Walka Północy z Południem/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Walka Północy z Południem | |
Wydawca | Redakcya Wędrowca | |
Data wyd. | 1887–1888 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
|
NADZWYCZAJNE PODRÓŻE
(uwieńczone przez Akademią francuzką).
WALKA
PÓŁNOCY Z POŁUDNIEM
PRZEZ
Juliusza Verne’a.
CZĘŚĆ I i II.
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi Wędrowca.
—
1888.
Дозволено Цензурою
Варшава 13 Сентября 1887.
Druk T. Nasiorowskiego, Czysta № 8.
|
Floryda, przyłączona do wielkiej federacyi amerykańskiej r. 1819, dostała prawo oddzielnego Stanu. W kilka lat później i w skutek tej anneksyi, terytoryum republiki powiększyło się o sześćdziesiąt siedm tysięcy mil kwadratowych. Ale gwiazda florydzka świeci tylko drugorzędnym blaskiem na firmamencie trzydziestu siedmiu ciał niebieskich, zasiewających flagę Stanów Zjednoczonych.
Floryda jest tylko wąskim i niskim pasem ziemi, a z tej przyczyny właśnie, że nie jest szeroka, zraszające ją rzeki, z wyjątkiem Saint-John, nie mają odpowiedniej ilości wód.
Na takiej płaszczyźnie rzeki nie mają potrzebnego spadku, żeby płynąć szybko. Na powierzchni Florydy, nie ma wcale gór: jest zaledwie kilka zarysów tych bluffs, czyli pagórków, tak licznych w środkowych i północnych okolicach Unii. Co się tyczy ogólnego kształtu, to można ją porównać z ogonem bobra, który moknie w Oceanie, pomiędzy Atlantykiem na wschód i zatoką meksykańską na zachód.
Floryda nie ma zatem sąsiadów, z wyjątkiem Georgii, której granica ku północy styka się z jej granicą. Granica ta tworzy międzymorze, łączące półwysep z lądem. W ogóle, Floryda ma wygląd krainy odrębnej, nawet dziwacznej, ze swymi mieszkańcami, którzy są nawpół Hiszpanie, nawpół Amerykanie i z Indyanami Seminoles, tak odmiennymi od swych rodaków z Far-Westu.
O ile Floryda jest jałowa, piasczysta, otoczona wydmami, utworzonemi przez stopniowe wrzynanie się Atlantyku w wybrzeże południa, o tyle urodzajność jej zdumiewa na płaszczyznach północnych. Nazwę swoję ten kraj usprawiedliwia zupełnie: flora jest tam wspaniała, bogata i wielce urozmaicona. Pochodzi to zapewne ztąd, że ta część terytoryum zraszana jest rzeką Ś-go Jana. Rzeka ta toczy swe nurty szeroko, z południa ku północy, na przestrzeni dwustupięćdziesięciu mil, z których sto siedm aż po jezioro Jerzego przydatne są do żeglugi. Ma ona długość, której brakuje rzekom poprzecznym, a to dzięki jej kierunkowi na wschód. Rzekę tę wzbogacają liczne dopływy, mieszając się w niej z sobą w głębi mnogich zatok obu jej wybrzeży. Saint-John jest jednak główną arteryą kraju; ożywia go swemi wodami, tą krwią, która płynie w żyłach ziemi.
Dnia 7 lutego 1862, Steam-boat Shaunou płynął w dół rzeki Saint-John. O 4-ej popołudniu miał zarzucić kotwicę w miasteczku Pikolata, odwiedziwszy już górne stacye rzeki i różne forty w hrabstwach Saint-Jean i Putnam. O kilka mil ztamtąd miał już wpłynąć w granice hrabstwa Duval ciągnącego się aż do hrabstwa Nassau i odgraniczonego od tegoż rzeką, od której nazwa jego pochodzi.
Pikolata, sama przez się, nie ma wielkiego znaczenia; ale jej okolice są bogate w plantacye indyga, ryżu, bawełny, trzciny cukrowej i t. p.
Dla tego też kraina ta jest dosyć zaludniona i ma liczne stosunki handlowe, oraz duży ruch podróżnych. Jestto miejsce, w którem wysiadają podróżni, udający się do miasta Ś-go Augustyna, jednego z głównych we Florydzie wschodniej, położonego o kilkanaście mil na tej części wybrzeża Oceanowego, które zasłonięte jest przez wyspę Anastazya. Droga prawie prosta stanowi komunikacyę pomiędzy Pikolata a miastem.
Owego dnia, u wnijścia do przystani Pikolata więcej było podróżnych, niż zazwyczaj. Przywiozły ich szybko posuwające się powozy „Stages“, wehikuły o ośmiu miejscach, zaprzężone w cztery albo sześć mułów, które galopują jak szalone po tej drodze, pośród trzęsawisk. Szło tym podróżnym o to, żeby zdążyć na parowiec, bo inaczej opóźniliby przynajmniej o 48 godzin przybycie swoje do miast, miasteczek, fortów lub wsi zbudowanych w dole rzeki.
Rzeczywiście Shannon nie codzień obsługuje oba wybrzeża rzeki Ś-go Jana; a w owej epoce on jeden przewoził transporta i podróżnych na tym dystansie, trzeba więc było być w Picolata w chwili, kiedy on zarzuca kotwicę, dla tego to powozy dostawiły godzinę naprzód swój kontygens pasażerów.
W tej chwili znajdowało ich się około 50-ciu na bulwarku Picolata, gdzie wyczekiwali, gawędząc z niejakiem ożywieniem. Można było zauważyć, że się dzielą na dwie gromady niezbyt chętne do połączenia się z sobą. Czy ich przyciągnął do miasta Ś-go Augustyna jaki interes wielkiej wagi, jaka sprawa polityczna? W każdym razie, to pewna, że nie nastąpiła zgoda między nimi. Jak przybyli wrogami, tak i powracali nimi także. Znać to było aż nadto ze spojrzeń gniewnych, jakie zamieniali z sobą, z odgraniczenia pomiędzy temi dwiema grupami, z kilku słów ostrych, których wyzywające znaczenia wszyscy zdawali się rozumieć.
Naraz przeciągły świst rozległ się w górze rzeki i niezadługo Shannon ukazał się na zakręcie prawego wybrzeża, o półmili ponad Picolata. Gęste kłęby dymu wydobywały się z obu jego kominów, wieńczyły drzewa, któremi wiatr od morza poruszał na przeciwległym brzegu. Jego masa ruchoma szybko wzrastała; odpływ morza następował. Pęd fali, który opóźniał podróż statku od jakich 4-ch godzin, teraz był jej przyjazny, ułatwiając odpływ rzeki Ś-go Jana w stronę ujścia.
Nakoniec rozległ się dzwon; koła statku uderzyły jeszcze raz o wodę i zatrzymały się. Shannon stanął przy samym bulwarku. Natychmiast zaczęto wsiadać na statek z pewnym pośpiechem. Jedna z grup weszła pierwsza na pokład, a druga nie starała się jej wyprzedzić. Pochodziło to ztąd zapewne, że ta ostatnia musiała oczekiwać jednego lub kilku podróżnych, którzy się opóźnili. Dwóch czy trzech ludzi odłączyło się nawet od tej gromadki, żeby pobiedz bulwarkiem w stronę, gdzie się zaczyna droga do miasta Ś-go Augustyna. Ztamtąd patrzyli w kierunku wschodu z widocznem zniecierpliwieniem.
I nie bez słusznej przyczyny; albowiem kapitan Shannon'u, stojąc na przejściu wołał:
— Proszę wsiadać! proszę wsiadać!
— Jeszcze chwilkę! — odpowiedział jeden z ludzi należących do drugiej gromady, który został był na brzegu.
— Nie mogę czekać, panowie!
— Kilka minut!
— Nie! Ani jednej!
— Tylko chwilę!
— Niepodobna! Mamy odpływ, więc mogę nie znaleźć dosyć wody do przepłynięcia mielizny Jacksonvillskiej.
— Zresztą — odezwał się któryś z pasażerów — nie mamy powodu stosować się do kaprysu maruderów.
Ten, co rzucił tę uwagę, należał do pierwszej grupy, znajdującej się już na tylnym pokładzie statku.
— I ja jestem tego zdania, panie Burbanku, — odparł kapitan. Służba przedewszystkiem... Panowie proszę wsiadać, albo daję rozkaz do odbicia od brzegu!
Marynarze zajęli się odepchnięciem parowca od pomostu, a ze świstawki wydobywały się ostre głosy.
Przygotowania te przerwały jednak krzyki z wybrzeża:
— Oto Texar... Oto Texar nadjeżdża!
Powóz pędzący, ile zaprzęgowi sił starczyło, ukazał się na zakręcie nadbrzeża Picolata i ciągnące go cztery muły stanęły przy ambakaderze. Z powozu tego wysiadł mężczyzna. Ci z jego towarzyszy, którzy wyszli też na drogę, przybiegli doń i wszyscy razem wsiedli na statek.
— Niewiele brakowało, Texarze, żebyś pozostał; a byłoby to bardzo źle! — odezwał się jeden z nich.
— Tak! Aż za dwa dni byłbyś mógł powrócić do... dokąd? Będziemy wiedzieli, gdy nam zechcesz powiedzieć! — dodał inny.
— I gdyby kapitan był wysłuchał tego zuchwalca Jamesa Burbanka — powiedział trzeci — Shannon byłby już oddalił się na jakie ćwierć mili od Picolaty!
Texar przeszedł na przód statku ze swoimi towarzyszami; idąc, spojrzał tylko na Burbanka, od którego oddzielała go jeno kładka kapitana. Chociaż nie rzekł ani słowa, wzrok jego dostatecznie wskazywał, że ci dwaj ludzie czują do siebie jakąś nieubłaganą nienawiść.
Co się tycze Jamesa Burbanka, to spojrzawszy w oczy Texarowi, odwrócił się od niego i poszedł usiąść w głębi pokładu, gdzie towarzysze jego już zasiedli.
— Burbanek zły! — rzekł jeden z kompanów Texara, — Naturalnie!... Kłamstwa jego na nic się nie zdały i sąd wymierzył sprawiedliwość za jego fałszywe świadectwo.
— Ale nie na jego osobie — odparł Texar, — a ten wymiar sprawiedliwości zachowuję dla siebie.
Statek tymczasem odbił od brzegu. Długiemi żerdziami zepchnięto przód statku w kierunku prądu i Shannon party potężnemi kołami, którym pomagał odpływ, ruszył szybko w dół rzeki Ś-go Jana.
Jak wiadomo, parowce kursujące po rzekach amerykańskich, są prawdziwemi kilkopiętrowemi domami, z obszernemi tarasami u szczytu. Nad niemi panują kominy, maszyny i maszty do zawieszania bander i lin, podtrzymujących werendy. Na Hudsonie tak samo jak na Mississipi, te Steam-boats, rodzaj pałaców morskich, mogłyby pomieścić ludność jakiej mieściny. Saint-John i miasta florydzkie nie potrzebowały takiej obsługi. Shannon był więc tylko zwyczajnym hotelem pływającym, chociaż jego urządzenie wewnętrzne i zewnętrzne przypominały statki Kentucky i Dean-Richmond.
Pogoda była przepyszna. Na niebie bardzo błękitnem, gdzieniegdzie snuły się lekkie kłęby pary rozproszone po horyzoncie. Pod tym stopniem szerokości miesiąc luty jest prawie gorący w nowym-świecie jak w starym na granicach pustyni Sahara. Jednakże lekki wietrzyk morski łagodził ten klimat i dla tego większa część pasażerów na Shannonie pozostała na pokładzie, żeby oddychać zapachami lasów nadbrzeżnych, które na skrzydłach wiatru do nich dolatywały. Ukośne promienie słońca nie mogły ich dosięgać pod okryciem namiotów, chwiejących się jak punkasy induskie wskutek szybkiego posuwania się statku.
Texar wraz z pięciu czy sześciu towarzyszami, którzy z nim wsiedli na parowiec, zeszli do bufetu, gdzie mając widać gardła przywykłe do mocnych napojów amerykańskich, wychylali cale szklanice piołunówki i burbon-whiskey. Byli to ludzie dosyć gminni, nieukładni, szorstscy w mowie, odziani raczej skórą, niż suknem, przyzwyczajeni żyć więcej wśród lasów, aniżeli w miastach florydzkich. Texar zdawał się mieć nad nimi prawo wyższości, które musiał zawdzięczać energicznemu charakterowi, niemniej jak powadze swego stanowiska lub majątku. Ztąd to, ponieważ Texar milczał, jego stronnicy także przestali mówić, piciem zastępując rozmowę.
Naraz Texar przerzuciwszy roztargnionem okiem jeden z dzienników porozrzuconych na stołach w bufetowej sali, cisnął go, mówiąc:
— Wszystko to już starzyzna!
— Spodziewam się! — odrzekł jeden z jego kompanów — to egzemplarz z przed trzech dni.
— A w trzy dni tyle rzeczy stać się może, odkąd się biją u granic naszych! — dodał inny.
— Jakże stoimy z wojną? — zapytał Texar.
— O ile się to nas dotyczy, rzecz się ma, jak następuje: rząd federalny zajęty jest podobno przygotowaniem wyprawy na Florydę, trzeba się więc spodziewać niezadługo napadu z północy.
— Czy to pewne?
— Nie wiem, ale chodziły te wieści w Sawanna i potwierdzono mi je w mieście Ś-go Augustyna.
— Niechaj przyjdą ci federaliści, kiedy roszczą sobie pretensyą do ujarzmienia nas! — wykrzyknął Texar, popierając groźbę uderzeniem pięści tak gwałtownem, że flaszki i szklanice podskoczyły na stole. Tak!... Niechaj przyjdą! Zobaczymy czy florydzcy plantatorowie pozwolą się ogołocić tym złodziejom.
Z odpowiedzi Texara dwóch rzeczy dowiedziałby się ten, ktoby nie był świadomy wypadków, jakie się podówczas rozgrywały w Ameryce: najpierw, że wojna secesyjna wypowiedziana faktycznie wystrzałem armatnim w forcie Sumter dnia 11 kwietnia 1861, była w owej chwili w stanie najbardziej ostrym, rozciągała się bowiem aż do ostatnich krańców państw południowych; powtóre, że Texar, stronnik niewolnictwa, łączył się z ogromną większością ludności zamieszkujących terytorya, gdzie ono istniało. A właśnie, na pokładzie Shannon'u spotkało się kilku przedstawicieli obu stronnictw: byli tam i przeciwnicy niewoli, nazywani rozmaicie w ciągu tej długiej walki nordzistami, abolucyonistami albo federalistami; byli także południowcy, stronnicy niewoli, secessyoniści albo konfederaci. W godzinę później Texar ze swymi towarzyszami, którzy aż nadto ugasili pragnienie, podnieśli się, żeby wejść na górny pokład Shannon'u. Statek minął już ze strony prawego wybrzeża zatokę Tneut, oraz zatokę Sześciu-Mil, z których pierwsza kierowała wody rzeki w głąb gęstych lasów, druga łączyła je z bagnami Dwunastu-Mil, których nazwa oznaczała ich powierzchnią.
Parowiec płynął wtedy pomiędzy dwoma szeregami przepysznych drzew tulipanowych; magnolij, jodeł, cyprysów, dębów zimowych, jukasów i wiele innych wielkiej okazałości, których pnie znikały pod zawikłaną siecią ozalej i lianów. Niekiedy u wnijścia do zatok, które dotykały do hrabstw Ś-go Jana i Duval, silny odór piżma napełniał atmosferę. Nie pochodził on z krzewów, których wyziewy są mocne w tym klimacie, lecz wydawały go kaimany, kryjące się hałaśliwie w trawie na odgłos kół statku. Były tam i ptaki rozmaitych gatunków: dzięcioły, czaple złotki, bąki, gołębie o białych główkach, jakamary śmieszki i setki innych urozmaiconych pod względem kształtu i upierzenia; podczas, kiedy przedrzeźniacz, jak brzuchomówca, naśladował wszystkie głosy, nawet głos donośny jak trąbka i rozlegający się na przestrzeni kilkunastu metrów.
