokonywać materję jedynie z odległości.
Szyja moja była tak wykręcona, że nie mogłem widzieć ludzi, którzy obradowali nad moim losem. Musiałem leżeć cicho i nadsłuchiwać.
— Ależ, mój drogi Karolu, ten człowiek zna wprawdzie naszą ważną tajemnicę; idzie tym razem o nasze życie lub o życie jego. (Był to Lesage, który mówił). Nie musimy go jednak koniecznie natychmiast zabijać; wystarczy uczynić go nieszkodliwym. Pozwól mu usiąść, Toussac; wszak nie może nam się wymknąć.
Posadzono mnie na ziemię z taką samą brutalnością, z jaką mnie pierwej przewrócono; mogłem teraz patrzeć dokoła i widzieć tych ludzi, w których ręce się dostałem. Ze słów ich dowiedziałem się, że już mieli morderstwa na sumieniu i że żywili plany mordercze na przyszłość. Wiedziałem także, że na tem pustkowiu, wśród trzęsawisk, jestem zupełnie w ich mocy. Ale wspomniałem na moje nazwisko i ukryłem trwogę w głębi mego serca.
Było ich trzech w pokoju; Lesage i dwóch nowoprzybyłych. Lesage stał przy stole i trzymał w ręku grubą brunatną książkę; spoglądał na mnie spokojnie, ale oczy jego miały wyraz chytry i nieco szyderczy, jaki można widzieć u gracza w szachy, który odniósł nad swoim przeciwnikiem stanowcze zwycięstwo. Na skrzyni obok niego siedział jakiś człowiek około pięćdziesięcioletni, z twarzą żółtą, ascetyczną, z oczyma głęboko zapadłemi i wąskiemi wargami. Miał ubranie koloru tabaczkowego i spodnie spięte pod kolanami na sprzączki stalowe, tak że widać było nogi jego bajecznie chude. Spoglądał na mnie, potrząsając głową, a jego zimne stalowe oczy nie zapowiadały nic dobrego.
Najbardziej jednak przerażał mnie Toussac. Był to olbrzym, bardziej krępy i barczysty, aniżeli wysoki, prawie zniekształcony wskutek nadmiernego rozwinięcia mięśni. Nogi jego były niezgrabne i pałąkowate, jak u olbrzymiego byka, cała postać miała w sobie coś zwierzęcego, albowiem gęsty zarost sięgał mu aż do oczu, a kosmata ręka, która się jeszcze zawsze zaciskała dokoła mej szyi, była podobna do lwiej łapy. Wyrazu twarzy nie można było poznać z pod brody, ale duże czarne oczy spoglądały straszliwie i pytająco, to na mnie, to znów na jego towarzyszów. Skoro ci wydadzą wyrok śmierci, on z pewnością wypełni czynność kata.
— Skąd się wziął tu ten człowiek, jaki zawód wykonuje i w jaki sposób znalazł tę naszą kryjówkę? — zapytał chudy mężczyzna w ubraniu tabaczkowem.
— Gdy go zobaczyłem przez szybę, myślałem zrazu, że to wy jesteście — odpowiedział Lesage. — Podczas takiej burzy nie mogłem, rzecz jasna, spodziewać się nikogo innego na tem trzęsawisku. Skoro spostrzegłem mój błąd, zamknąłem natychmiast drzwi chaty i ukryłem papiery w kominie. Nie pomyślałem o tem, że przez szczelinę w murze można zaglądać do izby; gdy jednak wyszedłem na dwór, aby wskazać drogę obcemu i pozbyć się go, ujrzałem tę dziurę, przez którą błyszczało światło. Domyśliłem się natychmiast, że musiał mnie śledzić, gdy chowałem papiery i że to, co widział, musiało niezawodnie obudzić jego ciekawość. Niewątpliwie będzie o tem myślał i nie omieszka opowiadać innym, co mu traf odkrył. Dlatego zawołałem go do izby, aby zyskać na czasie i zastanowić się, co potem czynić należy.
