<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nazajutrz Józef umieścił co rychlej swoją kartkę w umówionem miejscu, dał o tem znać Butterbrotowi i czekał z niepokojem wiadomości, czy ten ją odebrał.
W celi jego zamiatano, sprzątano, przynoszono chleb, wodę gorącą, wogóle czyniono zwykłe porządki więzienne; a przez ten czas w otwartych drzwiach stał klucznik i żandarm i nie można było ani zastukać, ani stukania wysłuchać.
Stukali sobie tymczasem więźniowie w innych końcach korytarza, korzystając z nieobecności klucznika i musiało się stać coś ciekawego, bo wymiana wiadomości była bardzo ożywiona; lecz Józef uszu mocno nastawił, choć nic nie mógł pochwycić z tego stukania niezmiernie szybkiego, jak terkotanie aparatu telegraficznego.
Skoro więc tylko klucznik i żandarm odeszli do następnej celi, przyskoczył do ściany i zaatakował Butterbrota.
Ten jakoś długo nie odpowiadał. Wreszcie cichułko wystukał:
— Kartkę mam, odpowiedź jutro!...
— A co takie stukanie wielkie?... Co się stało?
— Przywieźli nowych.
— Kogo?...
Butterbrot nie odpowiedział.
Józef słyszał wyraźnie, jak doszedł od ściany do drzwi i zamienił kilka wyrazów z klucznikiem.
— Przywieźli nowych... może moich kolegów? — rozmyślał Józef, chodząc w podnieceniu po sali.
Poczekał, aż się uspokoiło na korytarzu i zmęczony klucznik usiadł wraz z żandarmem na ławeczce przy kracie wchodowej, co łatwo było odgadnąć po dochodzącym stamtąd, monotonnym szepcie ich rozmowy.
Wtedy znowu zastukał do Butterbrota, ten jednak milczał, jak zaklęty.
— Może się obraził, że odmawiam udziału w strajku?... Cóż robić, jeżeli to się nie zgadza z mojem przekonaniem... W dodatku z tego nic nie będzie!...
Znowu zaczął rozmyślać o dziwacznej propozycji sąsiada. Czuł nieprzełamaną odrazę do tej walki i usiłował wybrnąć z wynikających z tego powodu sprzeczności.
— Poco ja będę ulepszał rosyjskie więzienie — rozumował — kiedy ja go wcale nie chcę?...
Przecierpieć pobyt tu jak chorobę, a potem dalej swoje robić... Chyba, żeby chodziło o coś ważnego. Naprzykład żądać, żeby obchodzili się z nami dobrze, żeby nas nie bili, nie wymyślali nam!
Fala gniewu i oburzenia wezbrała mu w piersiach i ścisnęła gardło, gdy przypomniał sobie ohydną scenę, przeżytą w cyrkule. Zakrył twarz rękami i odwrócił się do kąta, aby ukryć łzy przed samym sobą.
— Boże, Boże, co za hańba!... Bili mnie, bili jak psa i nawet oddać nie mogłem, ale przyjdzie czas... odpłacę im, za wszystko im odpłacę!... A najlepiej odemszczę się, jeżeli będę dalej robił, co robiłem... Bo przecie nic innego ich nie doprowadza do wściekłości, tylko nasze dążenia do wolności, do praw naszych... Otóż będziemy wolni, otóż nie chcemy ich szkoły, ich wstrętnego języka, ich podłych nauczycieli... Nienawidzę ich, nienawidzę... Co za obrzydliwe mordy i język taki... chamski! Gorzej mówią niż nasi złodzieje, doprawdy! Ale i złodzieje też łotry z nimi trzymają!... Ciemnota!... Trzeba szkół, wolnych polskich szkół!... Trzeba wszystko oświecić... „od piwnic aż do poddasza!“ Ach, mój Boże, jakże się dowiedzieć, czy to czasem nie naszych przywieziono dzisiaj!?
Znowu zastukał do Butterbrota, ale tam głuche panowało milczenie.
Józef nie słyszał tam najmniejszego ruchu, nawet zwykłych kroków...
— Może przyłapali go z moją karteczką i przenieśli do innej celi?...
Zwrócił się więc do towarzysza Kolendy; ten niezwłocznie mu odpowiedział, lecz wiadomości żadnych mu nie udzielił, gdyż ich od dalszych sąsiadów jeszcze nie otrzymał.