W chwili, kiedy Texar wstępował na ostatni stopień wschodków, żeby wejść na pokład, kobieta schodziła do salonu. Usunęła się na stronę zobaczywszy Texara. Była to metyska pozostająca w służbie u rodziny Burbanków. Pierwszem jej wrażeniem był wstręt nieprzezwyciężony na widok wroga jej pana. Nie dawszy się stropić niechętnem spojrzeniem, jakie rzucił na nią Texar, skoczyła w bok. On wzruszając ramionami, rzekł do swoich towarzyszy:
— Patrzcież, to Zerma, jedna z niewolnic Jamesa Burbanka, który powiada, że jest przeciwnikiem niewoli!
Zerma nic nie odpowiedziała. Gdy wejście zostało wolne, zeszła do dużej kajuty statku, nie okazując, żeby ją choć cokolwiek obeszły te słowa. Co się tyczy Texara, to skierował on się ku przodowi parowca. Tam zapalił cygaro i nie zajmując się już towarzyszami, którzy w ślad za nim podążyli, zdawał się wpatrywać z pewną uwagą w lewe wybrzeże rzeki, stanowiącej granicę hrabstwa Putnam.
Przez ten czas, na tyle Shannon'u rozmawiano także o sprawach wojennych. Po oddaleniu się Zermy, James Burbank pozostał sam z dwoma przyjaciółmi, którzy mu towarzyszyli do miasta Ś-go Augustyna. Jeden z nich był to jego szwagier Edward Carrol, drugi Florydyanin mieszkający w Jacksonville, Walter Stannard; i ci rozmawiali z pewnem ożywieniem o krwawej walce, której rezultat był kwestyą życia i śmierci dla Stanów Zjednoczonych. Ale James Burbank inaczej oceniał wypadki, inaczej sądził ich następstwa, niż Texar.
— Pilno mi powrócić do Kamdless-Bay — mówił on — wyjechaliśmy przed dwoma dniami, przez ten czas mogły nadejść jakie wiadomości o wojnie. Może Dupont i Sherman opanowali już Port-Royal i wyspy Karoliny południowej?
— W każdym razie musi to niedługo nastąpić — odpowiedział Edward Carrol i bardzobym się zadziwił, gdyby prezydent Lincoln nie chciał posunąć wojny aż do Florydy.
— Nie będzie to za prędko! — odezwał się James Burbank. — Tak! Sama pora narzucić wolę Unii tym wszystkim południowcom z Georgii oraz Florydy, którzy mniemają, że są zbyt oddaleni, żeby ich można kiedykolwiek dosięgnąć. Widzicie, do jakiego zuchwalstwa może to doprowadzić takich włóczęgów, jak Texar! Czując poparcie tutejszych zwolenników niewolnictwa, podżega ich przeciwko nam, ludziom z północy, których położenie trudniejsze się staje wobec dzisiejszych losów wojny!
— Masz racyą, James — rzekł Edward Carrol. — Trzeba, żeby Floryda jak najprędzej wróciła pod władzę rządu Waszyngtońskiego. Albo wojsko federalne musi tu zawitać w obronie prawa, albo będziemy zmuszeni opuścić nasze plantacye.
— To się nie może przeciągnąć dłużej jak kilka dni, mój drogi Burbanku, — odpowiedział Wolter Stannard. Onegdaj, kiedym wyjeżdżał z Jacksonville, umysły zaczynały się niepokoić projektami przypisywanemi Komandorowi Dupont, który chce podobno przejść wąwozy Saint-John. Pogróżka ta była pretekstem do pogłosek, by przeciw tym, którzy nie są zwolennikami niewolnictwa. Lękam się bardzo, żeby jakie zamieszki nie obaliły obecnych władz miejskich na korzyść indywidyów najlichszego gatunku!
— Nie dziwiłbym się wcale, — odpowiedział James Burbank. — Dla tego to musimy być przygotowani, na ciężkie przeprawy w chwili, gdy się zbliży armia federacyjna!... Ale niepodobna ich uniknąć.
— Cóż robić, zresztą? — rzekł Walter Stannard. Jeśli w Jacksonville, a nawet na innych punktach Florydy znajduje się pewna ilość osadników tak myślących o kwestyi niewolnictwa, jak my myślimy, to liczba ich nie jest dosyć wielka, żeby mogli stawiać opór nadużyciom secesyonistów. Myśmy powinni rachować dla bezpieczeństwa swego tylko na przybycie federalistów, i jeśli ich interwencya ma nastąpić, byłoby do życzenia, aby nastąpiła prędko.
— Tak... niechaj przyjdą! — wykrzyknął James Burbank, — i niech nas wyzwolą od tych łotrów.
— Okaże się niezadługo czy ludzie z północy których sprawy familijne lub majątkowe zmuszały żyć pośród stronników niewoli i stosować się do obyczajów kraju, mieli prawo tak przemawiać i nie lękać się nadchodzących wypadków.
Prawdą było to wszystko, a James Burbank i jego przyjaciele myśleli o bieżących wypadkach. Rząd federalny gotował właśnie wyprawę w celu ujarzmienia Florydy. Nie chodziło mu tyle o zajęcie militarne kraju, ile o opanowanie wybrzeży i przeszkodzenie w ten sposób kontrabandzie morskiej i przerywaniu blokady tak dla sprowadzenia broni i amunicyi, jako też dla handlu wywozowego. Z tego też powodu statek, na którym znajdowali się nasi podróżni, nie przybijał wcale do południowych brzegów Georgii, które pozostawały w mocy wojsk unii.
Przez ostrożność zatrzymał on się na granicy, trochę po za ujściem rzeki Ś-go Jana, ku północy wyspy Amelia, u tego portu Fernandina, skąd wychodzi kolej żelazna Cedar-Keys, która przerzyna ukośnie półwysep florydzki i kończy się u brzegów zatoki meksykańskiej. Powyżej wyspy Amalii i rzeki Saint-Mary, Shannon narażałby się na to, że pojmałyby go okręta federalne, czuwające ustawicznie nad tą częścią wybrzeża.
W skutek tego, pasażerowie steam-boatu byli przeważnie z liczby tych Florydczyków, których interesa nie zmuszały udawać się za granice prowincyi. Wszyscy pochodzili z miast, mieścin lub wiosek zbudowanych na brzegach rzeki Ś-go Jana albo jej dopływów i powiększej części, bądź w mieście Ś-go Augustyna, bądź w Jacksonville, w tych rozmaitych miejscowościach mogli lądować za pomocą pomostów umieszczonych przy brzegu, albo też posługując się kładkami utwierdzonemi na palach sposobem angielskim, co ich uwalniało od używania szalup.
Ale jeden z pasażów parowca miał zeń wysiąść na pełnej rzece i nie czekając, żeby się Shannon zatrzymał w którym z portów objętych regulaminem, wylądować na wybrzeżu w miejscu, gdzie nie było widać ani wsi żadnej ani domu, ani nawet chaty służącej za schronienie w czasie polowania lub rybołówstwa.
Tym pasażerem był Texar.
Około 6-tej wieczorem Shannon gwizdnął przeraźliwie trzy razy; koła jego zatrzymały się prawie natychmiast i dał się porwać w dół pędowi rzeki, który jest bardzo umiarkowany w tem miejscu.
Pruł on wtedy w poprzek wody Zatoki-Czarnej. Ta zatoka jest wyrwą w lewym brzegu do której wpada mały dopływ bez nazwy, przechodząc u stóp fortu Heilmana, prawie na granicy hrabstw Putman i Duval. Jej wąski otwór całkiem znika pod sklepieniem z gęstych gałęzi, których liście plączą się z sobą, niby wątek bardzo gęstej tkaniny. Ta ciemna laguna jest — rzec można — nieznana krajowcom.
Nikt jeszcze nie próbował dostać się do jej wnętrza i nikt też nie wiedział, że Texarowi służy za mieszkanie. Niewiadomość ta pochodziła ztąd, że wybrzeża rzeki Ś-go Jana, na wysokości Zatoki-Czarnej, zdają się nie być nigdzie przerwane. Dla tego też trzeba było marynarza bardzo obeznanego z tą ciemną zatoką, żeby w nią wpłynąć w niewielkiej łodzi pomimo zapadającej nocy.
Na pierwsze gwizdnięcie Shannon, natychmiast ozwał się krzyk trzykrotny i pomiędzy trawami wybrzeża zaczęło migotać światełko. Było to znakiem że się zbliża łódź chcąca przybić do parowca.
Ta łódka z kory kierowana prostą pagają, niebawem znalazła się na 120 sążni od Shannon.
Texar zbliżył się wtedy na przód parowca i, zwinąwszy rękę w trąbkę, zawołał:
— Avo!
— Avo, — odpowiedziano.
— Czy to ty, Squambo?
— Tak, panie!
— Przybij!
Łódka przybiła. Przy świetle latarni przytwierdzonej na przodzie statku, można było zobaczyć sternika.
Był to indyanin o czarnych włosach, nagi do pasa, silny mężczyzna, o ile się dało sądzić z torsu połyskującego przy blasku latarni.
W tej chwili, Texar zwrócił się do towarzyszy i uścisnął im ręce, mówiąc znaczącym tonem: „do widzenia!“ Rzuciwszy groźne wejrzenie w stronę Burbanka, zeszedł ze wschodów umieszczonych na tyle koła i wsiadł do łódki. Po kilku chwilach, steam-boat oddalił się od łódki i nikt z będących na pokładzie nie mógł się domyślać, że to lekkie czółenko zniknie pod ciemnemi krzakami wybrzeża.
— Jednego łotra mniej na pokładzie! — rzekł wtedy Edward Carrol, nie zważając na to, że go usłyszą towarzysze Texara.
— Tak, to łotr i niebezpieczny złoczyńca, — odrzekł Burbank. — Mam o nim takie przekonanie, chociaż ten nędznik potrafił zawsze wykręcić się za pomocą zagadkowego dla mnie alibi.
— W każdym razie — odezwał się p. Stannard, — jeśli się zdarzy jaka zbrodnia, dzisiejszej nocy w okolicach Jacksonville, nie będzie go można posądzać o nią, ponieważ wysiadł z Shannon.
— Kto wie, — odrzekł Burbank. — Gdyby mi kto powiedział, że go widziano kradnącego lub zabijającego o 50 mil stąd, na północy Florydy, w tej chwili kiedy tu rozmawiamy, nie zadziwiłoby mnie to. Prawda, że gdyby zdołał udowodnić, że nie jest sprawcą tej zbrodni, również nie zdziwiłbym się, po tem wszystkiem co już zaszło. Ale za wiele zajmujemy się tym człowiekiem. Wracasz do Jacksonville, Stannardzie?
— Jeszcze dziś wieczór.
— Córka tam czeka na ciebie?
— Tak — i pilno mi do niej.
— Rozumiem to, — odpowiedział James Burbank. — A kiedy myślisz podążyć za nami do Camdless-Bay?
— Za dni kilka.
— Przybądź że, jak będziesz mógł najprędzej, kochany Stannardzie. Wiesz, że lada dzień spodziewać się można bardzo ważnych wypadków, które będą jeszcze groźniejsze, gdy się zbliży wojsko federalne. Dla tego, zdaje mi się, że może byś był bezpieczniejszy wraz z córką swoją Alicyą, w naszym Castlehouse, aniżeli w tem mieście, gdzie południowcy gotowi do wszystkich nadużyć!
— Alboż ja sam nie jestem z południa, mój drogi Burbanku?
— Prawda, ale tak myślisz i działasz, jak gdybyś był z północy.
W godzinę po tem, Shannon porwany przez prąd coraz silniejszy, mijał wioskę Mandaryn rozłożoną na zielonym pagórku. Potem, o pięć lub sześć mil niżej, zatrzymał się przy prawym brzegu rzeki. Tam urządzona była rampa do wysiadania i do ładowania okrętów. Ponad nią wznosiła się elegancka kładka, zawieszona na dwóch łańcuchach. Był to debarkader Camdless-Bay.
Przy wejściu stało dwóch murzynów z latarniami, gdyż zapadła już ciemna noc.
James Burbank pożegnawszy się ze Stannardem wskoczył wraz z Edwardem Carrolem na kładkę.
Za nim szła metyska Zerma, która zdaleka odpowiedziała dziecięcemu głosikowi:
— Jestem, Dy!... Jestem!
— A ojciec?
— „Ojciec tamże!“
Latarnie oddaliły się i Shannon ruszył w dalszą drogę, ukośnie płynąc ku lewemu brzegowi. O trzy mile za Camdless-Bay, po drugiej stronie rzeki, zatrzymał się przy wybrzeżu Jacksonville, żeby wysadzić na ląd większą część swoich pasażerów.
Tam, Wolter Stannard wysiadł jednocześnie z trzema czy czterema z tych ludzi, z którymi Texar rozstał się na półtorej godziny przedtem, kiedy Indyanin podpłynął po niego czółnem. Pozostawało już tylko ze sześciu podróżnych na pokładzie parowca: jedni udawali się do Pablo, miasteczka zbudowanego przy latarni morskiej, wznoszącej się u ujścia rzeki Ś-go Jana, drudzy na wyspę Talbot, gdzie się zaczynały przesmyki tęż samę nazwę noszące, inni nakoniec dążyli do portu Fernandina. Shannon płynął więc dalej i przedostał się przez mielizny bez wypadku.
W godzinę później znikł on na zakręcie zatoki Tru, gdzie rzeka Ś-go Jana mięsza swe fale już wzburzone z falami oceanu.
Plantacya należąca do Jamesa Burbanka nazywała się Kamdless-Bay. Tam to bogaty ten osadnik mieszkał z całą swoją rodziną.
Nazwa Camdless pochodziła od jednej z zatok rzeki Ś-go Jana, położonej w górę od Jackonsville na przeciwnym brzegu rzeki. Wskutek tej bliskości, można było z łatwością komunikować się z miastem florydzkiem.
Dobra łódź korzystając z wiatru północnego lub południowego, nie potrzebowała dłużej jak godzinę czasu, o którą Camdless-Bay oddalone było od stolicy hrabstwa Duval.
James Burbank posiadał jednę z najpiękniejszych włości w okolicy. Był on bogaty sam przez się i pochodził z zamożnej rodziny, a majątek jego pomnażał się jeszcze znacznemi nieruchomościami w Stanie New-Jersej, graniczący ze stanem Nowo-Yorkskim.
Miejscowość ta, na prawym brzegu rzeki Ś-go Jana, była bardzo szczęśliwie obraną dla urządzenia zakładu na wielką skalę. Naturalne warunki były tak korzystne, że ręka ludzka nie potrzebowała się zbyt trudzić. Ten grunt podatny był sam przez się do wszelkich wymagań wielkiej exploatacyi.
Dla tego też plantacya Camdless-Bay zarządzana przez człowieka inteligentnego, ruchliwego, w sile wieku, który miał należytą pomoc i któremu nie zbywało na kapitałach, była w stanie bardzo pomyślnym.
Obwód tej plantacyi wynosił 12 mil, powierzchnia zaś około 3000 hekt. Istniały wprawdzie większe w południowych stanach Unii, ale żadna z nich nie była lepiej prowadzona. Wszystko tam było praktycznie pomyślane: domy mieszkalne, stajnie, obory, mieszkania dla niewolników, budynki fabryczne, gumna, warsztaty, fabryki, kolejki żelazne kursujące od obwodu dominium do małego portu przy rzece i drogi bite i t. p.
Od pierwszego rzutu oka widziało się, że wszystkie te prace obmyślił, zarządził i wykonał Amerykanin z Północy. Tylko pierwszorzędne osady w Wirginii albo w Karolinach mogłyby się ubiegać o pierszeństwo z dominium w Camdless-Bay.
Prócz tego, gleba plantacyi zawierała „high-hummocks“ wyżyny z natury swojej nadające się do uprawy zboża „low-hummocks“, niziny odpowiedniejsze specyalniej do uprawy drzew kawowych i kakaowych, oraz „marshes“, rodzaj sawan na których udają się ryż i trzcina cukrowa.
Jak wiadomo, bawełny georgijska i florydzka są, najbardziej cenione na wszystkich rynkach europejskich i amerykańskich dzięki długości i gatunkowi swoich włókien.
