W więzieniu/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W więzieniu |
Wydawca | Administracja »Naprzodu« |
Data powstania | 1904 |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. Teodorczuk |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Тюрьма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po wąskiej ścieżynie pod oknami Miszy przechadzali się co dnia ludzie milczący, zatopieni w sobie, patrzący ponuro, tłukący się jak po klatce dzikie zwierzęta. Byli źle ubrani, twarze mieli chude, wygłodzone snadź, a w oczach myśli jakieś wielkie. Człowiek w grubym palcie znikł gdzieś, natomiast pojawił się chudy jegomość, w okrągłej czapce barankowej, i starym płaszczu koloru czerwonawego. Szedł zawsze bardzo szybko, biegł prawie. Płaszcz był za wielki na niego, aż do śmieszności za wielki i zesuwał mu się ciągle z ramion. Jegomość wzruszał ciągle ramionami, wstrząsał małem swem ciałem, by płaszcz w ten sposób nasunąć na plecy. Mała jego nędzna twarz, uśmiechała się bez przestanku, wargi drgały, skubał ciągle piękną, suchą ręką swą rozwichrzoną, szpakowatą bródkę i kiwał głową. Miszy wydał się na tle szarego muru więziennego wesoło jasno palącą się świeczką w wielkiej, brudnej, zakopconej latarni.
— Kto to... czy nowy? spytał Misza Kornieja.
— To Wasyl Nikitycz.
— Robotnik?
— Kto go tam wie? — odparł stary obojętnie. — Pewnie że nie robotnik... coś on takiego jakby polityczny... zresztą ponad wszystko jest on bardzo szczęśliwy... często tu bywa...
— Często tu bywa? — powtórzył Misza z uśmiechem. Podobało mu się, że o tym człowieku mówiono »bywa« a nie »siedzi«.
— To człowiek bez trwogi! — rzekł Miszy Oficerow, oglądając się jak zazwyczaj i zniżając głos do szeptu. Każdemu umie powiedzieć prawdę w oczy... wie pan... prokuratorowi... dyrektorowi... ba... co pan na to... przyjeżdża raz, pamiętam, sam wicegubernator, a on do niego: »Ja — mówi — myślę tak a tak... pan myśli inaczej... zgoda... ale szanować się wzajem trzeba... jam jest człowiek i pan też człowiek... to jedno pewne... pozatem wszystko błąd! Sama nawet »forma« niczego nie dowodzi... absolutnie niczego!« Rozumie się dostał za to tydzień celkowego więzienia. Ale wie pan, i tam się śmiał i mówił: — To absolutnie niczego nie dowodzi... absolutnie niczego... to jest głupstwo! — No i prawda... czegóżby dowodzić miało więzienie celkowe?
Wyprostował się nagle i Misza dostrzegł po raz pierwszy w jego rysach płomyk jakiś, coś co błyszczało niby radość.
— I to prawda! — szepnął Oficerow... — to wielka prawda... gdy ja np. im rzeknę prawdę, a oni mnie za to... bęc w pysk... myśli pan, że przez to prawda przejdzie na ich stronę?
— Mówiłeś pan z nim? — spytał Misza.
— Nie... co pan myśli? — wyszeptał i odskoczył przerażony na bok. — Przecież ja się boję! Ja mówię tylko z panem... bo pan mówi cicho... ale on... on cicho nie umie mówić... krzyczy głośno... ot już taki głos.
I zawstydzony dodał z uśmiechem:
— Mam jeden wiersz... w sam raz stosowny dla niego.
— Co za wiersz, mów pan! prosił Misza.
Oficerow obejrzał się dokoła, zamknął oczy i wyszeptał z westchnieniem:
— Potem... przy okazyi... no chodź pan, chodź pan... ja sobie pójdę, mógłby nas kto zobaczyć!
— Słuchajcie Oficerow — rzekł Misza niezadowolony, przytrzymując go za rękaw munduru — Pan musisz ztąd iść... rozumiesz pan?... co prędzej stąd iść... pańska dusza ciągle się boi... cóżeś to pan za dozorca?... dusza się boi i chce byś stąd odszedł.
— Ale gdzie pójdę!?... wykrzyknął głucho dozorca wydzierając rękaw z palców Miszy... To zresztą wszystko jedno... wszędzie to samo... dla człowieka spokój lubiącego, życie całe więzieniem... jedno dlań miejsce tylko... jedno ciche spokojne, dobre miejsce... grób!
Poszedł z głową zwieszoną na piersi, a Misza czując litość dla Oficerowa, i zarazem zagniewany na niego kroczył wzdłuż muru więziennego i myślał z wielką goryczą:
— I jaki sens w życiu tego człowieka, jaki sens?
Z nieba spadały z wachaniem, niepewnie, smutnie białe gwiazdeczki śniegu na mokry dach więzienia i brudną ziemię. Spadały w błoto i nikły bez śladu.
