Wacława dzieje/Stolica/Scena zamkowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wacława dzieje |
Rozdział | VI. Scena zamkowa |
Wydawca | Księgarnia Luxemburgska |
Data wyd. | 1868 |
Druk | bracia Dunon i Fresné Rouge |
Miejsce wyd. | Paryż |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sen pierzcha przed myślami jak ptak płochopióry
Przed nagłym strzelca chodem porywa się zdala.
Tak! — czuję — duch mój wyższy nad prawa natury!
On wszechmocnie świat tworzy, on w proch go obala,
Zwierciedli się gdy zechce, jak w krysztale światło,
W całym świecie — gdy zechce, odbiega porządku,
Inny świat mistrza ręką rzuca sobie na tło.
Bo on jeden bez ciągu, końca i początku!
Brzmią mi w pieśni tajemnej słowa przyjaciela:
« Patrz na tę dumną postać — zarządcą jest świata,
« Miljonom śmiercią grozi, lub życie udziela
« Toporem zmiennej chęci głowy ludzkie zmiata,
« Z tych piersi nic nie dobył, z tej ducha przepaści! »
Zrozumiałem cię bracie, przyjęło się ziarno!
Czuję godność, wszechwładność, człowieczeństwa właści —
Wszystko mi wydrzeć mogą, ducha nie ogarną!
Ciągnij ciało na męki i wymyślaj męki,
Duch w postaci anioła wzbije się do góry,
Jak na łoże z bławatu, spojrzy na tortury;
Dumny kacie! duch jeden, żartuje z twej ręki!
Ojczyzną jego świat jest wielki, niedościgłe
Słońce, gwiazdy dziedzictwem — on odsuwa rygle
Zamku niebios, z niebieskich gmachów rzuca ognie,
On słowem, wody morskie w srebrne wały pognie,
On wiatrom tchnienie daje, gór pasma rozciąga;
On sprawił koło czasu, wiek spycha po wieku;
Jemu stanęła ziemia w kształt chwały posąga,
A ty sam, Boże wielki, widzisz się w człowieku!
Co za brzęk? — ha — dwunasta godzina wybiła!
To czas w którym najtęższa nocnych duchów siła,
Zadrżałem? — ja? — i przed kim? — czym nie wyższym duchem?
Ja, który myśli mojej olbrzymim łańcuchem
Ludzi samych krępuję jak nędzne robaki?
Ja, który myślą moją jako ptak nad ptaki
Wzbijam się w oka mgnieniu gdzie skrzydło jej niesie?
Chcę — i myśl jako ołów przeszłość do dna wierci,
Chcę — w przyszłość strzelam — przyszłość jako papier drze się;
Chcę — myślą czas uderzę, czas leci na ćwierci!
Ściganiem rzeczy ziemskich gdy uczucie znużę
Duch mój do nieba leci błyskiem wyobraźni,
Da znak — i twórczym znakiem wydmie skrzydła chmurze,
Olbrzymią wolą chmurę do burzy rozdraźni,
I sam na haftowanym rojem błysków tronie,
Gdy siądzie — niebo nad nim, ziemia pod nim leży —
Orle, monarcho ptaków! czem moc twoich pierzy?
On wiatry nieścignione ujarzmił za konie!!
Dziś przecie — ha dla czego tak mi głucho, ciemno?
Ze wszystkich gmachu kątów dym się jakiś wzdyma,
Każda cegła przeszłości rdzawymi oczyma
Spogląda, jakby cały stary wiek był ze mną!
Dreszcz mnie zimny przechodzi — to zimne powietrze!
Nic więcej — czymże zresztą przeszłości obrazy?
Niczem! są to umarłych języków wyrazy,
Którym czas życie dawne i znaczenie zetrze,
Potrzaskanem przez piorun gałęzistem drzewem,
Które było — a teraz wypróchniałe leży,
Strónami — które kiedyś głośnym brzmiały śpiewem,
Dziś ledwie brzęk wydadzą gdy w nie myśl uderzy!
