Walka Północy z Południem/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Co usłyszała Zerma |
Pochodzenie | Walka Północy z Południem |
Wydawca | Redakcya Wędrowca |
Data wyd. | 1888 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ty, na wyspie Carneval?
— Tak od kilku godzin.
— Myślałem, że jesteś w Adamsville[1], w okolicach jeziora Apopka[2]?.
— Byłem tam przed tygodniem.
— Dlaczegoś tu przybył?
— Znagliła mnie do tego konieczność.
— Wszakże mieliśmy się spotkać tylko na bagniskach Czarnej Przystani i miałeś mię zawsze uprzedzać o tem listownie!
— Powtarzam ci raz jeszcze, że musiałem uciekać czemprędzej i schronić się w Ewergladach.
— Dlaczego?
— Dowiesz się...
— Czy nas to nie narazi na jakie niebezpieczeństwo?...
— Nie! Przybyłem w nocy. więc żaden z twoich niewolników nie mógł mnie widzieć.
Zerma nie rozumiała rozmowy i nie mogła odgadnąć, kto to przybył tak niespodzianie do wigwamu. Z pewnością dwóch ludzi rozmawiało tam z sobą; a jednak zdawało się, że ten sam i pyta i odpowiada. Mieli oni zupełnie jednaki dźwięk głosu. Rzekłbyś, że wszystkie te słowa wyszły z jednych ust. Zerma napróżno siliła się zobaczyć co przez szczelinę we drzwiach. Izba, słabo oświetlona, pozostawała w półcieniu, nie dającym rozpoznać najmniejszego przedmiotu. Zerma musiała więc ograniczyć się na natężanie ucha, ażeby usłyszeć jak najwięcej z tej rozmowy, która mogła być ważną dla niej.
Po chwili milczenia, dwaj ci ludzie znowu zaczęli rozmawiać. Texar zapytał:
— Nie sam przybyłeś?
— Nie; niektórzy z moich stronników towarzyszyli mi do Ewerglad.
— Ilu ich jest?
— Około czterdziestu.
— Czy się nie lękasz, ażeby nie dostrzegli tego, co się nam udawało ukrywać od tak dawna?
— Bynajmniej. Nie zobaczą nas nigdy razem. Opuszczą wyspę Carneval, nie dowiedziawszy się niczego i nic się nie zmieni w programie naszego życia!
— Co się działo po zajęciu Jacksonvillu?
— Nastąpiła dość ważna sprawa. Czy wiesz, że Dupont zajął miasto św. Augustyna?
— Wiem; a ty pewno rozumiesz, dlaczego mi to wiadome!
— Rzeczywiście! Przygoda z pociągiem w Fernandinie zdarzyła się w samą porę, ażebyś się mógł powołać na alibi, na mocy którego sąd musiał cię uniewinnić
— A niewiele miał po temu ochoty! Nie pierwszy raz udało nam się wykręcić w ten sposób..
— I nie ostatni zapewne. Ale może nie wiesz, w jakim celu federaliści zajęli miasto św. Augustyna? Nietyle im szło o podbicie stolicy hrabstwa Saint-Johnu, ile o zorganizowanie blokady na wybrzeżu Atlantyku.
— Słyszałem o tem.
— Otóż Dupont, nie uznając za dostateczne strzedz wybrzeża od ujścia Saint-Johnu do wysp Bahama, chciał tamować kontrabandę wojenną we wnętrzu Florydy i dlatego zdecydował się wysłać dwie szalupy z oddziałem marynarzy, pod dowództwem dwóch oficerów eskadry. Czyś słyszał o tej wyprawie?
— Nie.
— Kiedy więc opuściłeś Czarną Przystań?... Czy w kilka dni po wypuszczeniu cię na wolność?...
— Tak! Dnia 22-go tego miesiąca.
— Rzeczywiście, ta sprawa wydarzyła się dnia 22-go.
Należy pamiętać, że i Zerma nie mogła wiedzieć o zasadzce w Kissimmee, o której kapitan Howick opowiadał Gilbertowi, gdy się spotkali w lesie.
Dowiedziała się więc wtedy jednocześnie z hiszpanem, że po spaleniu się szalup zaledwie sześciu marynarzy, pozostałych przy życiu, mogło uwiadomić komandora o klęsce.
— Dobrze!... Dobrze! — zawołał Texar. — To niezły odwet za wzięcie Jacksonville Gdybyśmy tylko mogli wciągnąć jeszcze tych przeklętych północnych w głąb naszej Florydy... zostaliby tam do ostatniego.