Za narożnikiem gmachu spostrzegł Misza, zbity, szary kłąb aresztantów. Jeden z nich stał opodal pod murem. Skulił się, piersi drgały mu nerwowo, jak psu ściganemu. Głową kręcił śmiesznie, pięści przycisnął do piersi i zachrypłym głosem mruczał:
— Bracia to nie ja... to nie ja... bracia wierzcie mi... to nie ja! Przed nim stało bez ruchu trzech kompanów. Jeden z nich teraz właśnie rzekł krótko, spokojnie.
— Nie straszcie go dzieci, nie bijcie go!
Cofnął się nagle w tył, potem rzucił naprzód, podniósł raptownie nogę w górę, i trafił delikwenta w dolną część brzucha, mówiąc przytem:
— Nie bijcie go... na co?... po co... bić!
Aresztant jęknął głucho, i jak worek mąki, ciężko padł na ziemię, kompani ujrzawszy to, poczęli zwolna, bez pośpiechu deptać po leżącym, podnosili nogi razem, opuszczali je miarowo, jakby chcieli z człowieka i błota ugnieść jedną kupę ciasta... Głuche uderzenia obcasów o miękkie ciało przygłuszały spokojny głos wysmukłego katorżnika, powtarzającego za każdym ciosem nogi:
— Nie bijcie go... dość tego... nie bijcie go... raz! dwa!... razi... dwa!...
Gniew, przerażenie i wstręt napełniły duszę Miszy.
Zdawało mu się nagle, że go dym dławi, coś gorącego uderzyło mu na mózg, czarność jakaś zasłoniła mu oczy i bez słowa, dysząc ciężko, rzucił się naprzód...
Ale trzech katorżników już się zawróciło do odejścia, a wysoki rzekł:
— No Paszka, dość tego leżenia! Wstawaj!
U stóp Miszy poczęło się coś ruszać w błocie, wstała jakaś postać w poszarpanem ubraniu, oblepiona gliną i zabrzmiał chrypliwy głos:
— To nic, to nic... już ja się wam odpłacę... czekajcie!
— Gałgany! — krzyknął Misza przyskakując do katorżników.
Wysoki zaśmiał się pogardliwie i wyciągając bez słów rękę podstawił mu pod nos pięść...
To nic... to nic... mruczał pobity. Drżącymi rękami nasunął sobie czapkę na głowę, zataczał się jak pijany, kaszlał, spluwał krwią.
Twarz miał wykrzywioną, czerwona broda i wąsy drgały, chciwie wciągały powietrze otwarte usta co czerwoną jak rana plamą rysowały się na bladej twarzy. W niebieskich oczach błyskało zimne jak stal okrucieństwo. Misza pomógł mu wstać, wyciągnął z kieszeni chustkę... wtem nadszedł zwolna żołnierz z warty i zgromił go:
— Panie! Znowu pan zbliża się do tych ludzi! Ileż razy trzeba...
— Ależ zbili go dopiero co! — rzekł Misza, drżący na całem ciele.
— Zakazano panu zbliżać się do tych ludzi...
— Ale zrozumcież... wybili go, stratowali go nogami!... powtarzał Misza dobitnie.
— Cóż to pana obchodzi? — odparł znudzony żołnierz i przeszedł dalej, po za plecami Miszy dodając: — Nie jesteś pan władzą... a więc... idź pan na wskazane do spaceru miejsce... jeśli jeszcze raz zobaczę... zrobię donos i zabronią panu przechadzki...
— Ach, jakże to strasznie boli! wykrzyknął Misza, zamykając z przerażenia oczy.
— No i cóż z tego? to ich sprawa... kto bije... będzie bity — zobaczy pan, przyjdzie i na nich kreska... ale pan się nie bój niczego... tylko nie trzeba się zbliżać... powtarzał uparcie żołnierz.
Misza zwrócił się do odejścia. Twarz żołnierza wyrażała znużenie, oczy miał zagasłe... leżała na szarość nudy i odrętwienia.
— Odpowiadam za pana — rzekł zwolna poruszając nogami.
Misza wrócił do swojej kaźni nim jeszcze minął czas przechadzki. Gdy w towarzystwie Oficerowa kroczył kurytarzem, głos jakiś zawrzasnął z ciemności:
— Precz! Czekać przed bramą!
— Cóż się stało nowego? — spytał Misza dozorcy, wychodząc na podwórze.
— Dostanie pan sąsiada...
— Kogóż to?
— Tego nie wiem...
Pierwszy pomocnik dyrektora wyszedł z gmachu, obrzucił Miszę niechętnem spojrzeniem i zwracając się do Oficerowa krzyknął ostro:
— Prowadź go!
Nagle wrzasnął z wściekłością:
— A gdzież to masz rewolwer? Ty leniwy gadzie... Natychmiast idź po niego... Marsz!