— Do kroćset piorunów! Kilka uderzeń tą siekierą i wygodne posłanie na trzęsawisku, tam gdzie jest najbardziej miękkie, a wszystko będzie w najlepszym porządku — mruknął ów niesamowity brodacz, który mnie trzymał.
— Całkiem słusznie, mój kochany Toussac, ale nie należy natychmiast chwytać się ostatecznego środka. Trochę oględności, trochę dyplomacji nigdy nie zaszkodzi...
— Opowiadaj, co było dalej — warknął olbrzym.
— Otóż chciałem przedewszystkiem dowiedzieć się, czy ten Laval...
— Jak on się nazywa? — zapytał chudy mężczyzna.
— Mówi, że nazywa się Laval. Chciałem tedy dowiedzieć się, czy widział, jak ukrywałem papiery w kominie. To była najważniejsza kwestja dla nas, a wobec tego, że rzeczy wzięły taki obrót, jeszcze ważniejsza dla niego. Dlatego ułożyłem następujący plan działania. Czekałem, aż zobaczę was nadchodzących, a potem zostawiłem go samego w chacie. Przez okno śledziłem go, jak pośpieszył do komina; zaraz potem weszliśmy do izby, prosiłem się, Toussac, byś go zdjął stamtąd — i oto leży tu przed nami na ziemi.
Po tych słowach młodzieniec spojrzał z dumą dokoła, jak gdyby oczekiwał od swoich towarzyszów słów pochwały.
Chudy człowiek klasnął lekko w dłonie i wpatrywał się we mnie z uwagą.
— Mój kochany Lesage — rzekł po chwili — postąpiłeś w istocie genjalnie. W naszej nowej rzeczypospolitej powinieneś zostać ministrem policji. Ja wprawdzie nie mam tępej głowy, ale muszę przyznać otwarcie, że gdy wszedłem do chaty i ujrzałem nogi jakiegoś człowieka na kominie, nie zrozumiałem odrazu sytuacji. Toussac zaś pochwycił natychmiast za nogi. Ten poczciwy Toussac zawsze praktyczny i wie zawsze, co ma czynić.
— Dość tych słów — mruknął kosmaty potwór, stojący obok mnie. — Gdybyśmy mniej mówili, a szybciej działali, Bonaparte nie miałby już korony cesarskiej na głowie, nie miałby już nawet głowy na karku. Najlepiej krótko się z tym paniczem załatwić, a potem wracajmy do naszych interesów.
Zwróciłem błagalne spojrzenie na szlachetne oblicze Lesage’a. Ale duże oczy jego patrzyły na mnie zimno i bezlitośnie.
— Toussac ma słuszność — rzekł — narażamy się sami na wielkie niebezpieczeństwo, gdy mu zwrócimy wolność.
— Nie o nas tu idzie i o nasze bezpieczeństwo — mruknął Toussac. — Cóż na nas zależy? Ale narażamy naszą sprawę, a to rzecz o wiele ważniejsza.
— To wychodzi na jedno — odpowiedział Lesage. — Paragraf trzynasty naszych statutów postanawia wyraźnie i dokładnie, co ma w takim wypadku nastąpić. Kto wykracza przeciw temu paragrafowi, ten ściąga na siebie ciężką odpowiedzialność.
Zimny dreszcz wstrząsnął całem mojein ciałem, gdy ten człowiek z wytworną twarzą poety przyłączył się do zdania owego dzikiego zwierzęcia. Ale znów obudził się we mnie promyk nadziei, gdy teraz ów chudy człowiek w ubraniu tabaczkowem, który dotychczas niewiele mówił i tylko się we mnie nieustannie z wielką uwagą wpatrywał, począł widocznie objawiać niepokój z powodu tych krwiożerczych zamiarów swoich towarzyszów.
— Mój drogi Lucjanie — odezwał się słodko, kładąc rękę na ramieniu młodzieńca, — My filozofowie mamy obowiązek szanować życie ludzkie. Jest to świętość, której nie należy niszczyć lekkomyślnie. Dość często twierdziliśmy, że krwawe wybryki Marata...