Dla tego też pola krzewów bawełnianych, sadzonych w regularnych odstępach z ich liściem jasnozielonym, z ich kwiatem tej żółtej barwy, w której się odnajduje plamy kolor ślazu, stanowiły jeden z największych dochodów plantacyi. W czasie żniw, poletka mające 1½ ak. powierzchni, pokrywały się chatami, w których mieszkały wtedy niewolnice oraz dzieci, przybyłe tutaj do zrywania i wypróżniania torebek; z czem trzeba się bardzo ostrożnie obchodzić, żeby nie przerywać włókien. Ta bawełna, wysuszona na słońcu, oczyszczona przy pomocy odpowiednich przyrządów, ściśnięta pod prasą hydrauliczną, zamieniała się w bele ściągnięte żelaznemi obręczami i tak szła w handel.
Okręta żaglowe lub parowce mogły ją zabierać wprost z Camdless-Bay.
Obok krzewów bawełnianych, James Burbank uprawiał także obszerne pola drzew kawowych, i trzciny cukrowej, podzielone na kwatery mieszczące od 1,000 do 1,200 krzewów, wysokich na 15 do 20 stóp i podobnych z kwiatów do jaśminu hiszpańskiego, z owocem wielkości wiśni, zawierającym dwa ziarna które należy już tylko wyjąć i wysuszyć. — Tam znowu miał widz przed sobą łąki, a raczej mokradła jeżące się tysiącami długich trzcin, wysokich na 9 do 18 stóp, z kitami chwiejącemi się za podmuchem wiatru jak kity kawaleryjskich kasków. Te plantacye trzciny, które w Camdless-Bay są przedmiotem szczególnych starań, dostarczały cukru w formie syropu, który rafinerya do wielkiej doskonałości doprowadzona w Stanach Południowych, przerabiała na cukier krystaliczny.
Pozostałości służyły do wyrobu wódki albo araku, oraz wina trzcinowego, które mieszano z sokiem ananasów i pomarańcz.
Ta gałąź produkcyi, chociaż mniej ważna od bawełnianych plantacyj, przynosiła jednak niemałe zyski.
Kilka kęp drzew kakaowych, pola kukurydzy, kartofli, ignamu, patatów, dwa do trzystu akrów ryżu przynosiły także znaczne korzyści dominium Jamesa Burbanka.
Ale inny jeszcze przemysł przynosił tu co najmniej tyleż zysków, co przemysł bawełniany, mianowicie: karczowanie nie wyczerpanych lasów, jakiemi plantacya była pokryta. Nie mówiąc już o gajach drzew cynamonowych, pieprzowych, pomarańczowych, cytrynowych, oliwkowych, figowych, mangowych, ani też prawie o wszystkich drzewach europejskich doskonale aklimatyzujących się we Florydzie. Lasy te wycinały się regularnie i stale.
Co tam bogactw nagromadzonych było w formie drzew kampeszowych i innych farbiarskich, w kasztanach z żółtym kwiatem, w orzechach czarnych, w dębach zielonych, w sosnach południowych, które dostarczają przepysznego materjału dla ciesiołki i na maszty, w pinolach, w drzewach tulipanowych, w jodłach, cedrach a nadewszystko w cyprysach, w tem drzewie tak rozpowszechnionem na powierzchni półwyspu, że tworzy lasy, mające od 60-ciu do 100 mil długości. James Burbank musiał urządzić kilka tartaków w różnych punktach plantacyi. Tamy urządzone na różnych dopływach rzeki Saint-John, dawały spadki potrzebne do poruszania pił przygotowujących belki, bale, tarcice.
Prócz tego wypada wspomnieć o rozległych i żyznych łąkach dających obfitą paszę koniom, mułom i znacznej ilości bydła, z których to łąk dochody zaspakajały wszystkie wydatki gospodarcze.
Co się tyczy ptaków różnych gatunków, które zamieszkiwały lasy albo latały po polach i równinach trudnoby sobie wyobrazić do jakiego stopnia mnożyły się w Camdless-Bay — tak jak wreszcie w całej Florydzie. Po nad lasami szybowały białogłowe orły z szeroko rozpostartemi skrzydłami, przypominające przeraźliwym krzykiem głos pękniętej trąby; sępy niezwykle dzikie, bąki olbrzymie z dziobem śpiczastym jak bagnet. Na wybrzeża rzeki, pośród wielkich trzcin, pod krzyżującemi się bambusami, żyły flamingi różowe albo szkarłatne, ibisy zupełnie białe, które — rzekłbyś — sfrunęły z jakiego monolitu egipskiego, pelikany kolosalnej wielkości, miryady sternesi rozmaitego rodzaju jaskółki morskie.
Na łąkach roiły się krzyki, młode słomki, i inne ptactwo z upierzeniem czerwonem, niebieskiem, zielonem, złotem i białem niby paleta fruwająca, wiewiórki szarawe, gołębie o białych główkach i czerwonych nóżkach; z jadalnych zaś czworonogich: króliki o długim ogonie, pośrednie między królikiem a zającem europejskim, stada danielów; nakoniec ichnemnony i żółwie a także na nieszczęście — zbyt wiele wężów jadowitych.
Tacy to byli przedstawiciele królestwa zwierzęcego mieszkający na przepysznem domimium Camdless-Bay, — nielicząc ludzi białych, murzynów, płci męzkiej i żeńskiej, obsługujących plantacyą.
W cóż obraca te istoty ludzkie potworny zwyczaj niewolnictwa, jeśli nie w zwierzęta, kupowane albo sprzedawane jak bydło robocze.
Dla czego James Burbank, wyznawca doktryn przeciwnych niewolnictwu, nordzista, oczekujący tylko tryumfu Północy nie wyzwolił jeszcze niewolników na swojej plantacyi? Czyżby się wahał to zrobić, gdyby mu okoliczności pozwoliły z pewnością, nie! Oswobodzenie jego negrów było tylko kwestyą tygodnia, może nawet dni, ponieważ wojsko federalne zajmowało już kilka punktów blizkich i gotowało się do operacyi we Florydzie.
Zresztą, James Burbank przedsięwziął już w Camdless-Bay wszystkie środki, mogące polepszyć los jego niewolników. Było ich około 700 murzynów obojej płci, porządnie mieszkających w obszernych starannie utrzymanych chatach, dostatecznie żywionych i nieprzeciążonych pracą. Główny zarządca plantacyi oraz jego pomocnicy mieli rozkaz obchodzić się z nimi sprawiedliwie i łagodnie.
Murzyni też pracowali tem chętniej, jakkolwiek oddawna kary cielesne wyszły z użycia w Camdless-Bay. Był to kontrast rażący ze zwyczajami większej części plantatorów florydzkich i system, na który niechętnie patrzyli sąsiedzi Jamesa Burbanka.
Ztąd, jak zobaczymy, wypływało bardzo trudne położenie, zwłaszcza w tej epoce, kiedy broń miała rozstrzygnąć kwestyą niewolnictwa.
Liczna ludność plantacyi pomieszczona była w chatach zdrowych i wygodnych, domki te, ugrupowane po pięćdziesiąt, tworzyły dziesięć wiosek nazywanych barakonami, położonych wzdłuż wód bieżących. Tam, ci ludzie żyli wraz z żonami i dziećmi swemi. Każda rodzina, o ile się tylko dało, przeznaczona była do jednej roboty na polach, w lasach lub w fabrykach, żeby jej członkowie nie byli rozproszeni w godzinach pracy. Na czele tych rozmaitych wiosek stali ekonomowie sprawiający obowiązki wójtów i zarządzali swoją małą gminą zawisłą od zarządu centralnego. Mieścił się on na folwarku otoczonym szeroką palisadą.
Siedziba ta na poły dom na poły zamek, słusznie otrzymała nazwę Castle-House.
Camdless-Bay od bardzo dawnych lat należało do przodków Jamesa Burbanka. W epoce, kiedy się trzeba byłe obawiać napadu Indyan, jego właściciele musieli obwarować swoję główną siedzibę. Nie dalekim był czas, kiedy generał Jessup bronił jeszcze Florydy przeciw Seminolom. Ci nomadzi bardzo długo dawali się strasznie we znaki kolonistom: nietylko ogałacali ich z mienia, ale mordowali mieszkańców osad, które później podpalali. Nawet miasta nieraz bywały zagrożone najazdem i grabieżą. W wielu miejscowościach sterczą ruiny, i ślady przejścia tych krwiożerczych Indyan.
O niecałe piętnaście mil od Camdless-Bay, nieopodal wioski Mandaryn, pokazują jeszcze „krwawy dom“, w którym jeden z osadników Motte, jego żona i trzy młode córki zostali oskalpowani, a następnie zabici przez rabusiów. Ale teraz wojna wytępienia, pomiędzy człowiekiem białym i czerwonym już skończona. Seminolowie, stanowczo pokonani, musieli się schronić daleko, na zachód Mississipi.
Nie było słychać o nich, z wyjątkiem kilku band, tułających się jeszcze po bagnistej części Florydy południowej. Kraj nie miał już przeto powodu lękać się tych dzikich tubylców.
Łatwo więc zrozumieć, że siedziby kolonistów były budowane w taki sposób, żeby mogły wytrzymać niespodzianą napaść Indyan i stawić im opór, zanim, przybędą oddziały ochotników zebrane w miastach lub wioskach sąsiednich. Tak samo miała się rzecz z zamkiem Castle-House.
Dwór wznosił się na małem wzgórzu, w ogrodzonym parku półkoliście trzyakrowym, który rozciągał się ku brzegom rzeki St. John. Fosa dosyć głęboka otaczała park, zasłonięty wysoką palisadą, do którego dawał przystęp jeden tylko most rzucony przez wodę w tyle pagórka, gęste grupy pięknych drzew spuszczały się po zboczach parku, stanowiąc dla domu szeroką ramę z zieleni.
Cienista aleja bambusowa, której pnie krzyżowały się łukowato, tworzyła długi szpaler ciągnący się od debarkaderu małego portu Camdless-Bay, aż do pierwszych trawników. W środku, na całej przestrzeni wolnej pomiędzy drzewami rozścielały się zieleniejące gazony, przerzynane szerokiemi ścieżkami obramowanemi białą baryerą, w końcu których znajdował się plac wysypany piaskiem pod główną fasadą zamku Castle-House.
Ten zamek, dosyć nieregularnie narysowany, zbudowany był z fantazyą w całości i w szczegółach.
Ale co ważniejsza, w razie gdyby napastnicy przedostali się za ogrodzenie parku, mógł on się bronić i wytrzymać oblężenie kilkogodzinne. Okna parterowe były zabezpieczone kratami żelaznemi. Brama, umieszczona w przedniej fasadzie, miała pozór brony. W niektórych punktach; na szczycie murów budowanych z pewnego rodzaju wapniaka, przyczepione były wystawki które ułatwiały obronę, pozwalając wziąć nieprzyjaciela z boku.
Słowem, siedziba ta, mająca tyle tylko otworów, ile nakazywała nieunikniona potrzeba, z górującą nad nią pośrodku wieżycą, z której powiewała gwiaździsta flaga Stanów Zjednoczonych, z zębatemi murami opatrzonemi w skarpy, ze stromemi dachami, licznemi pinaklami i strzelnicami, podobniejsza była do cytadelli, aniżeli do wiejskiej siedziby.
Jakeśmy to już wzmiankowali, z konieczności trzeba było zbudować ów zamek w ten sposób dla bezpieczeństwa jego mieszkańców w epoce napaści Indyan na Florydę. Istniało nawet przejście podziemne, ciągnące się pod palisadą i fosą, które dochodziło do zatoki rzeki Saint-John, nazywanej przystanią Marino. Przejście to mogło służyć do tajemnej ucieczki z zamku w razie wielkiego niebezpieczeństwa.
Wprawdzie w obecnym czasie, Seminolowie, wyparci z półwyspu, nie mogli budzić obaw i to już od lat dwudziestu; ale któż wiedział, co nastąpi w przyszłości? Czy to niebezpieczeństwo niegrożące już Jamesowi Burbankowi ze strony Indyan, nie mogło go zaskoczyć od jego współziomków? Alboż on, nordzista odosobniony w głębi tych Stanów południowych, nie był narażony na wszystkie fazy wojny domowej, która dotąd była tak krwawą, tak obfitą w odwety?
Jednakże pomimo tej konieczności obwarowania Castle-House, wnętrze jego było urządzone z komfortem. Sale były obszerne, apartamenta wspaniałe i z doskonałym rozkładem. Rodzina Burbanków znajdowała tam, wśród cudownego położenia, wszystkie wygody, wszystkie zadowolenia moralne, jakich może dostarczyć majątek skojarzony z prawdziwem poczuciem artystycznem.
W tyłach zamku, w odgrodzonej części parku, przepyszne ogrody ciągnęły się do palisady znikającej pod obfitem uzielenieniem roślin pnących gdzie latały miryady kolibrów. Gaje pomarańczowe, grupy oliwek, fig, granatów, magnolij, których kielichy koloru starej kości słoniowej zapełniały powietrze wonią, krzaki wachlarzowej palmy poruszającej liśćmi za lada podmuchem wiatru, girlandy coboeas w fioletowych cieniach, pęki kukurydzy z zielonemi błyszczące jak szable liśćmi, rododendrony różowe, krzaki mirtów, słowem wszystko, co może dawać flora w strefie dotykającej równika, było nagromadzone w tych klombach, dla rozkoszy powonienia i przyjemności wzroku.
W końcu ogrodzenia, pod kopułą z cyprysów i boababów, kryły się stajnie, wozownie, psiarnie, obory i kurniki.
Dzięki konarom tych pięknych drzew nieprzepuszczającym słońca nawet pod tą szerokością, zwierzętom domowym nie dokuczały upały letnie. Woda bieżąca sprowadzana z fosy, utrzymywała przyjemny i zdrowy chłód.
Jak widzimy, folwark, na którym mieszkali właściciele, był doskonale urządzony i odosobniony pośród plantacyi Jamesa Burbanka. Ani szum młynów bawełnianych, ani zgrzyt pił, ani huk siekier ścinających pni drzew, ani żaden z tych odgłosów nieuniknionych przy tak wielkiem gospodarstwie, nie przedostawały się przez palisadę.
Tylko tysiące ptaków fauny florydzkiej mogły je przekraczać bezkarnie, przelatując z drzewa na drzewo.
Ale ci skrzydlaci śpiewacy, których upierzenie idzie w zawody z jaskrawemi kwiatami tej strefy mile tu byli widziani na równi z woniami, które przynosił wietrzyk płynący z łąk i lasów okolicznych.
Oto jak wyglądała w Camdless-Bay, plantacya Jamesa Burbanka, jedna z najbogatszych we Florydzie wschodniej.
Wypada nam teraz powiedzieć kilka słów o wojnie secesyjnej, z którą ta opowieść ma być ściśle związana.
Przedewszystkiem powtórzymy za hrabią Paryża, byłym adjutantem generała Mac Clellan’a, uwagę wyrażoną w znakomitem jego dziele: Historya wojny domowej w Ameryce, — że przyczyną tej wojny nie była ani kwestya taryf, ani rzeczywista różnica pochodzenia mieszkańców Północy i Południa. Rasa anglo-saska panowała zarówno na całem terytoryum Stanów Zjednoczonych, kwestya handlowa nie odgrywała ważnej roli w tej strasznej bratobójczej walce. „Tylko niewolnictwo, kwitnące w jednej połowie respubliki, a zniesione w drugiej, wytworzyło dwa wrogie sobie społeczeństwa".
Zmieniło ono do gruntu obyczaje tej połowy, w której panowało, zostawiając nietkniętemi na pozór formy rządu. Ono — to było nie pretekstem lub okazyą, lecz jedyną przyczyną antagonizmu, którego nieuniknionem następstwem była wojna domowa.
W Stanach mających niewolników, społeczeństwo dzieliło się na trzy klasy: u dołu 4 miliony negrów ujarzmionych, co stanowiło 3-cią część ludności; u góry kasta właścicieli, względnie niezbyt oświecona, bogata, dumna, zachowująca dla siebie wyłącznie kierowanie sprawami publicznemi. Między temi dwiema klasami: warstwa hałaśliwa, leniwa, nędzna, mieszańców. Ci, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, gorliwie obstawali za utrzymaniem niewolnictwa, z obawy, żeby klasa wyzwolonych negrów nie stanęła na równi z nimi.
