W walce z życiem/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W walce z życiem |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
Od owego dnia upłynęło kilka miesięcy; wiosenny deszcz spłókał resztki śniegów, na targach ukazały się kwiaty, a nad miastem poczęły przeciągać ptaki wędrowne. W elegancko a nawet zbytkownie urządzonym gabineciku siedziały dwie kobiety: jedną z nich była Helena, córka pana Adama, drugą jej towarzyszka, osoba bardzo żółta i bardzo poważna.
Panna Helena była uderzająco piękną. Miała ona grecki nosek, prześliczne usteczka, oczy czarne, pełne słodyczy, brodę nieco wydatną, rączki małe i przeświecające jak alabaster. Szafirowa, zapięta pod szyję sukienka i zebrane w jeden węzeł ciemne włosy podnosiły jeszcze bladość jej oblicza, na którem, niestety! widać było ślady znużenia i choroby.
Dama do towarzystwa była osobą o tyle starą, o ile dystyngowaną. Uwielbiała ona Burbonów, tytułowała się baronową i chętnie rozmawiała o protoplaście swej rodziny, o którym kronika jednej z wojen krzyżowych wspomina, że miał zaszczyt pilnować kozy i koguta, które wojownikom drogę do Ziemi Świętej wskazywały.
Dama w tej chwili skrzypiącym głosem czytała Chateaubrianda; ponieważ jednak robiła to samo codzień od lat kilku, Helenka więc nie słuchała nawet jej pełnych umiarkowanego uniesienia deklamacyj. Z wyrazem znużenia oparła główkę na grzbiecie fotelu i pragnąc czemśkolwiek myśl zaprzątnąć, poczęła oglądać się po swym pokoju.
Lecz nie zajęły jej ani pyszne sztychy pochylonych lub ku niebu wzniesionych twarzy kobiecych, ani drobne mebelki kryte szafirowym atłasem, ani marmurowe urny i wazony pełne kwiatów o zwieszonych gałązkach, szerokich lub podługowatych liściach — słowem nic. Warszawa, to miasto wesołe i gwarne, prócz odległego turkotu dorożki, nie karmiło jej żadnemi wrażeniami. Tu, w swym gabineciku, jak ptak w złoconej klatce, przepędziła ona kilka lat długich i nudnych. Jednostajności ich nie przerywały ani tańce, ani wizyty, ani zebrania liczniejsze, bo Helenka z powodu wątłego zdrowia tańczyć nie mogła, a pan Adam o wynalezieniu dla niej jakichś innych rozrywek nie miał czasu myśleć. Cóż więc jej pozostawało?... Oto wizyty u jenerałowej, gdzie spotykała same staruszki, spacer powozem do Łazienek, gdzie widywała inne podobne do niej zakonnice, a wreszcie — piękne ale martwe obrazy fantazji, którą przekazał jej ojciec, a rozwinęła nieustanna samotność, skutkiem zupełnego braku wrażeń. I teraz w duszy Helenki ocknęły się fantastyczne wspomnienia.
Powoli blado-różowe usteczka jej uchyliły się, odsłaniając ząbki drobne, gęste i białe jak perły, a ciemne i długie rzęsy opadły. Dama do towarzystwa wyszła. W samotnej komnacie dziewicy zapanował spokój tak głęboki, że usłyszećby można szelest rosnących kwiatów, gdyby i one w tej uroczystej chwili nie ucichły. Anioł marzeń roztoczył eteryczne skrzydła nad aniołem ziemi, a Bóg, patrzący na te dwa dzieła swoje, zadumał się, które z nich jest piękniejsze...
I otóż w marzeniu tem przypomniała sobie lata, które jej równie martwo i jednostajnie płynęły, w piaskowcowym pałacu na wsi. Oczyma duszy widziała zamyślonego brata, zasępionego ojca i w starych sukniach starą służbę, na której obliczach rozlewał się wyraz znękania i niepewności o jutro. Z okien pałacu dostrzec mogła piaszczystą drogę, którą rzadko kto przejeżdżał, pola lichem zbożem okryte, wieżę kościołka, a przy wijących się ścieżynach okrągłe, zielone grusze i krzyże pochylone i czarne. Była to jeszcze najweselsza część okolicy, bo z drugiej strony za starym parkiem, za stawem i łąką, rozciągał się ciemny, poszarpany szmat lasu, który pod tchnieniem wiatru z posępnym falował szumem.