— Szanuję twoje przekonania, Karolu — przerwał mu młody człowiek — sam przyznasz, że byłem zawsze twoim posłusznym i wiernym uczniem. Ale powtarzam raz jeszcze, że nasze własne życie jest zagrożone i że niema tu żadnego innego sposobu. Nikt nie brzydzi się okrucieństwem bardziej odemnie, ale sam widziałeś jak zręcznie i sprawnie Toussac przed kilku miesiącami zgładził owego człowieka z Bow Street. Rzecz ta była niewątpliwie dla widzów jeszcze straszniejsza, aniżeli dla samej ofiary. Przynajmniej nie słyszał on tego strasznego trzaśnięcia, które oznajmiło nam śmierć jego. Jeżeliśmy mogli to znieść wtedy, a o ile sobie przypominam, stało się to głównie na twoje naleganie, musimy i w tym wypadku, o wiele groźniejszym i ważniejszym...
— Nie, nie, Toussac, powstrzymaj się! — wykrzyknął filozof, a jego zresztą cichy i łagodny głos stał się skrzeczący, gdy mnie kosmata dłoń olbrzyma znów pochwyciła za gardło.
— Zaklinam cię Lucjanie — mówił dalej do młodzieńca — nie dopuść do tego z powodów praktycznych i moralnych. Zastanów się, że nasze plany mogą się nie udać, a wtedy utraciliśmy wszelką nadzieję łaski. Pomyśl także...
Ten argument wywarł widocznie wielkie wrażenie na młodzieńcu; oliwkowa twarz jego pobladła śmiertelnie.
— Wtedy bylibyśmy bezwarunkowo zgubieni, Karolu — odpowiedział. — Nie mamy żadnego wyboru. Paragrafu trzynastego musimy w każdym razie słuchać.
— Należymy do ciaśniejszego komitetu i możemy postępować z pewną swobodą.
— Paragrafu tego nie możemy samowolnie zmieniać — powtórzył Lasage z przyciskiem. Jego wargi w dół zwieszone drżały, ale spojrzenie pozostało zimne i twarde. Podbródek mój poczynał się zwolna, pod naciskiem straszliwego palca, znów obracać ku plecom polecałem duszą moją Przenajświętszej Pannie. Ale nagle zerwał się z miejca Karol, mój opiekun i obrońca, pochwycił ramię Toussaca z gwałtownością, która dziwnie odbijała od jego dotychczasowego filozoficznego spokoju.
— Nie wolno ci go zabijać! — krzyczał gniewnie — Któż ty, że śmiesz opierać się mojej woli? Puszczaj go, powiadam ci, że nie pozwalam go zabijać!
Jednakże ten wybuch gniewu nie wywarł wielkiego wrażenia na obydwóch towarzyszach, twarze ich pozostały zimne i niewzruszone. Wtedy opiekun mój począł znów prosić.
— Posłuchajcie, co wam powiem. Słyszysz, Lucjanie, ja go przesłucham. Gdy się okaże, że jest szpiegiem, niechaj ginie; wtedy Toussac może z nim uczynić co zechce. Ale jeżeli to niewinny podróżny, który zabłądził i nieszczęśliwym przypadkiem dostał się do tego domu i z ciekawości głupiej przeglądał nasze ukryte papiery, w takim razie pozostawcie mi go.
Nie otwierałem dotychczas ust i nie powiedziałem ani jednego słowa na moją obronę, a chociaż było to więcej z dumy, aniżeli z odwagi, byłem jednak z siebie zadowolony. Godność własna była mi droższa od życia. Po ostatnich słowach mego obrońcy, odwróciłem spojrzenie od człowieka, który mnie trzymał za gardło i popatrzyłem na tego, który wydał na mnie wyrok śmierci. Albowiem dzika brutalność mego dręczyciela budziła we mnie mniejszą odrazę, aniżeli tchórzliwe egoistyczne zachowywanie się tego drugiego. Człowiek bojaźliwy jest niebezpieczniejszy, aniżeli wszyscy inni, a sędzia, który się boi sam o siebie, jest najbardziej nieugięty.