— Tak, do ostatniego — odparł ów drugi — zwłaszcza, jeśli się zapuszczą w te trzęsawiska w Ewergladach. A właśnie ujrzymy ich tam niezadługo.
— Co ty mówisz?
— Dupont poprzysiągł zemstę za śmierć swoich oficerów i marynarzy i dlatego nowa wyprawa została wysłaną na południe hrabstwa Saint-John.
— Federaliści dążą w tę stronę?...
— Tak, i to w większej liczbie, dobrze uzbrojeni, czujni, wystrzegający się zasadzek!
— Spotkałeś ich?...
— Nie, bo nasi stronnicy nie są dość silni tym razem; musieliśmy się cofnąć. Ale, cofając się zwolna pociągamy ich za sobą. Gdy się zgromadzą milicje, rozpierzchłe po terytorjum, wtedy rzucimy się na nich i ani jeden nam nie ujdzie!
— Zkąd wyszli?
— Z Mosquito-Inlet.
— Którędy szli?
— Przez cyprysowy las.
— Gdzie mogą być w tej chwili?
— O jakie 40 mil od wyspy Carneval.
— Dobrze — odpowiedział Texar — dajmy im zapuścić się w głąb Południa; nie tracąc ani jednego dnia, wypada skoncentrować milicje. Jeśli trzeba, to zaraz jutro wyruszymy, żeby się schronić w okolicy kanału Bahama...
— A tam, jeśli nas bardzo ścisną, zanim zdążymy zebrać naszych stronników, to znajdzie się bezpieczny przytułek na wyspach angielskich!
Rozmaite przedmioty, traktowane w powyższej rozmowie, były wielkiej doniosłości dla Zermy. Jeśli się Texar zdecyduje opuścić wyspę, czy zabierze swoje branki, czy też je zostawi w wigwamie pod opieką Squamba? W tym ostatnim razie wypadałoby odłożyć próbę ucieczki do wyjazdu hiszpana.
Możeby miała wtedy więcej szans powodzenia. Prócz tego oddział federalistów, przebiegający Dolną Florydę, mógł przybyć na brzegi jeziora Okee-cho-bee, nieopodal wyspy Carneval.
Ale nadzieja, nanowo zrodzona w duszy Zermy, rozwiała się natychmiast.
W samej rzeczy, na pytanie, zadane Texarowi, co myśli zrobić z metyską i z dzieckiem, odpowiedział on bez wahania:
— Jeśli się tego okaże potrzeba, zabiorę je na wyspy Bahama!
— Czy ta dziewczynka zniesie trudy nowej podróży?...
— Zniesie, ręczę za to. Zresztą, Zerma będzie musiała strzedz ją od znużenia.
— Jednakże, gdyby to dziecko umarło?...
— Wolę je zobaczyć trupem, aniżeli oddać ojcu! — Ach, jakże ty nienawidzisz tych Burbanków!...
— Tak samo, jak i ty!
Zerma, nie mogąc już dłużej panować nad sobą, omal nie pchnęła drzwi, ażeby stanąć twarz w twarz z tymi dwoma ludźmi, tak podobnymi do siebie nietylko z głosu, ale i ze złych skłonności, z zupełnego braku sumienia i serca. Jednakże zdołała się powstrzymać. Lepiej było wysłuchać aż do ostatniego, słowa wynurzenia Texara i jego wspólnika. Może zasną, skończywszy rozmowę. Wtedy byłaby odpowiednia chwila do ucieczki, której wypadało dokonać przed zamierzonym wyjazdem.
Widocznie hiszpan chciał się dowiedzieć wielu rzeczy od gościa. Dlatego też zadawał ciągle pytania.
— Co słychać nowego na Północy? — odezwał się po chwili.
— Nic ważnego. Na nieszczęście, jak się zdaje, federaliści biorą górę i należy się obawiać zupełnej przegranej dla sprawy niewolnictwa!
Texar zrobił gest, oznaczający, że mu to obojętne.
— Co prawda, nie trzymamy ani z Południem, ani z Północą! — odpowiedział tamten.
— Nie, nam o to tylko idzie, dopóki się szarpią te dwa stronnictwa, ażeby zawsze stać po stronie, gdzie jest więcej do zyskania!
Słowa te wiernie odmalowały Texara. Łowić ryby w mętnej wodzie wojny domowej — oto, do czego dążyli ci dwaj ludzie.
— Ale — dodał on — co się działo przez ten tydzień specjalnie we Florydzie?
— Nic takiego, czegobyś nie wiedział. Stevens jest ciągle panem rzeki, aż do Picolata.
— I czy nie zamierza przypadkiem popłynąć dalej Saint-Johnem?