Teraźniejszy świat tylko jest wielki, jest boski,
Przeszły, przyszły, są niczem! — Tak mi rzeźwiej, lepiej,
Duch mój — czuję jak leci jak się niebios czepi —
Widzę gwiazdy! — nie gwiazdy — to stworzenia głoski
Pierwsze które Bóg skreślił — czytam w nich jak w księdze!
Czytam! czuję! — kto mojej zaprzeczy potędze?
Uciekacie? — Na próżno — ja za wami pędzę
Na lżejszych myśli skrzydłach — chcę — zrobię was niczem
Chcę — z wschodu w zachód wszystkie, woli mojej biczem
Jak drogą trzodę błędną, po mlecznym obszarze
Poprowadzę, i w wieczną przepaść was utopię! —
Ha — co to jest — gdzie gwiazdy? ludzkie widzę twarze;
Ludzi pełno, miljony, światy przy ich stopie
Leżą jak sługi wierne, gdy rozkażą pany,
To nie światy — to chmury — jako snop przy snopie,
To nie chmury — zawoje — lśniące się turbany
Srebrem tkane — na wschodzie rozsypane w koło.
Ku wam więc wznoszę moje jak świat silne czoło
Niechaj zawój rzeźwiący jak laurowy wieniec,
Orzeźwi skronie moje! — niechaj z nieba rosa
Spodnie tutaj — niech w tęczę zegną się niebiosa
I dotkną czoła mego — potrzebne ochłody!
Nie słuchacie! jam silny — jam w wieku młodzieniec —
W myśli jest dusza stwórcy! — Nie słuchacie pana?
Dobrze a więc zginiecie — w kroplę mętnej wody
Scisnę was — albo skinę — i na rozkaz duchy,
Niższe duchy, jak wiatry ostrozębne z rana
Rozchwieją was na strzępki — na pierze — na puchy,
I bez śladu zginiecie! — nie słuchacie jeszcze?
Wy więc duchy nadziemne sługi mej potęgi,
Posłuszne mi jak oku abecadło księgi,
Jak sercu czującemu są natchnienia wieszcze —
Was wzywam — tu stawajcie — ziemim prawda synem,
Ale wyższym od innych, bom wolnym człowiekiem.
Mnie piersi macierzyńskie nie karmiły mlekiem;
Męczarniami jam wyrósł — myślą — czuciem — czynem,
I tak jak cerber piekło wrzaskiem trójpaszczęki
Obszczekiwał przed laty, stróżem będąc czujnym,
Tak ja was grzmiącą piersią, zaklęciem potrójnem
Wyzywam do stawania — znak daję mej ręki!
Ha — głosy? — to ich glosy! — jakiś akord dzwonią!
Słucham was! — jak dech wiatru na Eolskiej lutni
Tak miłe, ciche głosy — płyńcie, płyńcie duszy!
Mocniejsze — palce w biegu jedne drugie gonią —
Wolnieją — zkąd ta żałość? — brzmią słabiej i smutniej,
Ledwie czasem strunami ręka lekka ruszy.
Pośród śniegów i zamieci,
Gdzie w przepaściach dróg są końce,
Przewodnikiem białe słońce,
Któż tak spieszy, któż tak leci
To młodzieniec, zapaleniec,
Szuka dawnej serca straty
U nóg Alpy lodowatej!
Tam w dolinie, przy leszczynie,
Pełno kwiatów, pełno drzewa,
Strumyk cicho mrucząc płynie,
Słowik nad strumykiem śpiewa;
Lecz młodzieniec, zapaleniec
Szuka dalej swojej straty
Minął strumień, chłód i kwiaty.
Smiech, zabawa — tańców wrzawa,
Ledwie miejsce śród natłoku,
Jeden tylko w kącie stawa,
Bladych liców ze łzą w oku,
I żałobnej, smutnej szaty!
To młodzieniec, zapaleniec,
Stanął — płacze serca straty!
Czegóż wzdychasz zapaleńcze!
Swiat ci się wkoło uśmiecha
Ja ci kwiatem czoło wienczę,
Czyż kochanka nie pociecha?
Próżne miłości wypłaty;
To młodzieniec zapaleniec,
On wciąż dawnej płacze straty.
Sen ci wieczny, żony, może
Przyjaciela zamknął oko?