Prócz tego szumu i świergotu ptaków, nie dolatywał jej żaden prawie głos inny; czasem tylko szept służby rozmawiającej jak w pokoju zmarłego, — miarowy łoskot kroków ojca, które przedrzeźniało echo, i — szelest kart odwracanych przez brata, który całe dnie spędzał nad książką.
I wśród tego grobu żyjących, między ludźmi błąkającymi się jak cienie, była ona sama jedna, tak młoda, tak ciekawa co się dzieje tam, za owym sinym widnokręgiem!...
Tylko raz w roku od początku lipca do września ożywiał się stary zamek. Działo się to wówczas, gdy z odległego miasta przyjeżdżał na wakacje Grodek, syn rządcy pana Adama. Zdawało się, że młodzieniec ten o wypukłej piersi, wysokiem czole i śmiałem, szafirowem oku, przywoził ze sobą talizman wesołości i życia. On jeden między temi schylonemi postaciami stał prosto, stąpał głośno i śmiał się szczerze. Gdy on był, Mieczysław rzucał książki, odważał się jeździć konno i brać fuzją do ręki.
Stare czółno wypływało wówczas na środek stawu, starzy domownicy częściej wychodzili na podwórze i ruszali się żwawiej, a odwieczna, zadumana puszcza od najdalszych krańców swoich roznosiła odgłosy wystrzałów i wesołe okrzyki ludzi. Był on cudowną kroplą tajemniczego eliksiru, zapomocą której kipiący ocean świata, choć na krótki czas, w zamarłym pałacu wskrzeszał życie.
Przyjazdu też jego niecierpliwie oczekiwali wszyscy. On rezydentom przywoził najświeższe wiadomości polityczne, a Mieczysławowi najnowsze i najciekawsze książki. On jeden lubił choćby całemi godzinami rozmawiać z Helenką i umiał ją bawić najlepiej.
Nigdy drzewa w parku, ani trzcina na stawie nie szumiały tak wymownie, jak wówczas, gdy on z nią spacerował, albo gdy czółnem ją woził. A jak piękne były bukiety, które jej przynosił codzień, jak słodkie jagody, które zbierali razem!
Pan Adam tytułował Gródka swym nadwornym lekarzem i lubił go nawet, ale w sposób dość umiarkowany. Młody ten student medycyny za wiele rozprawiał o cudach postępu, o ludziach ubogich pełnych szlachetności i prostakach pełnych delikatności uczuć. Zdania jego zanadto trąciły demagogją, aby pan Adam mógł był w nich gustować; niekiedy lękał się, aby mu Grodek swemi przewrotnemi teorjami syna nie zgorszył, a w kilka lat później przekonał się, że to z jego namowy Mieczysław do szkoły politechnicznej wstąpił.
Z całego pasma często przerywanych stosunków z Grodkiem, w duszy Heleny ognistemi obrazami zarysował się pewien dzień na wieki dla obojga pamiętny. Było to w tym roku, kiedy pan Adam sprzedał majątek, Grodek zaś, ukończywszy medycynę w Warszawie, wybierał się, naturalnie na własny koszt, zagranicę. Dnia tego pan Adam wyjechał za interesami jakoś po południu, późnym wieczorem zaś troje ich, to jest: Helenka, Mieczysław i Grodek wyszli na spacer do parku.
Park był duży, a Mieczysław zawsze zamyślony, skutkiem czego zmęczona trochę Helenka, nie mogąc liczyć na pomoc roztargnionego Miecia, oparła się na ramieniu Grodka. Dziwny to był wieczór!... W powietrzu unosiła się upajająca woń kwiatów i słychać było jakieś tajemnicze szmery. Wiekowe drzewa, przy blasku księżyca, zamieniły się w olbrzymów, wyciągających po Helenkę ramiona rosochate i pogięte. Woda na stawie była tak gładka, iż zdawało się, że w tem miejscu rozstąpiła się ziemia, ukazując w niezmiernej głębinie inne niebo i inne gwiazdy. Rozmarzony Miecio zginął gdzieś. Z pomiędzy trzcin odezwał się głos bąka, z baszty hukanie sowy, a Helenka uczuła niewytłomaczoną bojaźń. Szczęściem Grodek był przy niej i otóż miejsce bojaźni zajęło inne uczucie, słodkie i straszne, które poznała pierwszy raz w życiu, lecz pamiętała dotychczas.