Północ musiała więc mieć przeciwko sobie nie tylko bogatych posiadaczy, ale także i mieszańców, którzy, — zwłaszcza po wsiach, żyli pośród ludności niewolniczej. Walka była zatem straszliwa. Wywołała ona nawet w rodzinach takie waśni, że bywało, iż bracia bili się jeden pod chorągwią zwolenników niewolnictwa, drugi pod sztandarem federalistów. Ale wielki naród nie mógł się wahać i postanowił doszczętnie zniszczyć plagę niewolnictwa. Jeszcze w zeszłym wieku znakomity Franklin zażądał jego zniesienia. Roku 1807, Jefferson zalecił kongresowi zakaz handlu niewolnikami, którego oddawna domagają się: moralność, honor i najdroższe interesa kraju. Północ miała więc racyą wystąpić przeciw Południowi i takowe pokonać. Zresztą, wojna ta miała wywołać silniejsze poczucie jedności pomiędzy wszystkiemi żywiołami respubliki i zniweczenie tego złudzenia tak zgubnego, tak groźnego, że każdy obywatel winien przedewszystkiem posłuszeństwo własnym władzom centralnym, a potem dopiero władzom partyjnym.
Pierwsze kwestye odnośne do niewolnictwa powstały właśnie we Florydzie. Na początku tego stulecia, pewien wódz indyjski, metys, imieniem Osceola, miał za żonę zbiegłą niewolnicę urodzoną w tych bagnistych częściach terytoryum Florydy, które nazywają Ewergladami. Pewnego dnia schwytano tę kobietę nanowo jako niewolnicę i uprowadzono ją przez gwałt. Osceola, zbuntował Indyan, zaczął kampanią antiniewolniczą został pojmany i umarł w fortecy, w której go zamknięto. Ale wojna ciągnęła się dalej i według historyka Higginson Tomasza „walka ta kosztowała trzy razy większą sumę od tej, za jaką Floryda była niegdyś nabytą od Hiszpanii“.
Opiszemy teraz początki wojny Secesyjnej i stan rzeczy, jaki panował w kraju, w miesiącu lutym r. 1862, w epoce, kiedy na osobach Jamesa Burbanka i jego rodziny miały się tak strasznie odbić wypadki publiczne.
Dnia 16 października 1859 r., bohaterski kapitan John Brown, na czele małego oddziału zbiegłych niewolników, opanował Harpers-Ferry, w Wirginii. Celem tego powstania było wyzwolenie murzynów.
Pokonany przez kompanie milicyi, dostaje się do niewoli, skazany jest na śmierć i powieszony w Charlestown, 2-go grudnia 1859, wraz z sześciu towarzyszami.
Dnia 20 grudnia 1860 roku, konwencya zgromadza się w Karolinie południowej i z zapałem przyjmuje dekret secesyi. Następnego roku, 4 marca 1861, Abraham Lincoln wybrany został prezydentem respubliki. Stany południowe widziały w tym wyborze zagrożenie instytucyi niewolnictwa. Dnia 11 Kwietnia 1861, fort Sumter, jeden z broniących przystani Charlestown, dostaje się w ręce południowców będących pod rozkazami generała Beauregard. Karolina północna, Wirginia, Arkansas, Tennessee, zgadzają się natychmiast na akt rozłączenia.
Rząd federalny zaciąga 75,000 ochotników. Przedewszystkiem zajmuje się on zabezpieczeniem Waszyngtonu, stolicy Stanów Zjednoczonych, od napaści konfederatów; zasila arsenały Północy, które były puste, podczas kiedy południowe we wszystko należycie zaopatrzone, za prezydencyi Buchanana. Skompletowawszy materyał wojenny z największem wysileniem; Abraham Lincoln, ogłasza porty południowe w stanie blokady.
Pierwsze wypadki wojenne dzieją się w Wirginii. Mac Clellan odpiera rokoszan ku zachodowi. Ale 21 czerwca, w Bull-Run, wojska federalne połączone pod rozkazami Mac-Dowel’a, rozbite są w puch i cofają się aż do Waszyngtonu. Południowcy nie drżą już o Richmond, swoję stolicę ale za to nordziści mają powód truchleć o stolicę respubliki amerykańskiej. W kilka miesięcy później, federaliści są znowu pobici w Baus-Bluff. Bądź co bądź, ta niefortunna wyprawa powetowana była nie zadługo rozmaitemi expedycyami, w skutek których, unioniści opanowali fort Hatteras i Port-Royal-Harbour, których separatyści nie zdołali już zagarnąć. W końcu roku 1861, generalne dowództwo nad wojskami unii powierzone zostało gienerał-majorowi Jerzemu Mac-Clellan’owi.
Jednakże, w roku tym, korsarze, stronnicy niewolnictwa, krążyli już po morzach obu światów. Byli oni przyjęci w portach Francyi, Anglii, Hiszpanii i Portugalii. Ważny to był błąd, który przyznając secesyonistom prawo stron wojujących, wywołał ten rezultat, że dodawał sił korsarstwu i przedłużał wojnę domową.
Niebawem nastąpiły tak rozgłośne walki morskie: Sumter i jego słynny kapitan Semmes; ukazanie się statku Manassas; dnia 12 października walka morska u przesmyków Mississipi; dnia 8 listopada przytrzymanie Tren’tu, okrętu angielskiego, na pokładzie którego, kapitan Wilkes bierze do niewoli komisarzy konfederacyi, co omało nie wywołało wojny pomiędzy Anglią i Stanami-Zjednoczonemi.
Tymczasem, abolicyoniści i stronnicy niewolnictwa staczają z sobą krwawe walki ze zmiennem powodzeniem, aż po Stan Missuri. Jeden z głównych generałów Północy, Lyon, poległ, co powoduje odwrót federalistów aż do Rolla i posuwanie się gienerała Price’a z wojskami stanów południowych ku Północy.
Bito się w Frederyktown 21 października, w Springfield 25, 27 Frémnont zagarnia to miasto na rzecz federalistów. Dnia 19 grudnia potyczka pod Belmont, pomiędzy Grant’em a Polk’em, nie wydala rezultatu; później zima, tak sroga w tych okolicach Ameryki północnej, położyła kres operacyom wojennym. Pierwsze miesiące roku 1862 schodzą obu stronom na prawdziwie zdumiewających wysileniach.
Na północy, kongres uchwala projekt prawa powołujący 500,000 ochotników, — w końcu walki będzie ich 1,000, 000, — i upoważnia do zaciągnięcia pożyczki 500,000,000 dollarów. Wielkie armie formują się, a w szczególności armia Potomaku. Ich najsławniejszymi generałami są: Banks, Butler, Grant, Sherman, Mac Clellan, Meade, Thomas, Kearney, Halleck. Organizacya postępuje: piechota, kawalerya, artylerya, inżynierya są podzielone na dywizye w sposób prawie jednostajny. Przyrządy wojenne fabrykują się na gwałt: karabiny Minie’go, Colt’a, armaty gwintowane Parrott’a i Rodman’a, kolumbiady Dahgren’a, granatniki, armaty rewolwerowe, szrapnele, parki oblężnicze, wszystko to przygotowuje się masami. Jednocześnie organizują się telegrafy, aeorostatyka wojskowa, reporterka dla wielkich dzienników, tabory uformowane z 20,000 wozów zaprzężonych w 84,000 mułów. Gromadzą się zapasy wszelkiego rodzaju, pod nadzorem intendentury, budują się nowe okręty typu „rams’a“, półkownika Ellett’a typu „gun-boats“, kanonierki systemu Komandora Foote, które po raz pierwszy mają się zjawić w wojnach morskich.
Na południu, gorliwość nie mniejsza. Są tam wprawdzie ludwisarnie w Nowym-Orleanie i w Memfisie, są fabryki broni w Tredogarze pod Richmond, wyrabiające Parroty i Rodmany, — ale to nie wystarczy. Rząd federacyjny zwraca się do Europy, Londynu i Birmingham posyłają mu ładunki broni, armaty, systemów Armstronga i Whitworta. Statki przerywające blokadę, które przybywają do portów Południa po bawełnę, kupują ją tanio za materyał wojenny.
Potem organizuje się armia, Generałami jej są: Johnston, Lee, Beauregard, Jackson, Critenden, Floyd, Pillow. Do 400,000 ochotników zaciąganych na trzy lata najdłużej, a na rok najkrócej — przyłączają się milicye i gerylasy, czyli korpusy nieregularne, na których utworzenie Kongres Separatystowski dał upoważnienie dnia 8 sierpnia, prezydentowi swemu, Jeffersofi-Davis.
Pomimo tych przygotowań, walka rozpoczyna się na nowo zaraz w drugiej połowie pierwszej zimy. Z całego terytoryum popierającego niewolnictwo, rząd federalny, zajmuje jeszcze tylko Maryald, Wirginią zachodnią, niektóre okolice Kentucky prawie całe Missuri i niektóre punkta nadbrzeżne.
Nowe kroki nieprzyjacielskie zaczynają się najwpierw na wschodzie Kentucky. Dnia 7 Stycznia, Garfield pokonywa konfederatów pod Middle-Creck, a dnia 20 pobito ich pod Logan-Cross czyli Mill-Springs. Dnia 2 lutego Grant wsiada z dwoma oddziałami na wielkie parowce z Temessee, które mają poprzeć flotę pancerną Foote’a, 6-go fort Henry dostaje się w jego moc. W ten sposób zerwane jest jedno ogniwo tego łańcucha „na którym — powiada historyk tej wojny domowej — opierał się cały system obrony generała Johnstona“. Kumberland i stolica Tennessee są przeto zagrożone bezpośrednio i w bliskiej przyszłości przez wojska federalne. Dla tego to Johnston stara się skupić wszystkie swe siły u fortu Donelson, żeby znaleźć pewniejszy punkt oparcia, przy obronie.
W tym samym czasie, druga wyprawa złożona z 10,000 ludzi zostających pod dowództwem Burnside’a, flotylla obejmująca 24 parowce uzbrojone; 50 statków transportowych, płynie w dół Chesapeak’u i wyrusza z Hampton-Road 12-go Stycznia. Pomimo gwałtownych burz, dnia 24 Stycznia, puszcza się na nurty Pimlikosund, żeby zagarnąć wyspę Roanok i podbić wybrzeże Karoliny północnej. Ale wyspa już ufortyfikowana. Od zachodu kanał jest broniony przez zator okrętów zatopionych. Baterye i szańce utrudniają doń przystęp. Pięć do sześciu tysięcy ludzi, popartych przez flotyllę złożoną z siedmiu Kanonierek — jest na pogotowiu, żeby nie dopuszczać wylądowania. Jednakże, pomimo odwagi obrońców wyspy, dostaje się ona z 7-go na 8-y lutego w moc Burnside’a razem z dwudziestoma działami i dwoma przeszło tysiącami jeńców. Nazajutrz, federaliści są panami Elizabeth City i całego wybrzeża Albemarle Sund, co znaczy północy tego wewnętrznego morza.
Nakoniec, dla uzupełnienia opisu sytuacyi do 6-go lutego, musimy też wspomnieć o tym, generale południowcu, o tym byłym profesorze chemii, Jacksonie, o tym żołnierzu purytaninie, który broni Wirginii. Po odwołaniu Lee’go do Richmonda, on przewodzi armią. Dnia 1-go Stycznia opuszcza Vinchester ze swemi 10 000 ludzi, przebywa Alleganie, żeby zająć miejscowość Bath na kolei żel. Ohio. Zwalczony jednak przez zimno, zgnieciony przez burze śnieżne, zmuszony jest cofnąć się do Vinchester, nie osiągnąwszy celu.
Co się zaś tycze specyalniej wybrzeży Południa, od Karoliny do Florydy, oto co się tam działo:
W ciągu drugiej polowy roku 1861, Północ posiadała dosyć szybkich statków, żeby dozorować brzegi morskie, lubo nie mogła zawładnąć słynnym Sumterem, który w styczniu roku 1862, udał się do Gibraltaru, aby krążyć po wodach europejskich.
Statek Jefferson-Davis chcąc umknąć przed federalistami, uciekał do Ś-go Augustyna we Florydzie i uległ rozbiciu w chwili, kiedy przebywał cieśniny. Prawie jednocześnie, jeden z okrętów używanych do krążenia przy brzegach Anderson, bierze w niewolę korsarski statek Beauregard. Tymczasem w Anglii uzbrajają się nowe krzyżowce.
Wtenczas to proklamacya Abrahama Lincolna rozciąga blokadę do wybrzeży Wirginii i Karoliny północnej i zapowiada blokadę teoretyczną reszty brzegów na przestrzeni 4,500 kilom. Dla nadzorowania ich są tylko dwie eskadry: jedna ma blokować Atlantyk, druga zatokę meksykańską.
Dnia 12 października, konfederci probują pierwszy raz forsować ujście Mississipi na okręcie Maunatas, pierwszym pancerniku, jaki został użyty podczas tej wojny i popartym flotyllą statków z materyałami palnemi. Jeśli ten atak nie powiódł się, jeśli korweta Richmond wyszła cała i zdrowa 29 grudnia, to za to mały parowiec Sea-Bird zabrał goeletę federalną przed samym fortem Mouroc.
Jednakże trzeba było znaleźć punkt oparcia dla statków strzegących brzegów Atlantyku. Rząd federalny postanawia wtedy opanować fort Hatteras który się wznosi nad przesmykiem tegoż nazwiska, dobrze znany okrętom przemytniczym.
Ten fort jest trudny do wzięcia; albowiem broni go jeszcze reduta kwadratowa. Tysiąc ludzi i siódmy pułk Karoliny północnej bronią go wspólnemi siłami. Mimo to, eskadra federalna złożona z dwóch fregat, trzech korwet, jednego awizo i dwóch parowców wielkich, zarzuca kotwicę dnia 27 Sierpnia u przesmyków. Komandor Stringliam i generał Butter atakują. Reduta została wzięta. Fort Hatteras, po długim oporze, wywiesza białą chorągiew. Nordziści zyskali podstawę operacyi na cały ciąg wojny.
W listopadzie, wyspa Santa-Rosa leżąca na wschód od Pensacola, na zatoce Meksykańskiej, blisko wybrzeża florydzkiego, pomimo wysileń konfederatów, pozostaje we władaniu federalistów.
Wszelako, wzięcie fortu Hatteras nie wydaje się dostatecznem dla dobrego prowadzenia dalszych operacyj. Należy zagarnąć inne punkta na wybrzeżu Karoliny południowej, Georgii i Florydy. Komodor Dupont otrzymuje do rozporządzenia dwie fregaty parowe, Wasbah i Susquehaiinah, trzy fregaty żaglowe, pięć korwet, sześć kanonierek, kilka awizo, dwadzieścia pięć węglarek transportowych, trzydzieści dwa parowce mogące przewieźć 15,000 ludzi pod dowództwem generała Shermana. Flotylla ta zjawia się dnia 25 października u fortu Monroe. Wytrzymawszy srogą burzę na przeciw przylądku Hatteras, wyrusza na rozpoznanie przesmyków Hilton-Head, pomiędzy Charlestown i Sawannah. Tam właśnie leży Port-Royal, jeden z największych w konfederacyi amerykańskiej, w którym to porcie dowodzi generał Ripley. Dwa forty: Walker i Beauregard oddalone od siebie na 4,000 metrów, bronią wejścia do zatoki broni jej jeszcze i osiem parowców oraz tama zamykająca przystęp atakującym statkom.
Dnia 5 listopada, po kilku strzałach, Dupont wdziera się do zatoki, ale nie może wylądować wojsk; 7-go bombarduje ze skutkiem fort Walker, a potem fort Beauregard; zarzuca je gradem najcięższych granatów, tak że oba zostały opuszczone przez załogę.
Federaliści wzięli je w posiadanie prawie bez walki; a Sherman sadowi się w punkcie bardzo ważnym dla dalszych działań wojennych. Był to cios zadany w samo serce Stanom utrzymującym niewolnictwo. Okoliczne wyspy, jedna po drugiej, dostają się w ręce federalistów; nawet wyspa Tybee i fort Pułaskiego, który wznosił się nad rzeką Sawanną.