Smutek i płacz cóż pomoże?
Przecież on wzdycha głęboko!
I młodzieniec, zapaleniec,
Jakby we łzy był bogaty,
Wciąż nieznanej płacze straty.
Czas się zmienił, ludzie z wiekiem,
Wiosna pierzchła, przyszła zima,
Ten co młodym był człowiekiem
Kij w zesłabłej dłoni trzyma.
Znikł młodzieniec, zapaleniec;
Starzec z niego wyrósł siwy!
Ale starzec był szczęśliwy!
On z wędrówki smutnej, długiej,
Szukając straty nieznanej,
O rodzinne trącił ściany
I rozpoczął żywot drugi.
Dziś weselne przywdział szaty,
Lubi ludzi, góry, kwiaty,
Bo w ojczyznie jak przed laty!
W ojczyznie? — kto to wyrzekł? — stójcie — nic już więcej,
Myśli moje się plączą, gdzie jestem? gdzie byłem?
Obrazy krążą jakieś przed okiem zawiłem,
Widzę krew! głowy lecą ludzi stu tysięcy —
To bracia moi! — gdzie kat? — pomszczę się krzywd braci
Broni! broni! chcę — muszę — ręka moja dzielna —
Dusza wolna — olbrzymia — wielka — nieśmiertelna —
Gdzie oni? — gdzie ludzkości krwią spryskani kaci? —
Co za orszak żałobny kurzem z ziemi krwawej
Kłębi się i wysuwa — w oczy mi zachodzi?
Wiatr go pędzi — nademną płaszczem się zawiesza,
Spada — spada już na mnie! — wiatr jak powiew sławy
Dawnej, zamilkłej, czuję — przypomnień powodzi
Tak jasno przy mnie, we mnie przodków staje rzesza!
Znam was duchy zagasłe — ziemia waszą matką,
Niebo ojcem — ha! — błysło gwiazd czystych źrenicą,
W piersiach moich tak lubo — gwiazdy mi tak świecą!
Świećcie, świećcie — bo serce — bije wolno — rzadko —
Usypiam jak ta piosnka, śpiew młodzieńca straty:
On w ojczyznie jak przed laty.
Wacławie!
Moje imie? — kto woła me imie! —
Precz, precz idźcie odemnie, nikczemna gawiedzi!
Jak z spalonego drzewa dym w niebo wyrasta,
Tak z wieków ognia duch mój błyskiem ciągnie w dymie,
Do wyższych świateł, kędy Bóg na słońcu siedzi!
Depczę znikome groby, w gruzach — ległe miasta,
W ciele mojem jedynie wasze jeszcze ciało;
W duchu moim duch wieków, tkanką w myśli szacie,
Dziedzictwo wasze mojem dziedzictwem się stało:
Duchy dumne, dumniejsze dziecko, syna macie!
Wacławie!
Znam głos. — Znikły — marzenia! — marzenia!
Wacławie!
Co za postać wyrasta z kamienia!
Lutnia w ręku — włos dziko rozpuszczony z głowy,
Rusza się — blada jakby posąg marmurowy,
Ten głos —
Jest siostry twojej — przyjaciołki — więcej —
Twoje słowa — sny dzikie — żal jakiś dziecięcy.
Burzą i niepokoją — wybiegłam więc z domu,
Szukać ulgi, pociechy, której mieć nie mogę.
Wiatrom skarżyć się chciałam gdy nie mam nikomu
Lutni brzmieniem łzom rzewnym przynieść zapomogę,
I błądzić, płakać chciałam. — Czy ręką anioła
Wiedziona, na tę zamku wybłądziłam drogę,
Nie wiem — bo wszystko było tak ciemno dokoła —
Ale bracie! tyś blady — oczy twe zbłąkane —
Co ci jest? milczysz — Boże! —
Co mi jest? — nic wcale!
Jam wesół, lecz patrz — widzisz. — (wskazuje.)
Starą widzę ścianę
Twoja pochodnia gaśnie — to cień twej pochodni.
Śmiej się! — prawda — człek czasem, w szaleństwie, w zapale —
Widzi — przecież nic niema teraz lepiej, chłodniej,
Ach śmiej się ze mnie siostro! człowiek dziwny czasem!