Nigdy nie starzejąca się i zawsze piękna, choć odwieczna sielanka!...
W kilka dni później Grodek wyjechał, uwożąc ze sobą gałązkę róży, którą wypielęgnowała Helenka, a może i serce dziewicy...
Helenka ocknęła się. Byłoż to wszystko snem i ten zamek, i ten park, i — ten przewodnik, który, klęcząc, tak namiętnie drżącemi usty całował jej ręce? Nie! to nie był sen, ale rzeczywistość... świadczy o tem ten krzak róży, jedyna pamiątka, jaką z domu wywiozła. Świadczy list, jeszcze droższa pamiątka, którą jej Grodek po sobie zostawił.
Helenka powstała z fotelu i zbliżywszy się do stolika, z kosztownej szkatułki wydobyła kilka arkuszy cieniutkiego papieru. Papier zwątlał, pismo zbladło, odczytać je przecież było można. Helenka uczyniła to tem łatwiej, że wszystko już prawie oddawna umiała napamięć.
„Lubię patrzeć na ciebie, o krzaku róż piękny i zdradziecki! Jak dziwnie zjednoczyłeś w sobie cudowne kwiaty i cierń bolesny, jak dziwnie w życiu roślinnem wypowiedziałeś historją ludzkiej miłości!... Lubię patrzeć na ciebie, bom wybrał jeden rozwijający się pączek — podziw przechodnia, a ozdobę macierzystej gałęzi. Różo, ty różo!... ilem ja razy porzucał towarzystwo ludzkie, byle tylko nie zatracić wspomnień o tobie. Ile razy wzywałem najpiękniejszych promieni słońca na twoją główkę i najczystszej rosy, abyś w niej wdzięki swoje kąpała. Aleś ty zawsze jedna: ani pochylasz się ani odsuwasz, i więcej zdajesz się podziwiać, aniżeli podzielać przywiązanie.
∗
∗ ∗ |
„Biada mi, żem wyciągnął do ciebie obnażoną rękę, że do piołunów zrodzony o tobie pomyślałem, kwiecie! Gdybym choć umarł zapatrzony w twe listki świeże i niewinne, zasłuchany w szmer twoich gałązek, uniósłbym z sobą widok ten i szelest do grobu. Lecz jeżeli mi przyjdzie kiedy znaleźć pustkę tam, gdzie moje nadzieje kwitły, cóż mi zostanie oprócz boleści i pustki?...
O kwiecie niewdzięczny! tak głęboko utkwiłeś we mnie, że już nie wiem dziś, czy ciebie ziemia, czy serce moje wydało!
∗
∗ ∗ |
Poprawiasz włosy, gniewając się, że ci je wiatr potargał? To nie wiatr, to pocałunek mój! Spojrzyj na mnie!... Milczą wprawdzie oczy twoje, ale ja i taką mowę rozumiem. Miłość z nich przegląda!
Duch mój to ocean rozkołysany burzą; gdy niema cię, jest noc i zwiększa jeszcze okropność walki. Ukaż się więc, o ty słońce moje! Ciebie przecież nie dosięgną szalone wybryzgi piany, a może — przy blasku twym, choć obcy jaki człowiek znajdzie bezpieczne miejsce, aby podziwiać siłę fali i patrzeć na twój obraz po miljon razy odbity w wiekuiście ruchomem zwierciadle.
∗
∗ ∗ |
„Pamiętasz młodą wiewiórkę? Miała trójkątną głowę, oczy wypukłe i ruchy twoje. No — i zabili ją. Czyżby każdą pamiątkę po mnie ten sam los spotkał?...
∗
∗ ∗ |
„Wyrzekałem kiedyś, ale to już bardzo dawno; lecz dziś, gdy znowu jesteśmy razem, narzekania zamieniają się w pieśni. Przebacz niepokój i niewiarę moją. Niewdzięczny! jak mogłem pomyśleć, że będziesz głuchą na to łkanie serca, które się wydziera do ciebie, że milszym ci będzie jakiś pozorny blask od uczuć głębi. Patrz, jam wynalazł w sobie sturamienną hydrę, oplątałem cię ognistą siecią moich myśli i wiecznie niepewny, wiecznie drżący o jutro tuliłem cię w uścisku rozpaczy.