— Nie chcą dziś stukać, jakby się zmówili!... Między sobą tylko tyrkoczą... A do mnie nie stukają dlatego, że wolno to robię... Zawsze inteligenty takie są... — stukał wolniutko i rozwlekle.
— Pewnie przywieźli jakiego esdeka, ich człowieka, dlatego tacy przejęci... Bo tu siedzą sami esdecy i lewica... Pepeesów prawdziwych przewożą zaraz do cytadeli...
— A wy kto jesteście?
— Ja... jestem nawet... więcej, niż... pepees, ale o tem nikt nie wie, dlatego tu...
Urwał, bo klucznik zbliżył się na palcach pode drzwi. Gawar słyszał, jak okienko w drzwiach sąsiada otworzył i zaczął mu wymyślać.
„Piorun“ nie został mu dłużny i chwilę rozbrzmiewała w korytarzu niezmiernie barwna litanja polskich i rosyjskich wymysłów. Skończyło się na tem, iż Piorun „zagiął“ tak wielce kunsztowne „siedmiopiętrowe“ moskiewsko-nadwiślańskie przekleństwo, że klucznik umilkł zdumiony, poczem splunął i zatrzasnął z gniewem okienko.
— Poczekaj!... Dam ja ci!... Zaraportuję naczelnikowi. Zaraz zaraportuję! Jak tylko przez gębę takie paskudztwo przejdzie!... Żeby ci język odpadł, łobuzie!... — mruczał, odchodząc.
— Właśnie!.. Tyle tylko masz dowcipu, kiszko podgardlana, co poskarżyć się naczelnikowi!... Kozacka morda!... Gęba jak cholewa, a rozumu jak u małego wróbla! Ledwie jadaczkę otworzy, już ją zamyka ze strachu, żeby tam szczur nie wskoczył. Co, może nie!? Mnie od łobuzów wymyślasz!... Ale ja tutejszy, z ziemi tutejszej wyrosłem!... A ty kto? Niewiadomo nawet, kto ty taki: czy Moskal, Czy Żyd, czy Polak!?... Takiś głupi, jak żaden naród!... Może ty nawet matki nie masz i urodziłeś się, jak ostryga... z muszli!
— Stul pysk, stul pysk!... Mówię ci, bo będziesz siedział w karcerze, jak mi Bóg miły...
— Będę, to będę, to już moja rzecz... Tyś się sam do mnie pierwszy odezwał, nie ja do ciebie...
— Nie stukaj... nie wolno!
— Co ty tam wiesz, co wolno, a czego nie wolno!... Nie do ciebie stukałem...
Tak sobie dogadywali czas jakiś, ku wielkiej uciesze więźniów z całego korytarza, którzy stali, nasłuchując, z uszami, przykutemi do drzwi, aż wszystko ucichło, gdyż wezwano klucznika do kraty wchodowej.
Niedługo otwarły się drzwi do celi Józefa i chmurny, czerwony z gniewu klucznik wpuścił żandarma, który wniósł i położył na stole mały pakiecik.
— Co to?
— To dla was przysłano z miasta!...
— Matka?... — spytał porywczo Józef.
Żandarm uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Wyszedł i drzwi za nim natychmiast zamknięto.
W paczce Józef znalazł zmianę bielizny i ciepłą koszulkę wełnianą.
Serce mu mocno biło, gdyż rzeczy te, noszone przezeń w domu, świadczyły niezbicie, iż matka odnalazła go nareszcie.
Jednocześnie jednak poczuł lęk, gdyż wydało mu się, iż istnieje pewien związek między tą posyłką a przybyciem dziś nowych aresztantów do więzienia. Znowu więc zapukał do Butterbrota, który dalej zachowywał niezrozumiałe, uparte milczenie.
— Pewnie go zabrali!... Od kogo się teraz dowiem?... I co będzie ze strajkiem?...
Jeszcze raz obejrzał uważnie przysłane rzeczy, szukając jakiegokolwiek znaku, który mógłby choć ubocznie mu odpowiedzieć na dręczące go pytania i uciszyć niepokój.
Ale nic nie znalazł, koszule były czysto wyprane i starannie wyprasowane. Tylko na gorsie jednej z nich dostrzegł jakieś kropki i podcieki, coś niby wyschłe łzy.
— Pewnie płakała! — pomyślał ze ściśniętem sercem. — Matuchno, matuchno kochana!...
Zamknął oczy i silił się wywołać w wyobraźni twarz matki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.