Życie moje zawisło teraz od odpowiedzi, jaka padnie na mowę mego obrońcy. Lesage uderzał się lekko palcami po zębach i uśmiechał się pobłażliwie na poważny ton swego towarzysza.
— Paragraf trzynasty! Paragraf trzynasty! — powtarzał wciąż swoim słodkim głosem, który mnie tem bardziej oburzał.
— Muszę ci coś powiedzieć, mój drogi — dodał Toussac swoim rubasznym głosem. — Jest jeszcze inny przepis prawny, który tak opiewa: Kto ukrywa zbrodniarza lub go ochrania, powinien być tak samo ukarany, jak gdyby sam tę zbrodnię popełnił.
Ale mój obrońca pozostał dalej spokojny nie zważając na tę przymówkę olbrzyma.
— Jesteś wybornym człowiekiem do czynu, mój kochany Toussac — rzekł do niego — ale gdy idzie o to, aby powziąć jakieś postanowienie, uczynisz lepiej, jeżeli to pozostawisz głowom od ciebie rozumniejszym.
Spokój, z jakim słowa te były wypowiedziane, onieśmielił olbrzyma. Nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.
— Co się zaś tyczy ciebie, Łucjanie — mówił dalej mój opiekun — dziwi mnie niewymownie, że sprzeciwiasz się mojemu życzeniu, skoro pragniesz stać się członkiem mej rodziny. Komu zawdzięczasz to, że poznałeś prawdziwe zasady wolności i że jesteś jednym z tych, którzy nigdy nie wątpili o ostatecznem zwycięstwie rzeczypospolitej?
— Prawda, prawda, Karolu, przyznaję to otwarcie — odrzekł młodzieniec silnie wzruszony. — Bądź przekonany, że nigdy nie będę się sprzeciwiał twoim życzeniom, ani nie będę stawiał przeszkód urzeczywistnieniu twoich zamiarów. W tym wypadku jednak dobroć twoja prowadzi cię na manowce. Zadawaj mu tedy w imię Boga, ile chcesz pytań, ale to nie zmieni ostatniego wyniku sprawy.
l ja byłem tego samego zdania; znałem wszakże tajemnice tych ludzi, którym groziło tak wielkie niebezpieczeństwo. Nie mogli mnie przeto puścić z rąk żywego. A przecież życie jest tak piękne, a każde jego przedłużenie, chociażby najkrótsze, sprawia rozkosz niewymowną. Gdy uścisk morderczej ręki dokoła mej szyi zwolniał, zdawało mi się, ze słyszę głos dzwonów świątecznych i że lampa w pokoju płonie jaśniejszem światłem. Odzyskałem wkrótce zupełną przytomność i spojrzałem na wychudłą twarz mego sędziego śledczego.
— Skąd pan przybywasz? — zapytał mnie.
— Z Anglji.
— Ale jesteś pan Francuzem?
— Tak jest.
— Kiedy pan przybyłeś?
— Dziś wieczór.
— Którą drogą?
— Na żaglowcu z Dover.
— Ten człowiek mówi prawdę — wtrącił Toussac. — Na jego szczęście mogę to potwierdzić. Widzieliśmy ten okręt i wysadzono kogoś na ląd, natychmiast gdy łódź, która mnie przywiodła, odbiła od brzegu.