Jakby od świata jakim czarnoksięskim pasem
Oddzielony ma swoje głupstwa, przywidzenia;
Gotów płakać choć nie jest w nieszczęściu, w ucisku;
Jak ten co na publicznem będąc widowisku
Łzy i śmiech, razem z sceną, z kulisą odmienia
Czasem myśli że widzi — a pusto przed okiem,
Czasem myśli że słyszy — a w około głucho!
Czasem myśli że czuje — a to krwi draźnienia,
I tak płynie dzień po dniu, rok zbiega za rokiem,
I czas zwodzi — i serce — i oko — i ucho. —
Siostro śmiej się — to wszystko głupstwo, przywidzenia.
Więc i myśl marą tylko? —
Uspokój się bracie!
Ale czemuż litości nad nami nie macie?
Co tobie szkodzić mogły sny moje dalekie
Żeby je rwać i niszczyć? — kiedy myśli lekkie
Wzbiją nas choć na chwilę, wyżej, trochę wyżej,
Otóż już ojciec biegnie — siostra — brat — znajomy,
Choć żaden się do ciebie na krok nie przybliży!
Każdy — jak ów przewodnik co z chmur sączy gromy,
Dla ostrożności domów wyrosły nad domy —
Stosunkami, przyjaźnią — wabi cię z daleka
Póki na nowo w glinę nie wlepią człowieka!
Gniewasz się na mnie?
Gniewać? — tożby gniewem było?
O; nie wierz temu, mnie zawsze tak miło
Być w towarzystwie ojca, brata, siostry!
Dziś tylko — bo wiatr tak zimny i ostry
Dziś — noc tak ciemna — dziś chmury tak płyną —
Gdyby nas ojciec, kto inny zobaczył?
Jakżeby dziwnie rzecz tę wytłumaczył!
Niewinna, sama byłabyś przyczyną
Szyderstw i obelg — kar i potępienia,
Ja może dzisiaj — jutro bez wątpienia —
Porzuć te płacze — Bóg czuwa nad wszystkiem,
On wszak i ciebie nie puści z opieki,
On widzi listek i czuwa nad listkiem,
On jarzmi wiatry — oprowadza rzeki —
Wszystkim strumieniom bieg po świecie znaczy.
Miałżeby ludzi opuszczać jedynie?
Smutek ci łzami z serca nie wypłynie,
Nadzieja słaba — moc wielka rozpaczy!
Porzuć te płacze — zapomnij! — z kim innym —
A! tak się świadczę Bogiem i sumieniem
Żem ja niewinną, aleś ty jest winnym!
Więcże myślałeś że jak wy — my zmienim?
Za każdą chwilę — duszę — ołtarz — Boga?
Ach! kto anioła ocenił w swej duszy,
Ten się na słowo śmiertelnych nie wzruszy.
W piekło i w niebo nie taż sama droga!
O nie — tyś mocny — i ja mam przysięgę,
I jak ty mogę przekleństwami władać,
I jak ty słowa okropne wygadać,
I jak ty — dusza wszędzie ma potęgę,
Więc słuchaj, słuchaj, zapóźna twa rada!
Bóg moim świadkiem —
Biada, stokroć biada!
Kto Boga wzywa w zabronionej sprawie!
Tyś siostrą moją!
Czyż to sen na jawie!
Czyś mi sam lilję nie dawał w przykładzie,
Która kochanków w jednej ma łodydze?
Ależ ja błędna wierzyłam! dziś, widzę,
Nie trzeba sądzić serca po ust radzie!
Wacławie! — bracie! — nie, ja mocy nie mam
Robić wyrzuty kiedy kocham szczerze.
Słuchaj! ja twoim wszystkim słowom wierzę,
Jako pacierza twych się sądów trzymam,
Tylko mi kochać nie zabraniaj siebie!
Przecież jeżeli Bóg w potężnem niebie
Grzesznika duszy nie odrzuca w gniewie,
I ty aniele nie odrzucaj mojej!
