Wacława dzieje/Stolica/Wyjazd ze stolicy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wacława dzieje |
Rozdział | V. Wyjazd ze stolicy |
Wydawca | Księgarnia Luxemburgska |
Data wyd. | 1868 |
Druk | bracia Dunon i Fresné Rouge |
Miejsce wyd. | Paryż |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Początek był już marca — ranek zimny, śnieżny,
Ziemi białość błyszczącą jak piersi lubieżnej,
Chmur lekkie rąbki w górze niebu zasłaniały;
Słońce tylko ciekawe, kochanek jej śmiały
Wciskając oko przez mgłę wiewającej fali
Czasem lekkim rumieńcem lica swe zapali.
Taki dzień był wyjazdu Wacława z stolicy:
Śnieżny — zimny — ponury — sanki na ulicy
Zaprzężne w rzeźwe konie czekają od rana
Na znak pierwszy — na wyjazd pożądany pana.
Wacław przecież opóźnia — poranek już mija
Wacław pisze — dwa listy przed nim rozpostarte
Zapisał jedną, drugą i trzecią już kartę;
Nakoniec we dwa pisma odpowiedzi zwija;
I klasnął — bieży sługa — oddał — « śpiesz z powrotem,
« Czas wyjechać » — rzekł — prędko odchodzi służący;
Wacław znowu przy stole zasiada milczący
I znów czyta: « Dla ciebie każdy moment złotym,
« Szpiegi cię otaczają — wyjazd twój niezwłoczny;
« Wszystkich podstępów świadek sam jestem naoczny,
« Wyjeżdżaj — z kraju nawet — bo czas jest po temu
« Jutro już trudno będzie zapobieżeć złemu! »
On mnie to radzi? — nagli — który pierwszy duszę
Wyniósł w górę, nad poziom znikomości świata,
I dał uczuć gwałtowną moc woli człowieczej?
Ja uciekać? — i przed kim? — darmo — przecież muszę;
Zaklina mnie na przyjaźń, obowiązki brata —
Jadę! ale niedługo przyjdę ku odsieczy,
Wybiegam piórem ptaka, z orła wrócę szponą.
Kto cofnął się na chwilę czyż go już zwalczono!
I ten drugi list przytem! — jak siła z rozkazem,
Przybywa niespodzianie z pierwszym listem razem,
Czeka mnie za granicą podstępca nieznośny;
Dałem mu słowo — dobrze! » — Tak w myślach swych głośny
Wacław czytając mówi — schował listy wreszcie,
Wstał i poszedł do okna — nikt nie idzie drogą.
Co on robi? — Znów słucha — nie słychać nikogo,
Tylko gwar zwykły ciągnie jako szum po mieście,
Albo krok własny, mocny, głucho się rozlega
O szczyty wzniesionego pokoju sklepienia.
Przyszedł w końcu — « Czy wszystkie spełnione zlecenia?
« Nie oddałeś przypadkiem? — komu? — w ręce szpiega —
« Albo — » — « Gdzie miałem rozkaz » — « Jedźmyż bez odwłoki! »
Po schodach zatętniały przyśpieszone kroki;
Wsiadł — ręką wskazał — na śnieżnej zamieci
Konie i sanka pędem naprzód leci,
On sam jak w chmurze grom spoczywa cichy,
W płaszcza zawojach, ściemnił swą postawę,
Tylko na twarzy przelotne uśmiechy,
Tylko westchnienie, wpół ucięte słowa,
Jak wiatr, zwiastuje zbliżenie się burzy,
Zwiastują cele tak nagłej podróży,
Zwiastują falę co zagrzmieć gotowa.
Wacław przybył do domu — witają — on wita —
Cały dwór wesół — tysiąc pytań, odpowiedzi,
« Jutro zjadą się wszyscy znajomi, sąsiedzi,
« Jutro musi być uczta wielka, znakomita,
« Ojciec nasz gońców wysłał » — Wacław milczy na to;
Przez usta czasem tylko ciemne słowa cedzi:
« Jutro — nie dla każdego — przyszłość nam ukryta.
« Kto wie? Dnia obecnego jutro zawsze stratą! »
I przytem, co się rzadko Wacławowi zdarzy,
Łza mu z oczu wytrysła — spłynęła po twarzy.