Z końcem roku admirał Dupont staje się panem pięciu dużych zatok: North Edisto, Ś-tej Heleny, Port-Royal, Tybee, Warszawa i tego całego szeregu wysepek, rozsianych na wybrzeżu Karoliny i Georgii. Nakoniec 1-go stycznia 1862 r., ostatnie powodzenie daje mu możność zniweczenia robót fortyfikacyi wzniesionych nad brzegami rzeki Koosawu.
Takie to było położenie stron wojujących na początku lutego 1862 roku. Takie były postępy armii federalnej w kierunku południa, w chwili, kiedy okręty Komodora Dupont i wojsko Shermana zagrażały Florydzie.
Było kilka minut po siódmej, kiedy James Burbank i Edward Carrol wstępowali po wschodach tarasu, na który wychodziły główne drzwi Castle-House, od strony rzeki Saint-John. Zerma, trzymając dziewczynkę za rączkę, szła za nimi. Wszyscy wkroczyli do halli, wielkiego przedsionka, w którego głębi zaokrąglonej w kształcie kopuły mieściło się dwoje wschodów prowadzących na wyższe piętra.
Pani Burbankowa rozmawiała właśnie z Perry’m generalnym zarządcą plantacyi, kiedy mąż ją zapytał:
— Czy nie zaszło nic nowego w Jacksonville?
— Nie, mój drogi.
— A od Gilberta niema wiadomości?
— Owszem... jest list.
— Bogu chwała!
Takieto pierwsze zapytania i odpowiedzi zamienili z sobą państwo Burbankowie.
James Burbank, uściskawszy żonę i małą Dy, odpieczętował list, jaki mu oddano.
Ten list nie został otwarty podczas nieobecności. Z powodu położenia piszącego i jego rodziny we Florydzie, pani Burbankowa chciała, żeby jej mąż najpierwszy dowiedział się, co się w nim zawiera.
— Zapewne ten list nie przyszedł pocztą? — zapytał James Burbank.
— O nie, panie Jamesie! odpowiedział Perry. Byłoby to zbyt nieroztropnie ze strony pana Gilberta!
— A kto się podjął przyniesienia?...
— Pewien Georgijczyk, na którego poświęcenie mógł liczyć nasz młody porucznik.
— Którego dnia przyszedł ten list?
— Wczoraj.
— Gdzież ten człowiek?...
— Odjechał tego samego wieczoru.
— Z dobrą zapłatą za usługę?...
— Tak mój drogi, z dobrą zapłatą, — odpowiedziała pani Burbankowa, — ale ją otrzymał od Gilberta, bo od nas nie chciał nic przyjąć.
Hallę oświetlały dwie lampy postawione na marmurowym stole przed szeroką sofą. James Burbank usiadł przy tym stole, żona i córka usiadły przy nim, a Edward Carrol, uścisnąwszy rękę siostrze, rzucił się na fotel. Zerma i Perry stali przy wschodach. Oboje byli przypuszczeni do takiej poufałości, że można było przeczytać przy nich list.
James Burbank otworzył go właśnie. Nosi datę 2-go lutego... zauważył.
— Pisany przed 4-ma dniami... odpowiedział Edward Carrol. To dawno, jak na okoliczności, w jakich się znajdujemy...
— Czytajże, ojcze, czytaj!, zawołała dziewczynka z niecierpliwością, bardzo naturalną w jej, wieku.
Oto, co zawierało to pismo:
„Na pokładzie Wabash, w przystani Edisto“.
Zaczynam od uściskania matki, siostrzyczki i ciebie. Nie zapominam też o wuju Carrolu i, żeby nie pominąć nikogo, posełam dobrej Zermie serdeczne pozdrowienie od jej męża, mojego zacnego i wiernego Marsa. Obaj jesteśmy zupełnie zdrowi i szaloną mamy chęć dostać się do was!
Nastąpi to niezadługo, chociażby nas miał przekląć p. Perry, ten zacny rządzca, który, widząc zwycięztwa Północy, musi strasznie wymyślać jako uparty zwolennik niewolnictwa i godny ich naczelnik.
— Otóż masz, Perry, — odezwał się Edward Carrol.
— Każdy ma swoje przekonania w tym względzie! odpowiedział p. Perry tonem człowieka, który nie myśli poświęcać swoich opinii.
James Burbank czytał dalej:
List ten odda wam człowiek, którego jestem pewny, więc się nie obawiajcie niczego z tej strony. Musiała was dojść wiadomość, że Komandor Dupont opanował zatokę Port-Royal i wyspy okoliczne.
Północ bierze więc zwolna górę nad Południem.
Dla tego też jest bardzo prawdopodobnem, że rząd federalny postara się zająć główne porty Florydy. Słychać o wyprawie, jaką Dupont i Sherman mają podobno przedsięwziąć wspólnie ku końcowi tego miesiąca. W takim razie, pewno poszlibyśmy zająć zatokę Saint-Andrews. Stamtąd możnaby z łatwością wkroczyć do Florydy.
Jakże pragnę być tam już, drogi ojcze, a zwłaszcza z naszą flotyllą zwycięzką!
Położenie mojej rodziny pośród tej ludności złożonej z niewolników ciągle mię niepokoi. Ale nadchodzi chwila, kiedy stanie się głośnym tryumf idei, która zawsze miała wyznawców na plantacyi Camdless-Bay.
Ach, gdybym się mógł wymknąć choćby na dwadzieścia cztery godzin, jakżebym dążył do was. Nie! Byłoby to zbyt nieroztropnie, tak dla was jak i dla mnie. Lepiej czekać cierpliwie. Za kilka tygodni będziemy wszyscy razem w Castle-House!
Kończąc już ten list, staram sobie przypomnieć, czym nie pominął kogo... a prawda... zapomniałem o p. Stannardzie i mojej ślicznej Alicyi, do której tak mi już tęskno. Ojcu jej zasełam zapewnienie przyjaźni, jej zaś czegoś więcej niż przyjaźni!...
James Burbank położył na stole list, który pani Burbankowa wzięła zaraz do ręki i podniosła do ust. Potem mała Dy złożyła serdeczny pocałunek na podpisie brata.
— Zacny chłopiec! rzekł Edward Carrol.
— I zacny Mars! dodała pani Burbankowa, spoglądając na Zermę, która wzięła w objęcia dziewczynkę.
— Trzeba będzie uwiadomić Alicyą, żeśmy otrzymali list od Gilberta, — dodała pani Burbankowa.
— Napiszę do niej, odpowiedział James. Zresztą, za kilka dni mam pojechać do Jacksonville i zobaczę się ze Stannardem. Od czasu, jak Gilbert napisał ten list, mogły nadejść inne wiadomości co do projektowanej wyprawy. Ach, oby już przybyli nasi przyjaciele z Północy, oby Floryda wróciła pod Sztandar Unii. Tu, położenie nasze stałoby się w końcu niedozniesienia!
Rzeczywiście, odkąd wojna zbliżała się do Południa, we Florydzie zachodziła widoczna zmiana co do kwestyi stanowiącej jabłko niezgody w Stanach Zjednoczonych. Do owego czasu, niewolnictwo nie rozwijało się zbytecznie w tej byłej kolonii hiszpańskiej, która nie brała tak gorącego udziału w ruchach, jak Wirginia albo Karolina; ale niezadługo przywódzcy stanęli na czele stronników niewolnictwa. Teraz ci ludzie, gotowi do zamieszek, mogący tylko zyskać na zaburzeniach, mieli górę nad władzami w mieście Ś-go Augustyna, a głównie w Jacksonville, gdzie znajdowali poparcie w najniższej warstwie ludności. Z tej to przyczyny, położenie Jamesa Burbanka, którego pochodzenie i ideje były znane, mogło się stać, w danej chwili, bardzo niepokojące.
Było już blisko lat dwadzieścia, jak James Burbank, opuściwszy New-Jersey, gdzie posiadał jeszcze kilka włości, osiedlił się w Camdless-Bay z żoną i z 4-ro letnim synem. Jak wiadomo, plantacya rozwijała się pomyślnie dzięki jego inteligentnej działalności i pomocy Edwarda Carrola, jego szwagra. Dla tego też miłował on swój dziedziczny majątek. Tamto przyszło na świat drugie jego dziecko, mała Dy, w piętnaście lat po osiedleniu się jego w tych stronach.
James Burbank miał lat czterdzieści sześć. Był to mężczyzna silnej budowy, przywykły do pracy, zahartowany, charakteru energicznego i bardzo przywiązany do swoich przekonań, które śmiało wyjawiał. Wzrost miał wysoki, włosy zaledwie szpakowate, twarz nieco surową, lecz otwartą i budzącą zaufanie. Spiczasta bródka na sposób Amerykanów z Północy, bez faworytów i wąsów, czyniła zeń typ jankesa z Nowej-Anglii. W całej plantacyi był on kochany jako prawy i zacny człowiek. Murzyni byli mu szczerze oddani, on zaś wyczekiwał niecierpliwie okoliczności, które mu pozwolą ich wyzwolić. Jego szwagier, prawie jednych z nim lat, zajmował się wyłącznie rachunkowością w Camdless-Bay. Edward Carrol doskonale rozumiał go pod każdym względem i podzielał jego zapatrywania się na kwestyą niewolnictwa.
Jeden więc tylko rządca Perry był odmiennego zdania w tym światku. Jednakże, zacny ten człowiek bynajmniej nie obchodził się źle z niewolnikami. Przeciwnie, starał się nawet, żeby byli szczęśliwi, o ile ich położenie na to pozwalało. „Ale — mówił on — są okolice w krajach gorących, gdzie roboty rolne mogą być wykonywane tylko przez murzynów; a jakżeby murzyni nie byli niewolnikami“.
Taką miał on teoryą, której bronił przy każdej sposobności. Widząc, jak losy sprzyjają przeciwnikom niewolnictwa, Perry był w rozpaczy. Piękne rzeczy będą się działy w Camdless-Bay, mówił, — gdy Burbank wyzwoli swoich murzynów.
Powtarzamy raz jeszcze, że był to zacny człowiek i bardzo odważny. Gdy James Burbank i Edward Carrol przystali do oddziału milicyi nazywanego „minutemen“, który w każdej chwili był gotów wyruszyć, śmiało przyłączył się do nich przeciw ostatnim bandom Seminolów.
Pani Burbankowa nie wyglądała podówczas na lat trzydzieści dziewięć, będąc jeszcze bardzo piękną: córka zapowiadała, że będzie podobna kiedyś do niej.
James Burbank znalazł w niej towarzyszkę kochającą, tkliwą, której, w znacznej części, zawdzięczał szczęście swoje. Ta szlachetna kobieta żyła tylko dla męża i dzieci; ubóstwiając ich, niepokoiła się srodze z powodu okoliczności, które miały wywołać wojnę domową aż we Florydzie. Wprawdzie Dyana, a raczej Dy, jak nazywano poufnie 6-cio letnią dzieweczkę, wesołą, pieszczotliwą, uszczęśliwioną życiem, — pozostała w Castle-House przy matce, ale Gilberta już tam nie było: ztąd ustawiczne obawy, z których pani Burbankowa niezawsze zdołała się otrząsnąć.
Gilbert był wówczas młodzieńcem dwudziesto czteroletnim, w którym odrodziły się moralne przymioty ojca obok większej otwartości i zalety fizyczne podniesione większym wdziękiem, polorem i elegancyą. Byłto człowiek śmiały, biegły we wszystkich ćwiczeniach fizycznych, tak w konnej jeździe jak w pływaniu oraz myśliwstwie. Ku wielkiej trwodze matki, ogromne lasy i bagna hrabstwa Duval aż nazbyt często bywały widownią jego zuchwałych czynów, niemniej jak i przystanie oraz przesmyki rzeki St. John aż do ostatniego ujścia rzeki Pablo. Dla tego też Gilbert miał naturalny pociąg do wojskowości i zupełnie był oswojony z trudami życia żołnierskiego, kiedy wybuchła wojna Północy z Południem. Zrozumiał, że obowiązek powołuje go do armii federalnej i niewahając się, poprosił rodziców o błogosławieństwo na drogę. Jakkolwiek miało to sprawić zmartwienie jego żonie i spowodować niebezpieczne położenie. James Burbank ani chwili nie myślał sprzeciwiać się życzeniu syna. On także poczytywał to za obowiązek, a obowiązki względem idei i ludzkości stawiał ponad wszystkiemi.
Gilbert pojechał więc na Północ, ale wyjazd jego zachowywany był, o ile się dało, w tajemnicy. Gdyby wiedziano w Jacksonville, że syn Jamesa Burbanka wstąpił do wojska nordzistów, mogłoby to ściągnąć odwet na Camdless-Bay.
Młodzieniec został polecony przyjaciołom ojca, których tenże miał jeszcze w Stanie New-Jersey, Ponieważ Gilbert zawsze okazywał pociąg do marynarki, umieszczono go we flocie federalnej. W owym czasie awansowało się szybko, więc i Gilbert nie pozostawał w tyle. Rząd Waszyngtoński miał oko na tego młodzieńca, który pomimo położenia, w jakiem się znajdowała jego rodzina, bez wahania oddał się na usługi świętej zasady. Gilbert odznaczył się przy ataku na fort Sumter, był na Richmondzie, kiedy ten okręt został atakowany przez pancernik Manassas przy ujściu Mississipi i dużo się przyczynił do zwycięstwa. Po tej potyczce awansowano go na podporucznika, jakkolwiek nie kończył szkoły oficerów marynarki, zarówno jak wszyscy zaimprowizowani oficerowie, którzy przedtem zajęci byli przemysłem, handlem i t. p.
Z tym nowym stopniem przyłączył się do eskadry Komandora Dupont, brał udział w świetnych zwycięztwach przy forcie Hatteras, potem przy zajęciu Seas-Islands i od kilku tygodni był już porucznikiem jednej z kanonierek Komandora Dupont, które wkrótce miały wtargnąć w przesmyki rzeki Ś-go Jana.
Z tem wszystkiem, Gilbert radby był, aby się ta krwawa wojna jak najprędzej skończyła; kochał bowiem i kochany. Po ukończeniu służby wojskowej, miał spiesznie powrócić do Camdless-Bay i poślubić córkę jednego z najserdeczniejszych przyjaciół swego ojca.
P. Stannard nie należał do klasy kolonistów Florydy. Gdy owdowiał, będąc dosyć zamożnym, postanowił poświęcić się wyłącznie edukacyi córki. Mieszkał on w Jacksonville, skąd miał tylko okole 4-eh mil w górę rzeki do Camdless-Bay. Od piętnastu lat nie minął tydzień, żeby nie odwiedził rodziny Burbanków; można więc powiedzieć że Gilbert wychował się razem z Alicyą Stannard. Oddawna też projektowano pomiędzy nimi małżeństwo, które miało zapewnić szczęście obojgu. Jakkolwiek Walter Stannard pochodził z Południa, był przeciwny niewolnictwu.
Walter Stannard był rodem z Nowego Orleanu żona zaś jego była Francuzką i zmarła bardzo wcześnie, przekazawszy córce szlachetne swoje przymioty, właściwe.
W chwili wyjazdu Gilberta, miss Alicya okazała wielką energią; pocieszając panią Burbank, powtarzała matce narzeczonego, że byłoto obowiązkiem pójść na wojnę, że kto się bije za tę sprawę, bije się tem samem za ludzkość i w ogóle za wolność. Miss Alicya miała wtedy lat dziewiętnaście. Była to pełna dystynkcyi blondynka z oczami prawie czarnemi, cerę miała świeżą, figurę elegancką i wyraz jej twarzy tak był ruchliwy, że najmniejszy uśmiech przeistaczał całą jej istotę. Śmiała się widocznie całą duszą.
Dla uzupełnienia obrazu rodziny Burbanków, wypada naszkicować wierne ich sługi: Marsa i Zermę.