Przypomniałem sobie teraz ową łódź; była to pierwsza rzecz, którą spostrzegłem na wybrzeżu francuskiem. Jak wielkie znaczenie miała teraz dla mnie! Mój obrońca jął mi obecnie zadawać różne pytania, całkiem ogólne i bez żadnego znaczenia i czynił to tak powoli i z takim wahaniem się, że Toussac zniecierpliwiony począł szemrać. Te pytania krzyżowe wydawały mi się komedją czczą i bez sensu, a jednak po gorliwości i dosadności, z jaką mi je zadawał, poznawałem, że ma w tem jakiś ukryty cel. Może pragnął tylko zyskać na czasie? Ale poco? I wtedy z tą jasnością, jaką daje umysłowi pewność groźnego niebezpieczeństwa, odgadłem, że ten człowiek oczekuje czegoś, że czeka z naprężeniem i niecierpliwością. Wyczytałem to w jego zmarszczonej twarzy, poznałem to po nieustannem mruganiu jego niespokojnych oczu. Widocznie czekał na czyjeś przybycie i mówił ciągle, bez przerwy, aby całą rzecz przewlec. Byłem tak dalece pewny tego, jak gdyby mi swoją tajemnicę szepnął do ucha, a do mego zdrętwiałego serca wtargnęła nowa nadzieja, ożywcza, jak strumień świeżej wody na wyschłą ziemię.
W końcu jednak Toussac stracił cierpliwość i wybuchł gniewam. Z ust wyrwało mu się dzikie przekleństwo.
— Teraz mam tego dość — wołał. — Dla takiej dziecinnej zabawki nie chcę narażać życia mego na niebezpieczeństwo. Czyż nie mamy nic lepszego do roboty, jak słuchać tego paplania? Czy po to przybyłem tu z Londynu, z takiemi trudnościami, aby tracić drogi czas na takie banialuki? Dość tych pytań i przystąpmy do rzeczy ważniejszych.
— Bardzo słusznie — odpowiedział mój obrońca. — Ta mała szafa w ścianie może wybornie służyć dla tego człowieka za więzienie. Wsadźmy go tam i zajmijmy się tymczasem naszemi interesami. Potem będziemy mieli jeszcze zawsze dość czasu, aby się z nim rychło załatwić.
— Aby jeszcze podsłuchiwał nasze rozmowy — mruknął Lesage.
— Nie wiem doprawdy, co ci się dzisiaj stało, chyba rozum ci się pomieszał — krzyczał Toussac, rzucając podejrzliwe spojrzenie na mego opiekuna. — Nie byłeś nigdy tak delikatny, mój kochany, a najmniej wtedy, gdy zaszedł ów wypadek z człowiekiem z Bow Street. Ten młodzieniec zna naszą tajemnicę; gdy mu darujemy życie, zobaczymy się z nim znów przed sądem jako oskarżeni. Cóż to za sens uknuć sprzysiężenie, aby później, w ostatniej chwili, z powodu obcego człowieka, narazić na niebezpieczeństwo pomyślny wynik jego, a nas wszystkich wtrącić w nieszczęście? Skręcę mu kark i wszystko będzie w porządku.
I znów wyciągnęły się te ohydne kosmate ręce ku memu podbródkowi, gdy wtem Lesage nagle zerwał się z miejsca. Pobladł straszliwie i nadsłuchiwał z wytężoną uwagą; głowę pochylił na bok a wskazujący palec zwrócił ku drzwiom. Jego delikatna, cienka dłoń drżała jak liść miotany wiatrem.
— Zdaje mi się, że coś słyszę — szepnął.
— Ja także — rzekł stary człowiek.
— Coby to mogło być?
— Cicho, uważać!
Słuchaliśmy z natężeniem, wstrzymując oddech. Wiatr wył w kominie i potrząsał staremi ramami okien.
— To nic — rzekł w końcu Lasage, śmiejąc się nerwowo. Są to zwykłe odgłosy burzy.
— Cicho — zawołał drugi towarzysz — znów coś słyszałem.
Tym razem jakieś dzikie wycie zapanowało nad burzą.
— Szczekanie psa!
— Ścigają nas!
Lesage pośpieszył co rychlej do komina i wrzucił papiery w ogień.
Toussac pochwycił siekierą znajdującą się obok ściany; mój obrońca zaś odepchnął kupę sieci rybackich od ściany i otworzył małe drzwi drewniane, zamykające ciasną kryjówkę.
— Prędko, wejdź tu — szepnął do mnie.
Wsuwając się do tego ukrycia, słyszałem, jak mówił do swoich towarzyszów, że jestem tam w bezpiecznem miejscu i że będą mogli potem uczynić ze mną, co im się spodoba.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.