Co ta łza? co ta mowa? — nigdy dotąd jeszcze
Nie płakał — w łzach smutku nigdy on nie tuli,
Dla czego rękę siostry ścisnął mocniej, czulej?
Pieszczoty nazbyt wielkie, znaki są złowieszcze;
Trucizna w żywym zwykle tai się kolorze,
Chmura piorunów pełna świeci jako zorze!
« Ale, żarty! » — powiada — « wszak jesteśmy razem;
« Tylkom ja drogą osłabł, i późna już pora.
« Muszę iść — chciałbym jeszcze wyjść tego wieczora,
« Nacieszyć się znajomym okolic obrazem.
« Lubię z resztą powietrze czyste — mroźne — ostre.
« Z tobą — jutro być może — później rano — rychło!
« Zobaczymy się! » — skończył — pocałował siostrę,
I wyszedł ledwie słowo ostatnie ucichło.
Po prawej stronie dworca o dwa staje blisko,
Wpodłuż rzeki wieśniaków biedne stały chaty,
Po lewej widać było w ruinach zamczysko.
Wspaniałe może kiedyś przed stu, dwustu laty.
Dziś jako szkielet pusty sterczy tam na górze.
Znać jednak po wyniosłym i kamiennym murze
I po wale — po mostach — wpółzapadłej wieży,
Że pan jego, że dziedzic był z owych rycerzy:
Którzy ufni w moc własną i warownię grodu,
Z łaski tylko słuchali króla i narodu.
Dziś inaczej — dziś jodła swojemi konary
Mur zdobyła, ramiona wychyla przez szpary;
Dziś, jakoby czas zmienił ród ludzki w rośliny,
Bluszcz skromny pnie się w górę między rozpadliny,
Dziś tylko strumyk mruczy pod ciężkim kamieniem,
Który z wieżycy spadły przydusza bieg źródła,
I tam gdzie ludzie grzmieli całem pokoleniem,
Szemrze strumyk — bluszcz rośnie — i chwieje się jodła!
Ale w nocy — tam w nocy nie zachodź człowieku!
Głośna wieść postrach niesie — mówią że od wieku,
Od czasu kiedy zamku ostatni dziedzice
Mieszkać w nim zaprzestali — w samotnej komnacie,
Nocą się tak jak dawniej zapalają świece;
Twierdzą, że cóś strasznego, w jakiejś dziwnej szacie,
Nakształt ducha rycerza, z górnej schodzi wieży,
Brząka w koło, i stąpa, i puka i bieży;
A gdy ranny kur trzeci raz na dzień zapieje,
Wtenczas jak mgła przed słońcem tak straszydło znika,
Wiatr wpada, z burzy szumem światła wszystkie zwieje;
Słychać jak drzwi zatrzaska i groby odmyka.
Nie raz nocni pasterze, bydło pasząc zdala,
Słyszeli nad porankiem ów turkot grobowy,
Zdało im się jakoby łamano posowy,
Że mur cały z tumanem kurzu się obala,
I słyszeli jęk jakiś pogrobowy, głuchy —
I ze wsi nie raz widzieć, jak młode pastuchy
Pieczy ich poruczone opuściwszy bydło
Uciekali; zamkowe gnało ich straszydło.
Prócz strachów, zwykłych samotności dzieci,
Pająka, dawnych ruderów strażnika,
Sowa czasami w gmach ten nocą wleci,
I słychać smutne krzyczenie puszczyka.
Albo kurz wiatrem pędzony w półkole,
Przez drzwi otwarte wpada w to ustronie,
Albo myśl człeka puszczona na wolę,
Czasem w tym zamku przeszłości utonie —
Nie człowiek przecie — bo któż się odważy?
Młódź nie dla grobów — nie dla duchów starzy! —
Dziś co za zmiana? — jakaś żywa postać
Wchodzi i patrzy jakby dojrzeć chciwa,
Czy ją od świata dosyć gmach zakrywa,
I czy spokojnie w nim może pozostać!
Noc ciemniej coraz namiot z chmur utkany
Na światy rzuca, jak na paschy stoły;
Gwiazdy jak srebrne błysły rozturchany,
Z których blask czysty wypiją anioły,
A ziemię ledwie mętną kroplą darzą.
Księżyc obchodził z zamyśloną twarzą,
Jak sługa wierny niebieskie obszary,
Dwónastą ziemskie wybiły zegary.