Gilbert, jak widzieliśmy z listu, nie wybrał się sam jeden, lecz towarzyszył mu Mars, mąż Zermy. Młodzieniec nie byłby mógł znaleźć bardziej przywiązanego towarzysza, od tego niewolnika z Camdless-Bay, który pozyskał wolność, stąpiwszy na terytorya przeciwne niewolnictwu. Ale względem Gilberta, Mars zawsze uważał się za niewolnika, nazywał go swoim „młodym panem“ i nie chciał go opuścić, jakkolwiek rząd federalny uformował już bataliony murzynów, w których mógł był znaleźć odpowiednie dla siebie miejsce.
Mars i Zerma nie pochodzili z rasy murzynów, lecz byli metysami. Przed siedmiu laty pobrali się oni, będąc niewolnikami pewnego kolonisty, Tickborna, posiadającego majątek o kilkanaście mil od Camdless-Bay. Od kilku lat, ten osadnik pozostawał w stosunkach z Texarem, który często odwiedzał plantacyą, zawsze mile witany. Nie było w tem nic dziwnego zresztą, bo Tickborn nie używał dobrego imienia w hrabstwie. Za mało inteligentny, żeby umiejętnie prowadzić interesa, musiał wystawić na sprzedaż pewną część swoich niewolników.
Właśnie w owym czasie, Zerma, tak źle traktowana, jak wszyscy niewolnicy plantacyi Tickborna, wydała na świat biedną istotę, z którą rozłączono ją prawie natychmiast. Podczas kiedy pokutowała w więzieniu za jakąś nie popełnioną winę, dziecię umarło na jej rękach. Łatwo sobie wyobrazić boleść Zermy i oburzenie Marsa. Ale cóż ci biedacy mogli poradzić przeciw temu panu, do którego ciało, tak martwe jak i żywe, należało, ponieważ je kupił.
Do tego strapienia miało przybyć drugie, nie mniej okropne: nazajutrz po śmierci dziecka, Mars i Zerma, których wystawiono na sprzedaż, o mało co nie zostali rozłączeni. Nawet ta pociecha miała im być odmówioną, żeby mieli wspólnego pana. Wystąpił ktoś, co nie mając plantacyi, chciał jednak kupić Zermę, był nim Texar. Miał on już spisać kontrakt z Tickbornem, lecz w ostatniej chwili nowy kupiec ofiarował wyższą cenę. Byłto James Burbank, który był świadkiem tej licytacyi na niewolników.
James Burbank potrzebował właśnie mamki dla swojej córeczki: dowiedziawszy się, że jedna z niewolnic Tickborna, której dziecko umarło, odpowiada wszelkim warunkom, zamierzył kupić samę tylko mamkę; ale poruszony łzami Zermy, bez wahania zapłacił za nią i jej męża więcej, aniżeli dotąd ofiarowano.
Texar znał Jamesa Burbanka, który już kilka razy wygnał go ze swojego terytoryum, jako człowieka podejrzanej reputacyi. Odtądto nawet datowała się jego nienawiść względem całej rodziny z Camdless-Bay. Probował on walczyć ze swym bogatym współzawodnikiem, a gdy mu się to nie udawało, zawziął się: podwoił cenę żądaną przez Tickborna za metyskę i jej męża. Rezultat był tylko taki, że Jamesowi Burbankowi wypadło zapłacić bardzo drogo za tę parę, gdy mu ją w końcu przysądzono.
Tak więc Mars i Zerma nietylko nie potrzebowali się rozłączyć, lecz mieli objąć służbę u najszlachetniejszego ze wszystkich florydzkich kolonistów. Jakążto było osłodą w ich nieszczęściu i z jakim spokojem mogli teraz patrzeć w przyszłość! Zerma, w sześć lat później, przedstawiała jeszcze typ pięknej metyski. Ta kobieta z energiczną naturą, całem sercem przywiązana do państwa, miała już niejednę sposobność i w przyszłości jeszcze mieć ją będzie, dać im dowód swego przywiązania. Mars okazywał się godzien kobiety, z którą miłosierny uczynek Jamesa Burbanka nazawsze go zjednoczył. Był to znakomity typ negrów mających znaczną przymieszkę krwi kreolskiej: wysoki, krzepki, odważny, mógł on oddawać prawdziwe usługi swemu nowemu panu.
Zresztą, ani on ani Zerma nie byli traktowani w Camdless-Bay jako niewolnicy: gdy się dali wkrótce poznać z przymiotów serca i umysłu, Marsa przeznaczono wyłącznie do usług młodego Gilberta, Zerma zaś została mamką Dyany i odtąd oboje byli niejako do kółka rodzinnego przypuszczeni.
Zerma pokochała dziecię macierzyńską miłością, której nie mogła przelewać na swoje utracone dziecko. Dy czule przywiązała się także do niej; dla tego też pani Burbankowa była przejętą dla Zermy przyjaźnią i wdzięcznością.
Gilbert i Mars niemniej przystali do siebie; a że przytem zręczny metys wyuczył swego panicza wszelkich ćwiczeń fizycznych, James Burbank rad był z umieszczenia go przy synu.
Para naszych niewolników nie znajdowała się jeszcze nigdy w tak szczęśliwem położeniu jak teraz, po wydobyciu się z rąk takiego Tickborna i po ocaleniu od Texara, w którego moc o mało się nie dostała.
Nazajutrz o świcie, jakiś mężczyzna przechadzał się po jednej z wysepek laguny Czarnej Przystani. Był to Texar. O kilka kroków od niego, przybił do brzegu, łódką Indyanin Squambo, ten sam, który wyjechał w przeddzień na spotkanie Shannon'u.
Przeszedłszy się kilka razy tam i napowrót, Texar stanął przy drzewie magnoliowem, przyciągnął jednę z nizkich gałęzi i oderwał od niej liść z łodygą. Następnie, wyjął z pugilaresu bilecik zawierający tylko kilka słów napisanych atramentem i, kartkę tę, ciasno zwiniętą, wsunął w dolne żyłki, tak zręcznie, że na pozór liść pozostał jakim był.
— Squambo rzekł wtedy do Indyanina.
— Słucham pana, — odpowiedział tenże.
— Idź tam, gdzie wiesz.
Squambo wziął liść, położył go na przodzie łódki, sam usiadł w tyle, uderzył pagają, okrążył najdalszy kraniec wysepki i zagłębił się w krętym przesmyku, co się krył pod gęstem sklepieniem drzew.
Na lagunie tej krzyżowały się i plątały wązkie strumyki pełne czarnej wody i ten tylko mógł się tam oryentować, kto był dobrze obeznany z przesmykami głębokiego upustu, do którego wpadały dopływy rzeki Ś-go Jana.
Squambo bez namysłu posuwał swą łódkę tam, gdzie na oko nie było żadnego wyjścia: nizkie gałęzie które odchylał, napowrót opadały za nim i nikt by nie odgadł, że przed chwilą przepłynął tamtędy jakiś statek.
Indyanin przemykał się w ten sposób przez kręte kanały, czasami węższe od rowów irygacyjnych. Całe chmary ptaków wodnych pierzchały, gdy się zbliżał. Ślizkie węże elektryczne z głową potworną, ślizgały się pod korzeniami, co się wyłaniały z wody. Squambo nie lękał się tych potworów zarówno jak i śpiących kaimanów, których mógł przebudzić uderzeniem wiosła.
Chociaż już dzień nastał i ciężka mgła nocna zaczynała opadać przy pierwszych promieniach słonecznych, nie można go było zobaczyć pod osłoną tak gęstego stropu z zieleni, że nawet kiedy słońce najsilniej przyświecało, żaden blask nie zdołałby się przezeń przedrzeć. Zresztą, ta bagnista głębina potrzebowała tylko półzmroku, tak dla istot co się roiły w jej czarniawym płynie jak i dla tysięcy wodnych roślin pływających po jej powierzchni.
Squambo lawirował tak półgodziny od wysepki do wysepki i stanął wtedy dopiero, gdy jego łódź dotarła do jednego z krańców przystani.
W tem miejscu, gdzie się kończyła bagnista część laguny, drzewa mniej, ścieśnione, przepuszczały nakoniec światło dzienne. W dali ciągnęła się rozległa łąka otoczona lasami i równająca się prawie z poziomem rzeki. Pojedynczych drzew rosło tam zaledwie pięć lub sześć. Noga stąpała po tym bagnistym gruncie, niby po materacu na sprężynach. Krzaki sasafry o rzadkim liściu pomieszane z fioletowemi jagodami, tworzyły gdzieniegdzie na jego powierzchni przeróżne zygzaki.
Uwiązawszy łódkę u jednego z pni nadbrzeżnych, Squambo wysiadł na ląd. Pośród kilku drzew rysujących się niewyraźnie w powietrzu, rosła średniej wysokości magnolia.
Indyanin skierował się w stronę tego drzewa i w kilka minut dotarłszy tam, pochylił jednę z gałęzi, u końca której przytwierdził liść dany mu przez Texara. Potem puścił gałąź, która się wyprostowała, liść zaś ukrył się pomiędzy konarami magnolii.
Squambo wrócił wtedy do łódki, żeby popłynąć ku wysepce, na której go oczekiwał jego pan.
Ta Czarna Przystań, tak nazwana z powodu barwy jej wody, mogła zajmować przestrzeń wynoszącą około pięciu do sześciu set akrów. Zasilana przez rzekę Saint-John, formowała rodzaj archipelagu nie do przebycia dla nieobeznanych z jego tysiącznemi zakrętami. Powierzchnią tego archipelagu pokrywało ze sto wysepek nie połączonych z sobą mostami ani groblami. Od jednej do drugiej wyspy ciągnęły się długie sznury lianów i gałęzie splecione z sobą w górze, stanowiły zieloną kopułę. Wszystko to razem wzięte, nie mogło służyć za łatwą komunikacyą pomiędzy rozmaitemi punktami laguny.
Jedna z wysepek, położona prawie w środku całego systemu, była najważniejszą tak pod względem rozległości, (około 20 akrów) jak i wysokości (5 do 6-ciu stóp) nad przeciętną wysokość wody.
Za bardzo dawnych czasów, na tej wysepce wzniesiona była forteczka, rodzaj blokhauzu, nieużytecznego już teraz, przynajmniej do celów wojskowych. Jej palisady, nawpół zgniłe, sterczały jeszcze pod wielkiemi magnoliami, cyprysami, dębami zielonemi, czarnemi orzechami i sosnami.
Za palisadą, oko odkrywało nakoniec, pod kępą drzew, geometryczne linie tej forteczki, a raczej reduty obserwacyjnej, która mogła pomieścić zaledwie oddział złożony z dwudziestu ludzi. W drewnianych jej murach znajdowały się strzelnice i dachy, które pokryte murawą, tworzyły na niej istną skorupę ziemną. Wewnątrz, kilka pokoi urządzonych w środkowym budynku, przylegało do składu przeznaczonego na prowizye i amunicyę. Do forteczki wchodziło się najwpierw wązką galeryą podziemną, potem dziedzińcem wysadzonym nielicznemi drzewami, a nakoniec wązkim przesmykiem tarasowatym. Wtedy dopiero ukazywały się jedyne drzwi, dające przystęp do wnętrza.
Takie to było nikomu nieznane, zwykłe schronienie Texara. Ukryty przed ludźmi, żył on tam z samym tylko Squambo, bardzo przywiązanym do swego pana, ale nielepszym od niego i z kilku niewolnikami tejże samej wartości.
Jak widzimy, wielka była różnica pomiędzy wysepką z Czarnej Przystani, a bogatemi zakładami na obu brzegach rzeki.
Byt Texara i jego towarzyszy nie należał do luksusowych, chociaż bylito ludzie nie wybredni. Mieli tylko parę zwierząt domowych, sześć akrów ziemi, na której rosły pataty, ignamy, ogórki, kilkanaście drzew owocowych, prawie dzikich, a prócz tego polowanie w okolicznych lasach i rybołówstwo w stawach laguny, na których produkta można było liczyć w każdej porze roku, dawały skromne prowizye. Ale mieszkańcy Czarnej Przystani musieli mieć inne środki utrzymania, wiadome tylko Texarowi i Squambo.
Co się tycze bezpieczeństwa blockhauzu, nie jestże on obwarowany samem położeniem swojem w centrum tego niedostępnego schroniska? Zresztą, któżby go chciał napastować i w jakim celu? Gdyby ktoś podejrzany sprobował się zbliżyć, zaraz oznajmiłyby to dwa na wpół dzikie ogary, sprowadzane i używane dawniej przez Hiszpanów do polowania na murzynów.
Oto obraz siedziby Texara, godnej jego osoby; a teraz przystąpimy do opisu jego samego.
Texar miał podówczas lat trzydzieści pięć; był średniego wzrostu, silnej budowy, zahartowany życiem pędzenem pod gołem niebem i pośród przygód. Jako rodowity Hiszpan, miał włosy czarne i twarde, brwi gęste, oczy zielonawe, usta szerokie z wargami cienkiemi i wklęsłemi, jakby je pałaszem rozcięto, nos krótki, o nozdrzach niby zwierza dzikiego. Cała fizyonomia zdradzała człowieka chytrego i gwałtownego. Dawniej nosił on cały zarost, ale od dwóch lat, kiedy go do połowy spalił wystrzał w jakiejś tajemniczej awanturze, ogolił go, co jeszcze bardziej, uwydatniało ostrość rysów.
Przed jakiemi dwunastu latami ten awanturnik osiadł we Florydzie, w tym opustoszonym blokhauzie, którego nikt nie myślał mu odbierać. Skąd przybył, nikt tego nie wiedział. Jakie było jego dawniejsze życie — i to było pokryte tajemnicą. Chodziły tylko pogłoski — prawdziwe niestety, że sprzedawał murzynów w portach Georgii oraz Karolin. Czy go wzbogacił ten ohydny handel? Zdawało się, że nie. W ogóle nie znajdował uznania, nawet w tym kraju, gdzie przecież nie brakuje ludzi takich, jak on.
Jednakże Texar, chociaż znany z niekorzystnej strony, wywierał rzeczywisty wpływ w hrabstwie, a wszczególności w Jacksonville. Prawda, że wpływowi temu ulegała najnikczemniejsza część ludności stołecznej. Udając się tam często w jakichś tajemniczych interesach, zjednał sobie wielu przyjaciół pomiędzy mieszkańcami i wszelkimi wyrzutkami. Widzieliśmy to, gdy powrócił z miasta Ś-go Augustyna w towarzystwie kilku podejrzanych indywiduów. Wpływ jego rozciągał się i do niektórych kolonistów z Saint-John. Odwiedzał ich czasami i chociaż nie odbierał w zamian odwiedzin, ponieważ jego schronienie było niewiadome, otwierało mu to przystęp do pewnych plantacyj na obu wybrzeżach. Polowanie było naturalnym pozorem do tych stosunków, które z łatwością zawiązują się pomiędzy ludźmi jednakich obyczajów i upodobań.
Wpływ ten wzmógł się jeszcze od kilku lat, z powodu przekonań, jakich Texar stał się najgorętszym obrońcą. Skoro tylko kwestya niewolnictwa wywołała starcie pomiędzy dwiema połowami Stanów Zjednoczonych, Hiszpan wystąpił jako najzaciętszy i najśmielszy stronnik niewolnictwa.
Utrzymywał on, że się nie powoduje żadnym interesem, ponieważ posiada tylko sześciu murzynów i że broni jedynie zasady. Jakich sposobów używał w tym celu? Oto odwoływał się do najohydniejszych namiętności: podżegał chciwość pospólstwa, parł je do rabunku, do podpalania, nawet do mordowania mieszkańców czyli kolonistów, wyznających zasady Północy. A teraz, ten niebezpieczny awanturnik dążył, ni mniej ni więcej, tylko do obalenia władz cywilnych, do zastąpienia urzędników z umiarkowanemi przekonaniami i z godnym szacunku charakterem, najwścieklejszymi ze swoich stronników; stawszy się bowiem wśród zaburzeń, panem hrabstwa, mógłby swobodnie wywierać swe zemsty osobiste.
Łatwo zrozumieć, dla czego James Burbank i kilku innych właścicieli plantacyi nie spuszczali z oka podobnego człowieka, którego złe skłonności czyniły groźnym. Stąd ta nienawiść z jednej strony, a nieufność z drugiej, — które to uczucia miały się jeszcze wzmocnić w przyszłości.