∗
∗ ∗ |
„Kto tu jest i do kogo mówię? Róża — wszakże to tylko kwiat, a — obok niej cień mojej wyobraźni. Jak pusto! a zdawało się, żem słyszał szelest nadchodzącej. Powiedz — czyś skryła się? niechże cię zobaczę ten raz jeszcze; tak już dawno nie patrzyłem na ciebie!
Życie schodzi mi cierpko, jak tym wszystkim, którzy zmuszeni są walczyć ze sobą — bardzo cierpko! Zgubiłem połowę duszy mojej, szukałem jej, a ludzie odpowiadali: nie wiemy!
Czyżbym jej już nigdy znaleźć nie miał?...
O różo!... w duchu ludzkim naciągnięte śpią struny boleści, pokąd nie zbudzi ich traf albo konieczność. Wówczas dreszcz ich udziela się grobom, które umilkły na wieki, a w kamieniach nawet słychać przyśpieszone tętno i oddech niespokojny. Tylko kwiaty piękne lecz martwe uśmiechają się do głosów tych, jak do szmeru skrzydeł motyla.
Nie jestżeś ty takim kwiatem?
∗
∗ ∗ |
„Siądźmy — spokojnie tu jest. Wiatr przepływa między liśćmi, a niebo na zachodzie twoim oblało się rumieńcem. Niegdyś o takiej porze, na dalekie stąd łąki wychodziłem zbierać kwiaty dla ciebie, jakbyś je rzeczywiście przypiąć musiała. Inni wyśmiewaliby podobne złudzenia, mnie jednak było z niemi tak dobrze...
Ale dziś wszystko już przeszło. I gdy w spokojnem szczęściu naszem wspominam o tych wybuchach żalu, bezsennych i gorączkowych nocach, — gdy pomyślę, że dwoje nas tęskniło i płakało w ukryciu, widzę, że cierpienia dane nam były w tym celu, aby się przy nich lepiej teraźniejsze szczęście odbiło.
Płaczesz? Oprzyj głowę na mojej piersi, niech połączą się łzy nasze. O nocy, nie mijaj i niech mi się wieczność zamknie w uścisku twej ręki, w dotknięciu twoich ust gorących. Patrz, co się tu dzieje dokoła. Las umilkł, ptak nie śmie skrzydłem zaszeleścić, ten pyszny zamek szeroko otworzył martwe oczy, gałęzie drzew oplotły nas, a pochylone kwiaty ciekawie patrzą na ciebie. Tylko tam wysoko nad głowami naszemi zdziwione gwiazdy szepczą jedna do drugiej: „Wieszże ty, co to jest miłość?...“
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Helenka skończyła czytać. Zdawało się jej, że na tę pieśń nieśmiałą i mistyczną składały się nie ludzkie wyrazy, ale szum wiatru, plusk wody i ciche dreszcze rozmarzonego serca. Otworzyła lufcik, z podwórza doleciał ją wesoły świergot wróbli, a ze świata wiosenne ciepło.
— Czy on wróci?... Czy on jeszcze pamięta o mnie?... — myślała.
W tej chwili, na krawędzi otwartego okna siadł gołąb i, złudzony zielenią mchu, począł go skubać jak świeżą trawę. Spłoszony ruchem Helenki zerwał się nagle, lecz znowu wrócił i znowu skubał mech, kręcąc przytem główką i jakby dziwiąc się, że jego listki, mimo tak pięknych pozorów, są martwe.
Helenka uczuła ból w sercu. Nieokreślone przeczucie szepnęło jej, że i ona jak ów gołąb łudzi się pozorami szczęścia i że kiedyś strasznej dozna boleści. Spojrzała na ptaka, który krążył wciąż przy oknie, i dwie gorzkie, palące łzy stoczyły się z jej oczu. Przypomniała sobie, że ów Grodek jest tylko synem ubogiego rządcy, a jej ojciec — dumnym i nieugiętym panem.