— Nie. Kanonierki nie myślą o rozpoznaniu południa hrabstwa. Zresztą, sądzę, że to zajęcie niedługo już potrwa, a wtedy federaliści będą mogli krążyć po całej rzece!
— Co mówisz?
— Chodzi pogłoska, że Dupont ma zamiar opuścić Florydę, pozostawiając tylko dwa lub trzy okręty do blokowania wybrzeży!
— Czy to podobna?
— Jest o tem mowa, a, jeśli to nastąpi, miasto św. Augustyna zostanie wkrótce opuszczone.
— A Jacksonville?...
— Jacksonville także.
— Do licha! Więc mógłbym tam powrócić, uformować nanowo nasz komitet, zająć stanowisko, odebrane mi przez federalistów. Ach, ci przeklęci północni, niechaj tylko odzyskam władzę, a zobaczą, jak z niej będę korzystał...
— Dobrze mówisz!
— Jeśli James Burbank, jeśli jego rodzina, nie opuścili jeszcze Camdless-Bay, jeśli ucieczka nie zabezpieczyła ich przed moją zemstą, nie ujdą mi!
— Pochwalam twój zamiar! Wszystko, coś ty wycierpiał od tej rodziny, cierpiałem i ja! Czego ty chcesz, tego i ja pragnę! Co ty nienawidzisz, ja także nienawidzę! We dwóch stanowimy jednego...
— Tak!... jednego! — odpowiedział Texar.
Rozmowa została przerwana na chwilę. Z brzęku szklanic Zerma poznała, że hiszpan i „ten drugi“ piją z sobą. Doznała ona przykrego wrażenia. Słowa tych dwóch ludzi wskazywały, że obaj brali jednaki udział w zbrodniach, jakie zostały popełnione ostatniemi czasy we Florydzie, a w szczególności względem rodziny Burbanków. Słuchając ich jeszcze pół godziny, zrozumiała to lepiej i dowiedziała się kilku szczegółów z tego dziwnego życia hiszpana. A ciągle ten sam głos pytał i odpowiadał, jak gdyby Texar sam jeden mówił w pokoju. Kryła się w tem tajemnica, której odsłonięcie było rzeczą największej wagi dla metyski. Ale gdyby ci nędznicy domyślili się, że podsłuchała część ich sekretów, czyżby się wahali ją zabić, dla zabezpieczenia siebie? A coby się stało z dzieckiem, gdyby ona przestała żyć?
Mogła być jedenasta wieczorem. Pogoda wciąż była szkaradna. Wiatr i deszcz smagały bez ustanku. Niewątpliwie Texar i jego towarzysz nie wychylą głowy na dwór, spędzą noc w wigwamie, a projekta swe odłożą do pojutrza.
Zerma utwierdziła się w tem przypuszczeniu, usłyszawszy, jak jej się zdawało, gościa Texara, pytającego:
— Jakże postąpimy?
— Oto tak — odpowiedział hiszpan. — Jutro rano pójdziemy z naszymi ludźmi rozpoznać okolice jeziora. Zbadamy las cyprysowy na przestrzeni trzech lub czterech mil. Jeśli nic nie dowodzi zbliżania się oddziału federalnego, powrócimy i będziemy czekali aż do chwili, kiedy wypadnie uskutecznić odwrót. Jeśli, przeciwnie, grozi rychłe niebezpieczeństwo, zwołam naszych ludzi i niewolników i zabiorę Zermę aż do kanału Bahama. Ty, ze swojej strony, zajmiesz się zebraniem milicyj, rozproszonych po Dolnej Florydzie.
— Zgoda — odrzekł tamten drugi. — Jutro, podczas kiedy udacie się na rekonesans, ja się ukryję między drzewami na wyspie. Nie trzeba, żeby nas kto mógł zobaczyć razem!
— Rozumie się! — zawołał Texar. — Niechaj mnie szatan strzeże od podobnej nieostrożności, któraby zdradziła naszą tajemnicę. Zobaczymy się zatem dopiero jutrzejszej nocy w wigwamie! A nawet, jeśli będę zmuszony wyruszyć ztąd w ciągu dnia, to nie opuścisz wyspy aż po mnie; w takim razie spotkamy się w okolicach przylądka Sable!
Zerma zrozumiała, że nie może już być uwolnioną przez federalistów. Alboż hiszpan nie miał porzucić wyspy wraz z nią, nazajutrz, jeśli się przekona, że oddział nadchodzi?...
Metyska mogła więc tylko liczyć na siebie, bez względu na niebezpieczeństwa, a nawet niemożliwość dokonania ucieczki w tak trudnych warunkach.