Prócz tego, choć niewiele wiedziano o dawniejszem życiu Texara po zaprzestaniu handlu niewolnikami, wychodziły na jaw fakta niezmiernie podejrzane. Wszystko zdawało się wskazywać na to, że podczas ostatniego napadu Seminolów, porozumiewał się z nimi potajemnie. Że im podsuwał zbrodnie do popełniania, a sam organizował grabież plantacyj, że im dopomagał w zasadzkach, było to niewątpliwe w niektórych okolicznościach i, po ostatniem wtargnięciu tych Indyan, władze były zmuszone wysłać za nim pogoń, aresztować go i stawić przed sądem.
Ale udało mu się wykręcić; w późniejszym czasie miał mu się także powieść ten system obrony i zostało to udowodnionem, że nie mógł wziąć udziału w napadzie na folwark, położony w Hrabstwie Duval, ponieważ w tej chwili właśnie znajdował się w Sawanna, stanie Georgii, o jakie czterdzieści mil ku północy, poza granicami Florydy.
W ciągu lat następnych, ważne kradzieże dawały się we znaki plantacyom i podróżnym, napadanym na drogach florydzkich. Czy Texar był sprawcą lub wspólnikiem tych zbrodni? I tym razem podejrzewano go, ale nie stawał przed sądem dla braku dowodów.
Innym razem zdawało się, że złoczyńca został nakoniec schwytany na uczynku i właśnie w tej sprawie zapozwano go w wigilią, przed sąd, w mieście Ś-go Augustyna.
Na tydzień przedtem, James Burbank, Edward Carrol i Walter Stannard, powracając z plantacyi sąsiadującej z Camdless-Bay, około siódmej godziny, kiedy się już zmierzchało, — usłyszeli rozpaczliwe krzyki. Pobiegłszy co prędzej w stronę, skąd wychodziły głosy, znaleźli się przed zabudowaniami odosobnionego folwarku.
Budynki te gorzały; a zanim zostały podpalone, zrabowało je sześciu zbrodniarzy, którzy rozbiegli się w różnych kierunkach. Musieli być jeszcze niedaleko, gdyż dwóch było widać, uciekających ku lasom.
James Burbank, wraz ze swymi przyjaciołmi, odważnie puścił się za nimi w pogoń, właśnie w stronę Camdless-Bay: ale napróżno: podpalacze umknęli w głąb lasu.
Jednakże pp. Burbank, Carrol i Stannard na pewno poznali w jednym z nich znanego nam Hiszpana.
Zerma, której omało nie potrącił na zakręcie jednego z krańców Camdless-Bay, także utrzymywała, że to Texar uciekał.
Łatwo sobie wyobrazić, jak się ta sprawa rozgłosiła w hrabstwie. Kradzież, połączona z podpaleniem, to zbrodnia, której się najbardziej muszą lękać koloniści, rozrzuceni na tak rozległem terytoryum. Burbank bez wahania wniósł przeto formalną skargę, a władze postanowiły przeprowadzić śledztwo.
Hiszpan, wskutek tego, został ściągnięty do miasta Ś-go Augustyna, przed sędziego, dla skonfrontowania go ze świadkami. James Burbank, Walter Stannard, Edward Carrol i Zerma, jednozgodnie oświadczyli, że owem indywiduum, które uciekało z podpalonego folwarku, był Texar. Według nich, niewątpliwie wziął on udział w spełnionej zbrodni.
Hiszpan także ze swojej strony sprowadził pewną liczbę świadków do miasta; ci zaś złożyli urzędową deklaracyą, że owego wieczoru znajdował się, wraz z nimi w Jacksonville, w „tienda“ Torilla oberży nieszczególnej reputacyi, ale bardzo znanej i, że Texar nie rozłączał się wcale z nimi, czego najlepszym dowodem to, że w chwili kiedy zbrodnia została dokonana, on się właśnie posprzeczał z jednym z gości, pijących w szynku Torilla; wskutek czego nastąpiła bijatyka i zapewnie będzie wniesione na niego oskarżenie.
W obec tego zeznania, o którego prawdziwości nie można było wątpić, gdyż złożyli je ludzie zupełnie obcy Texarowi, — sędzia zniewolony był przerwać zaczęte śledztwo.
I tym razem skończyło się na korzyść tego szczególnego człowieka.
Po skończonej sprawie, w towarzystwie świadków swoich, Texar wrócił z miasta, wieczorem dnia 7-go lutego. Widzieliśmy, jak się zachowywał na pokładzie Shannon'u, podczas kiedy ten płynął w dół rzeki. Następnie, łódką, w której Indyanin Squambo przybył po niego, udał się do opustoszałej forteczki, gdzie pogoń byłaby utrudniona.
Co się tycze Squambo, tego inteligentnego, chytrego Semina, który stał się powiernikiem Texara, ten ostatni wziął go do usług właśnie po ostatniej wyprawie Indyan, z którą jego imię było słusznie związane.
Hiszpan był tak usposobiony do Jamesa Burbanka, że musiała go prześladować chęć mszczenia się na nim wszelkiemi sposobami. Stąd, gdyby się udało Texarowi obalić władze w Jacksonville co w czasie wojny, mogło lada dzień nastąpić, — stałby on się strasznym dla Camdless-Bay. James Burbank, charakter energiczny i stanowczy, nie mógł drżeć przed takim człowiekiem, ale pani Burbankowa miała aż nazbyt wiele powodów lękać się o męża i o całe swoje otoczenie.
Zacna ta rodzina żyłaby z pewnością w nieustannej trwodze, gdyby się mogła domyślać tego, że Texar podejrzewa Gilberta Burbanka o przystanie do, armii północnej. Jakim sposobem dowiedział się, o tem, kiedy wyjazd odbył się tak potajemnie? Pewno przy pomocy szpiegów, którzy, jak się czytelnicy przekonają nieraz, skwapliwie ofiarowali mu swoje usługi.
W samej rzeczy, nie byłoż powodu lękać się, żeby Texar, przypuszczając, że syn Burbanka służy w szeregach federalistów, pod rozkazami Komandora Dupont, — nie zastawił jakich sideł na młodego porucznika? A gdyby mu się udało ściągnąć go na terytoryum florydzkie, ująć i wydać władzom, łatwo odgadnąć, jaki los czekałby Gilberta w rękach tych Południowców, rozjątrzonych postępami armii północnej.
Taki był stan rzeczy w chwili, kiedy się zaczyna opowieść nasza. Takiemi były: położenie federalistów, którzy podsunęli się prawie pod same granice morskie Florydy, sytuacya rodziny Burbanków w pośród hrabstwa Duval i sytuacya Texara, nie tylko w Jacksonville, ale i na całej przestrzeni terytoryj, popierających niewolnictwo.
Gdyby Hiszpan osiągnął swój cel, gdyby władze zostały obalone przez jego stronników, byłoby mu aż nazbyt łatwo pchnąć na Camdless-Bay pospólstwo, sfanatyzowane przeciw wrogom niewolnictwa.
W jaką godzinę po rozstaniu się z Texarem, Squambo był z powrotem na wysepce, wyciągnął swą łódkę na brzeg, przekroczył okolenie i po wschodach wszedł do blockhauzu.
— Zrobiłeś to? Zapytał Texar.
— Zrobiłem, panie!
— I... nic?...
— Nic.
— Tak, tak, Zermo, tyś po to stworzona, po toś przyszła na świat, żeby być niewolnicą! rzekł rządzca, wsiadając znowu na swego ulubionego konika. — Tak! po to, żeby być niewolnicą, a nie wolną istotą.
— Ja jestem innego zdania, — odpowiedziała Zerma spokojnie, bez uniesienia, przyzwyczajoną będąc do sporów z p. Perry.
— Może być; ale bądź co bądź, dasz się przekonać w końcu; sam bowiem rozum wskazuje, że niemożna ustanowić równości pomiędzy murzynem a białym człowiekiem.
— Równość jest ustanowiona i zawsze nią była — przez naturę...
— Mylisz się, Zermo — i najlepszy dowód w tem, że białych ludzi jest dziesięć, dwadzieścia, co mówię — sto razy więcej na powierzchni ziemi, niż murzynów.
— I dla tego obrócili ich w niewolników, — odrzekła Zerma. — Mieli siłę i nadużyli jej. Gdyby murzynów było więcej na świecie, to oni trzymaliby białych w niewoli... Ale nie... z pewnością okazaliby więcej sprawiedliwości, a przedewszystkiem mniej okrucieństwa!..
Nietrzeba sobie jednak wyobrażać, że podobne rozmowy, całkiem pozbawione głębszego znaczenia, powodowały niezgodę pomiędzy Zermą i p. Perry, bynajmniej, tylko, jak w obecnej chwili n. p., gawędzili, żeby czas zabić. Prawda, że mogli byli traktować pożyteczniejszy przedmiot, ale było to manią rządzcy wiecznie rozprawiać o kwestyi niewolnictwa.
Siedzieli oni w tyle czółna, którem kierowało czterech marynarzy z plantacyi. Korzystając z opadnięcia wody, przepływali ukośnie rzekę, udając się do Jacksonville, rządzca miał tam bowiem do załatwienia interesa Jamesa Burbanka, Zerma zaś chciała porobić niektóre sprawunki dla małej Dy.
Było to 10-go lutego: trzy dni upłynęło, jak James Burbank powrócił do Castle-House, a Texar do Czarnej Przystani, po sprawie, załatwionej w mieście Ś-go Augustyna.
Rozumie się, że zaraz następnego dnia, p. Stannard i jego córka odebrali karteczkę z Camdless-Bay, z krótkiem zawiadomieniem, co donosił Gilbert w ostatnim liście.
Wieści te nadeszły w porę dla uspokojenia miss Alicyi, której życie upływało w ciągłej trwodze, odkąd się zaczęła zacięta walka Południa z Północą Stanów Zjednoczonych.
Statek z żaglem trójkątnym posuwał się szybko. Za niecały kwadrans miał on stanąć w Jacksonville, mało więc czasu pozostawało rządzcy do rozwijania ulubionej tezy i dlatego puścił wodze językowi.
— Nie, Zermo — nie! rozpoczął na nowo. Liczebna większość murzynów nie zmieniłaby stanu rzeczy. Więcej nawet powiem: jakikolwiek wypadnie rezultat wojny, zawsze powrócimy do niewolnictwa, bo niewolnicy są potrzebni do robót około plantacyj.
— Pan Burbank inaczej myśli, — odpowiedziała Zerma.
— Wiem; ale mimo, szacunku, jaki mam dla niego, śmiem powiedzieć, że się myli. Murzyn powinien być nieruchomością jak inwentarz lub narzędzia rolnicze. Gdyby koń mógł odejść, kiedy mu się spodoba, gdyby pług miał prawo, gdy zechce, przejść w ręce innego właściciela, gospodarstwo byłoby niemożliwe.
— Niech tylko p. Burbank wyzwoli swoich niewolników, a zobaczy, co się stanie z Camdless-Bay.
— Wyzwoliłby ich już dawno, gdyby mu okoliczności sprzyjały. Pan wiesz o tem dobrze. Chcesz pan wiedzieć, coby się stało z Camdless-Bay, po dokonanem wyzwoleniu niewolników? Oto ani jeden murzyn nie porzuciłby plantacyi i nic by się nie zmieniło prócz tego, że ustałoby prawo traktowania ich, jak bydlęta robocze. Ale, ponieważ panowie nie korzystaliście, z tego prawa — po zaprowadzeniu emancypacyi, Camdless-Bay zostałoby w dawnym stanie.
— Czy myślisz, żeś mię przekonała, Zermo? Zapytał rządzca.
— Bynajmniej; zresztą, byłoby to zbyteczne z bardzo prostej przyczyny.
— Z jakiej?
— Oto z tej, że w gruncie rzeczy zapatrujesz się pan zupełnie tak samo na tę kwestyą, jak pp. Burbank, Carrol, Stanard, — jak wszyscy, co mają serce szlachetne i umysł jasny.
— O, nie, nie! A nawet mówiąc tak mam na względzie interes murzynów! Jeśli się ich zostawi samym sobie, zginą i cała ich rasa wkrótce zniknie z kuli ziemskiej.
— Nie wierzę temu, chociaż pan to mówisz. W każdym razie, niech raczej rasa przepadnie, niż żeby pozostawała bez końca w poniżającej niewoli.
P. Perry byłby chętnie odpowiedział i, jak łatwo zgadnąć, nie zabrakłoby mu argumentów; ale właśnie żagiel zwinięto i łódź zatrzymała się przy tamie, gdzie miała czekać powrotu Zermy i rządzcy. Oboje wysiedli też zaraz na ląd, żeby się zająć swojemi interesami.
Jacksonville leży na lewym brzegu rzeki Saint-John, na krańcu dosyć niskiej, rozleglej równiny, otoczonej wspaniałemi lasami, niby wiecznie zieloną ramą. Łany kukurydzowe i trzciny cukrowej, a nad samą rzeką plantacye ryżu, — zajmują część tego terrytoryum.
Przed dziesięciu laty, Jacksonville było poprostu wsią z przysiółkiem, gdzie chaty z gliny zmieszanej ze słomą lub z wrzosem, albo też z trzciny, służyły za mieszkanie tylko murzyńskiej ludności.
Obecnie, wieś ta zaczynała wyglądać na miasto, tak ze względu na domy wygodniejsze, ulice lepiej wytknięte i porządniej utrzymane, jako też z powodu zdwojonej liczby mieszkańców. W następnym roku, ta stolica prowincyi Duval miała się jeszcze podnieść dzięki kolei żelaznej, która ją łączyć miała z Tallahassee, stołecznem miastem Florydy.
P. Perry i Zerma zauważyli zaraz, że w mieście panuje dosyć znaczne ożywienie. Kilkuset mieszkańców — jedni, południowcy pochodzenia amerykańskiego, drudzy mulaci i metysi pochodzenia hiszpańskiego, czekali przybycia parowca, którego dym ukazywał się już w dole rzeki. Niektórzy, chcąc się prędzej dostać do parostatku, powskakiwali nawet do szalup, stojących w porcie; inni zaś wsiedli w te duże statki o jednym maszcie do połowu śledzi, krążące zwykle po wodach Jacksonvillu.
Istotnie, od poprzedniego dnia nadchodziły ważne wiadomości z teatru wojny. Projekta operacyj, wzmiankowanych w liście Gilberta Burbanka, były poczęści znane.
Ludność wiedziała, że flotylla Komandora Dupont miała bardzo niezadługo rozwinąć żagle i że generał Sherman zamierzał towarzyszyć jej z wojskiem, przeznaczonem do wylądowania.
W którą stronę skieruje się ta expedycya, nie wiedziano na pewno, jakkolwiek wszystko wskazywało, że dąży do Saint-John i wybrzeża Florydzkiego. Po Georgii przeto, Floryda była bezpośrednio zagrożona wtargnięciem armii federalnej.
Gdy Steam-boat, płynący z Fernandiny, przybił do tamy Jacksonvillskiej, pasażerowie jego stwierdzili te wieści, z tym dodatkiem jeszcze, że, prawdopodobnie, Komandor Dupont zawinie do zatoki Saint-Andrews, gdzie wyczekiwać będzie przyjaznej chwili do wdarcia się w przesmyki wyspy Amelii.
Gromadki natychmiast rozproszyły się po mieście. Menerzy, podżegani przez Texara, wołali pośród ludności, już i tak wzburzonej: „Hejże na nordzistów, śmierć nordzistom!“.
Nastąpiły demonstracye na wielkim placu, przed Court-Justice, przed gmachem sądowym, a nawet i w kościele wyznania panującego. Władze z trudnością uśmierzały tę gorączkę, jakkolwiek mieszkańcy Jacksonvillu różnili się z sobą w przekonaniach, przynajmniej co do kwestyi niewolnictwa. Jak zwykle w czasach zamieszek, najhałaśliwsi i najgwałtowniejsi mieli wziąć górę.
Rozumie się, że w szynkach i knajpach, pod wpływem mocnych trunków, wrzeszczano najgłośniej.
Rzemieślnicy rozwijali tam swe plany, dla przeciwstawienia niezwalczonego oporu napastnikom.