Kobieta czasem powie, sama nie wie,
Dla czego jej się taka myśl uroi,
A potem płacze nad każdą literą,
Kiedy jej myśli uczucia zabierą.
Wtenczas — o przebacz — przebacz przyjacielu!
Jam cię musiała rozgniewać w zapale,
Może po latach upłynionych wielu
Widząc łzy ciągłe, pokutę i żale,
Cudów nie zechcesz wymagać odemnie!
Wyrzutom służą wyrzuty wzajemnie.
O liljim gadał! — któż zaś nie pamięta?
I przytem ręce całował i usta!
I jam cię uczył że to rozkosz święta!
Błąd pierwszy, rajski! — to była rozpusta!
Nie prawda siostro?
Nieprawda!
Przypomnij!
To rzecz jest wielka — wiem, późni potomni
Uczyć się będą tego na wyścigi!
Jam ciebie — tylko wspomnij sobie lepiej,
Jam cię zachęcał żartować z religji;
Bo jedna zbrodnia drugą zbrodnię krzepi!
Nieprawda!
Także? — wszelako o lilji
Mówiłem długo — pamiętam — wieczorem
Jam wracał, jeśli pamięć mię nie myli,
Z kościoła — przyszłaś pytać czy nie chorym,
Wszyscy pytali — byłem słaby mocno!
Lecz nie na ciele: na umyśle słabym!
Czułość w słabości potrzebną — pomocną.
Źle ze mną było — bo wtenczas — ach jabym
Wszystkie roztargał człowieczeństwa węzły,
Byle te myśli co w duszy uwięzły,
Wysadzić z głowy, wyrugować z serca.
Siostro! tyś przyszła jako anioł do mnie,
Jam ci o lilji wspomniał bezprzytomnie —
I tak brat siostry własnej przeniewierca!
O nie — tyś wyrzekł — nie wtenczas — przypadkiem —
Więc z czystą duszą, Bóg jest moim świadkiem!
Czyż mogłem przeczuć że słowo, jak z ziarna
Kwiat zakazany, w twem sercu wyrośnie?
Dostrzegłem ale zapóźno, niestety!
Z białości plama nie wychodzi czarna!
Siły rodzącej nie zatrzymasz wiośnie!
Miłości z serca nie wydrzesz kobiety!
Chciałem! napróżno! — cóż pomoże słowo!
Gdzie czucie niema ucha dla wyrazu?
Nie mów tak, nie mów! — jam była gotową
Każdy cień twego wypełnić rozkazu!
Tylko ta miłość! —
Zbrodnią nazwij raczej!
Miłość czy przyjaźń — cóż mi słowo znaczy?
Miłość czy przyjaźń — jam ciebie kochała!
Ty że mnie kochasz, już od tego razu
Nigdy nie słyszę — gdzież nadzieja cała?
Twój głos codziennie zimny, groźny bardziej —
Wacław pieszczotą siostry swojej gardzi!
Mowa twa czuła — dziś jak księga mistrza!
Wiary nauką twoje myśli trącą,
Lodem wyziębiasz duszę mą gorącą!
Bodajby zimna Bogu była czystsza!
I będzie pewnie. — Słuchaj — czas już nagli —
Mnie wyższe z sobą porywają cele,
Wolność, ojczyzna, wrogi, przyjaciele.
Jutro — dziś jeszcze — polnym wiatrem żagli
Ja płynąć muszę — ty módl się za brata —
Powrócę może — za rok — za dwa lata,
Nie płacz — o prędzej, skoro będzie można —
W świat mnie dziś gwiazda wywodzi podróżna.
Może i kiedyś! — Lecz patrz — co za łuna?
Brzask dzienny świta, na dół zejść nam trzeba.»
I w rzeczy samej, z nocnego całuna
Coraz się bardziej wysuwały nieba!
Z wschodu na skrzydłach porannej zamieci,
To śniegu tuman przez parowy leci,
To się na polach rozwietrza wir piasku.
A czujny rolnik wstawszy przed drugiemi
Widział jak z góry przy głuchym stóp trzasku,
Człowiek, jakoby duch z tamtego świata,
Unosił dziewczę jako duszę z ziemi,
I znikł na dole, jak cień co przelata.