A jednak, z jakąż odwagą przedsięwzięłaby ucieczkę, gdyby wiedziała, że James Burbank, Gilbert, Mars, niektórzy z jej towarzyszów plantacji puścili się w pogoń, ażeby ją wyrwać z rąk Texara, że z jej kartki dowiedzieli się, w której stronie szukać porwanych, że p. Burbank popłynął Saint-Johnem aż poza jezioro Waszyngton; że przebył część lasu cyprysowego; że mała gromadka z Camdless-Bay połączyła się z oddziałem kapitana Howicka; że Texar, sam Texar, jest uważany za sprawcę zasadzki w Kissimmee; że wreszcie ten energicznie poszukiwany nędznik zostanie rozstrzelany bez sądu, jeśli zdołają go ująć!
Ale Zerma nie mogła wiedzieć tego wszystkiego, a tem samem nie mogła się spodziewać pomocy. Postanowiła więc postawić mężnie czoło trudnościom i uciec z wyspy Carneval.
Wypadło jej to jednak odłożyć na 24 godzin, chociaż ciemna noc sprzyjała ucieczce. Partyzanci, nie szukając schronienia pod drzewami, krążyli dokoła wigwamu. Było słychać, że chodzą w tę i w ową stronę po wybrzeżu, paląc i rozmawiając; gdyby próba się nie powiodła, gdyby odkryto zamiar Zermy, jej położenie pogorszyłoby się i Texar gotówby się może dopuścić względem niej jakiego czynu gwałtownego.
Zresztą, nazajutrz, mogła się nastręczyć lepsza sposobność do ucieczki. Wszakże hiszpau powiedział, że jego towarzysze, niewolnicy, a nawet indjanin Squambo, udadzą się na wycieczkę, mającą na celu wykrycie śladów pochodu oddziału federalistów. Może Zerma potrafi skorzystać z jakiej okazji. Gdyby zdołała niespostrzeżenie przepłynąć kanał, to, dostawszy się raz do lasu, miała nadzieję uratować się przy pomocy Boga. Ukrywając się, potrafiłaby uniknąć Texara. Kapitan Howick musiał już być niedaleko. Ponieważ zbliżał się ku jezioru Okee-cho-bee, nie mogła mieć nadziei, iż zostanie przezeń wyzwoloną?
Należało tedy zaczekać do następnego dnia. Lecz pewna okoliczność obaliła rusztowanie, na którem Zerma opierała ostatnią nadzieję i pogorszyło jej położenie.
W tej chwili zapukano do drzwi wigwamu.
Był to Squambo, który się zameldował panu.
— Wejdź! — rzekł hiszpan.
Squambo wszedł.
— Czy pan ma co do rozkazania na noc? — zapytał.
— Niechaj czuwają bacznie i niech mnie zawiadomią o najmniejszym popłochu.
— Biorę to na siebie — odrzekł Squambo.
— Jutro rano pójdziemy na rekonesans kilka mil w głąb lasu cyprysowego.
— A metyska i Dy?...
— Będą tak dobrze strzeżone, jak zazwyczaj. A teraz, Squambo, pilnuj, żeby nikt nie wchodził do wigwamu!
— Nikt nie wejdzie.
— Co robią nasi ludzie?
— Chodzą tu i owdzie i zdają się nie dbać o spoczynek.
— Niechaj się ani jeden nie oddali.
— Nie oddali się ani jeden.
— Jakaż pogoda?...
— Znośniejsza. Deszcz przestał padać i wiatr się ucisza.
— Dobrze.
Zerma wciąż nasłuchiwała. Rozmowa miała się widocznie urwać, kiedy dało się słyszeć stłumione westchnienie, coś na kształt rzężenia.
Zermie cała krew spływała do serca.
Podniosła się, skoczyła na posłanie z traw, pochyliła się nad dziewczynką...
Dy obudziła się... w jakimże stanie? Chrapliwy oddech wyrywał jej się z ust. Trzepotała rączkami w powietrzu, jak gdyby je chciała przyciągnąć do ust. Zerma zrozumiała tylko te słowa:
— Pić!... Pić!
Biedna dziewczynka dusiła się. Należało wynieść ją niezwłocznie na dwór. W śród głębokich ciemności, Zerma, opanowana niepokojem, porwała ją na ręce, chcąc pokrzepić własnem tchnieniem. Uczuła konwulsyjne miotanie się dziecka... Wydała krzyk... i pchnęła drzwi od swego pokoju...
Dwóch ludzi stało tam przed Squambo, lecz tak podobni do siebie z twarzy i z postawy, że Zerma nie mogłaby poznać, który z nich jest Texar.