— Trzeba wysłać milicyą do Fernandiny! — mówił jeden.
— Trzeba wyprawić statki do przesmyków St. John! — odpowiadał drugi.
— Należy budować fortyfikacye ziemne dokoła miasta i zaopatrzyć je w działa!
— Musimy zażądać pomocy z Keys... Mogą nam przysłać posiłki koleją żelazną Fernandina!
— Należy zgasić ogień w latarni morskiej na Pablo, żeby flotylla nie wpłynęła nocą do ujść rzeki!
Proponowano wrzucić do rzeki torpedy.
— Posłyszawszy o machinach wojennych, prawie nowych w wojnie secesyjnej, uznano za właściwe zrobić z nich użytek, nieznając dokładnie takowych.
Przedewszystkiem, rzekł jeden z najzapaleńszych mówców, — należy uwięzić wszystkich nordzistów, jacy tylko są w mieście i tych wszystkich południowców, którzy tak myślą, jak oni!
Dziwną byłoby rzeczą, gdyby się nikt nie odezwał z tą propozycyą, z tem ultima ratio wszelkich partyj wszystkich narodów.
Dlatego też przyjęto ją okrzykami „Hurra“. Na szczęście dla uczciwych ludzi z Jacksonville, władzom miejskim wypadało namyśleć się jakiś czas, czy spełnić to życzenie tłumów.
Przebiegając ulice, Zerma miała na wszystko baczne oko, żeby powiadomić swego pana o tem, co się dzieje; ruchy te bowiem groziły mu bezpośrednio. Jeśliby przyszło do gwałtownych kroków, to nie ograniczyłyby się one na terenie miasta, lecz szerzyłyby się dalej, aż do plantacyj prowincyonalnych, Camdless-Bay z pewnością byłoby jedną z ofiar. Dlatego, metyska, chcąc zasięgnąć dokładniejszych wiadomości, udała się do p. Stannarda, który mieszkał podówczas za przedmieściem.
Była-to siedziba śliczna, wygodna i przyjemnie położona w pewnego rodzaju oazie z dziewiczej zieleni, którą siekiera kolonistów uszanowała, czy też przypadkowo zostawiła. Dzięki staraniom miss Alicyi, dom ten, tak wewnątrz jak i zewnątrz, był wzorowo utrzymywany. Trzeba zauważyć, że gorliwą gospodynią była ta młoda panienka, która osierocona przez matkę, musiała objąć zarząd gospodarstwa Walter Stannarda. Don Miss Alicya z radością powitała Zermę która na wstępie zaraz powtórzyła jej prawie dosłownie list Gilberta.
„Prawda, już jest blizko teraz! rzekła miss Alicya, — ale w jakich warunkach powróci do Florydy i jakie niebezpieczeństwa mogą mu jeszcze grozić do końca tej wojny?
— Niebezpieczeństwa, Alicyo, — odpowiedział p. Stannard; uspokój się! Gilbert stawiał czoła gorszym podczas krążenia statków około brzegów Georgii, a zwłaszcza w sprawie Port-Royal’u. Mojem zdaniem, opór Florydczyków nie będzie ani straszny, ani długotrwały. Cóż oni mogą zrobić z tym Saint-John, który pozwoli Kanonierkom dostać się aż do środka hrabstw? Wszelka obrona wydaje mi się niemożliwą, albo przynajmiej bardzo trudną.
— Oby się twoje słowa sprawdziły, ojcze i, dałby Bóg, żeby się ta krwawa wojna jaknajprędzej skończyła.
— Wojna może się skończyć tylko zmiażdżeniem Południa, — odparł p. Stannard. Będzie się pewno długo ciągnęła i lękam się, żeby Jefferson Davis i jego generałowie: Lee, Johnston, i Beauregard, nie stawiali jeszcze długiego oporu w Stanach centralnych... O, nie! wojska federalne nie pokonają tak prędko buntowników. Co się tycze Florydy, z łatwością ją zagarną, Na nieszczęście, zdobycie jej nie zapewni stanowczego zwycięztwa.
— Byleby Gilbert był ostrożny! — rzekła miss Alicya, składając ręce.
— Gdyby uległ chęci zobaczenia się z rodziną, korzystając, że jest tak blisko niej...
— Blisko niej i pani, miss Alicyo, — odpowiedziała Zerma; bo czy pani już nie należy do rodziny Burbanków?
— Tak, należę — Sercem!
— Nie, Alicyo, — nie lękaj się niczego; odezwał się pan Stannard. Gilbert jest zbyt rozsądny, żeby się tak narażać; zwłaszcza, że Komandor Dupont w przeciągu dni kilku zajmie Florydę. Byłoby-to zuchwalstwem nie do wybaczenia, pokazać się w tych stronach, dopóki federaliści nie zostaną tu panami.
— Szczególniej teraz, kiedy umysły są bardziej niż kiedykolwiek skłonne do kroków gwałtownych, odrzekła Zerma.
— Rzeczywiście, dziś rano miasto było zgorączkowane, — rzekł znowu pan Stannard. Widziałem, słyszałem tych menerów! Texar nie rozstaje się z nimi od jakich dziesięciu dni, podżega ich, podnieca i ci złoczyńcy zbuntują w końcu pospólstwo nie tylko przeciw władzom, ale i zwrócą ich krwawe popędy przeciw tym mieszkańcom, którzy nie podzielają ich poglądów.
— Czy pan nie widzi potrzeby opuścić Jacksonville przynajmniej na jakiś czas, panie Stannard? — powiedziała Zerma. Byłoby bezpieczniej powrócić dopiero po przybyciu wojsk federalnych do Florydy. P. Burbank kazał mi to powtórzyć że radby widzieć w Castle-House pana i miss Alicyą.
— Wiem... wiem... nie zapomniałem o zaprosinach p. Burbanka..
— Ale czy Castle-Hause pewniejsze jest niż Jacksonville? Jeśli ci awanturnicy, włóczęgi, szaleńcy, staną się tu panami, czy się nie rozproszą po wsiach i czy plantacye będą zabezpieczone od ich spustoszeń?
— Panie Stannard, zauważyła Zerma, — zdaje mi się, że na wypadek niebezpieczeństwa byłoby lepiej być razem...
— Zerma słusznie mówi, ojcze. — Byłoby lepiej być wszystkim razem w Camdless-Bay.
— Zapewne; ja też nie odrzucam propozycyi p. Burbanka, ale wątpię, żeby niebezpieczeństwo było tak gwałtowne. Zerma powie naszym przyjaciołom, że potrzebuję tu zostać jeszcze kilka dni, dla uporządkowania interesów; ale potem schronimy się do Castle-House..
— Jak pan Gilbert przybędzie do domu, to przynajmniej zastanie wszystkich ukochanych! — rzekła Zerma.
Pożegnawszy p. Stannard i jego córkę, Zerma podążyła wśród wzrastającego wzburzenia ludności do dzielnicy portu i ulic nadbrzeżnych, gdzie na nią czekał rządzca. Gdy wsiedli do łodzi, p. Perry wrócił do zaczętej poprzednio rozmowy.
P. Stannard mylił się może, mówiąc, że niebezpieczeństwo nie jest blizkie, wypadki miały szybko następować jeden po drugim i odbicie ich miało się wkrótce dać uczuć w Jacksonville.
Jednakże rząd federalny działał ciągle z pewną oględnością, ze względu na interesa Południa. Chciał on postępować zwolna. We dwa lata po rozpoczęciu kroków nieprzyjacielskich, ostrożny Abraham Lincoln jeszcze nie wydał wyroku zniesienia niewolnictwa na całem terytoryum Stanów Zjednoczonych. Miało jeszcze upłynąć kilka miesięcy, zanim mesaż prezydenta przedłożył projekt rozwiązania kwestyi wykupnem i stopniowem wyzwoleniem murzynów; zanim zniesienie niewolnictwa zostało ogłoszone; zanim nakoniec uchwalony został kredyt 5,000,000 fr. z upoważnieniem wypłacania tytułem indomnizacyi 1,500 fr. za każdego wyzwolonego niewolnika. Wprawdzie, niektórzy generałowie z Północy odważyli się znieść niewolnictwo w krajach, zajętych przez ich armie; ale do owej chwili, postępowanie ich nie znajdowało uznania; opinia publiczna nie była jeszcze bowiem jednozgodną co do tej kwestyi. Przytaczano nawet pewnych wojskowych przywódzców unionistowskich, którzy poczytywali ten krok za nielogiczny i przedwczesny.
Tymczasem, działania wojenne nie ustawały, po większej części wypadając na niekorzyść południowców. Generał Price, d. 12-go lut., musiał ustąpić z Arkansas, z kontyngensem milicyj misuryjskich. Fortem Henry, jak wiadomo, zawładnęli federaliści. Teraz oblegali oni Donelson, broniony przez potężną artyleryą i fortyfikacye polowe które obejmowały miasteczko Dover. Jednakże fort ten, pomimo zimna i śniegu, podwójnie atakowany: ze strony lądu, 15,000 ludzi generała Granta, od strony zaś rzeki kanonierkami komandora: Foote, dostał się 14 lutego w ręce federalistów, wraz z prowizyami, amunicyą i załogą.
Była-to straszna klęska dla południowców i porażka ta sprawiła wielkie wrażenie. Bezpośredniem jej następstwem był odwrót generała Johnstona, któremu wypadło opuścić ważne miasto Naschville, na Kumberlandzie. Strwożeni mieszkańcy poszli za jego przykładem, a w kilka dni później ten sam los spotkał Columbus. Wtedy cały Stan Kentucky powrócił pod panowanie rządu federalnego.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakim gniewem, z jakiem pożądaniem zemsty wypadki te zostały przyjęte we Florydzie. Władze nie były wstanie uśmierzyć ruchu, szerzącego się do najdalszych wiosek hrabstw. Niebezpieczeństwo — rzec można — zwrastało z każdą godziną dla wszystkich, co nie podzielali przekonań Południa i nie zgadzali się na jego zamiar stawiania oporu armiom federalnym. W miastach Tallahassee i Ś-go Augustyna powstały zaburzenia, które z trudnością poskromiono; a w Jacksonville pospólstwo groziło gwałtownem wystąpieniem.
Łatwo pojąć, że w obec tych okoliczności, położenie Camdless-Bayu stawało się coraz bardziej niepokojące. Jednakże p. Burbank, który mógł liczyć na swych ludzi, możeby wytrzymał przynajmniej pierwsze ataki na plantacyą, chociaż było trudno podówczas zaopatrzyć się w dostateczną ilość amunicyi i broni. Ale w Jacksonville p. Stannard bezpośrednio zagrożony, miał powód lękać się o dom, o córkę, o siebie i wszystkich swoich.
James Burbank wiedząc jak groźne jest jego położenie, pisał doń list za listem, wyprawiał posłańców z proźbą, żeby niezwłocznie przybył do Castle-House, gdzie byliby względnie bezpieczni i gdyby wypadło szukać innego schronienia w głębi kraju, łatwiej byłoby takowe odnaleźć.
Tak naglony, Walter Stannard postanowił opuścić chwilowo Jacksonville i schronić się w Camdless-Bay. Wybrał on się rano 23-go, o ile się dało w największej tajemnicy, niezdradzając przed nikim swoich zamiarów. Statek czekał w małej przystani Ś-go Jana, o milę w górę rzeki. Miss Alicya i p. Perry, przepłynąwszy prędko rzekę, zastali w porcie całą rodzinę Burbanków.
Łatwo sobie wystawić, jak byli przyjęci. Alboż pani Burbankowa nie uważała już Alicyi za swoję córkę? Wszyscy razem mieli teraz przebyć te ciężkie dni bezpieczniej, a nadewszystko z większym spokojem wewnętrznym.
Czas było opuścić Jacksonville, nazajutrz bowiem dom p. Stannarda został zrabowany przez bandę złoczyńców, którzy maskowali swe gwałty patryotyzmem lokalnym. Władze z wielką trudnością powstrzymały je od grabieży, zarówno tam jak, i w kilku innych domach uczciwych obywateli, którzy nie podzielali idej seperatystowskich.
I rzeczywiście, jak powiedział p. Stannard Zermie, tak się stało: Texar opuściwszy swą kryjówkę, przybył przed kilku dniami do Jacksonville, gdzie odnalazł zwykłych swych towarzyszy pomiędzy najwstrętniejszymi złoczyńcami zpośród ludności florydzkiej. Ci szaleńcy, którzy się tam zbiegli z różnych plantacyj obydwóch brzegów, chcieli narzucać swą wolę w miastach i po wsiach. Korespondowali oni z większą częścią adherentów swoich rozmaitych hrabstw Florydy i pod sztandarem kwestyi niewolnictwa, zyskiwali codzień więcej gruntu pod nogami. Niezadługo, tak w Jacksonville, jak i w mieście Ś-go Augustyna gdzie się już zgromadzili wszyscy awanturnicy i włóczęgi leśne, tak liczni w tej okolicy, — byliby panami, rozporządzaliby władzą, mieliby w swem ręku rządy wojskowe i cywilne. Milicye, wojska regularne przystałyby niebawem do tych zapaleńców, jak to zwykle bywa podczas zamieszek, kiedy gwałty są na porządku dziennym.
James Burbank był świadomy wszystkiego, co się działo dokoła, gdy kilku ludzi, którym ufał, powiadomiało go o przebiegu rzeczy, gotujących się w Jacksonville, wiedział on że, Texar pojawił się tam znowu, że jego zgubny wpływ oddziaływa na pospólstwo, które tak samo jak on, było pochodzenia hiszpańskiego. Gdy taki człowiek stanął na czele miasta, Camdless-Bay było bezpośrednio zagrożone.
James Burbank przygotowywał się więc na odpór, gdyby był możliwy, lub na ucieczkę, jeśliby wypadło oddać Castle-House na pastwę ognia i grabieży. Głównie i nieustannie zajęty był zabezpieczeniem swojej rodziny i przyjaciół.
W ciągu tych kilku dni, Zerma, poświęcając się bez granic, nie przestawała czuwać nad okolicami plantacyi, szczególniej od strony rzeki. Kilku niewolników, wybranych z pomiędzy najinteligentniejszych i najlepszych, dzień i noc znajdowało się na posterunkach, przez nią wskazanych.
Rodzina Burbanków miała być natychmiast uwiadomiona o zamachu, żeby się módz schronić w Castle-House.
Ale nie było to w projekcie, żeby Jamesa Burbanka zaatakować wprost i z bronią w ręku. Dopóki władza nie dostała się do rąk Texara i jego popleczników, trzeba było zachowywać pewne ostrożności. Tak więc, pod naciskiem opinii publicznej, magistratura była zniewoloną do kroku, mającego być niejako zadosyćuczynieniem względem stronników niewolnictwa, zawziętych przeciw ludziom z Północy.
James Burbank był najwybitniejszą osobistością z pomiędzy kolonistów florydzkich i najbogatszym z tych wszystkich, którzy aż nadto byli znani z opinij liberalnych. Jego więc najpierw wzięto na cel, on to był zmuszony tłumaczyć się z osobistych przekonań co do kwestyi emancypacyi niewolników.
Dnia 26 wieczorem, posłaniec przybyły z Jacksonville, doręczył Jamesowi Burbankowi pismo do niego adresowane, które zawierało, co następuje:
„P. James Burbank wezwany jest, żeby się stawił osobiście jutro, 27 lutego, o 11-stej rano, w Court-Justice, przed władzami Jacksonvillskiemi.“
Nic więcej.
Nie było to jeszcze uderzeniem piorunu, lecz poprzedzającą go błyskawicą.
James Burbank zachował zwykły spokój, ale jakże się cała jego rodzina zatrwożyła! Dlaczego wezwano go do Jacksonville? Wszakże to był rozkaz, nie zaproszenie, stawienia się przed władzami. Czego chcą od niego? Czy to jest wstępem do śledztwa? Czy wolności jego, jeśli nie życiu, grozi niebezpieczeństwo? Jeśli usłucha rozkazu i opuści Castle-House, czy pozwolą mu doń powrócić? Jeśli nie usłucha, czy nie użyją przemocy? A w takim razie, na jakie niebezpieczeństwa, na jakie gwałty, rodzina jego będzie narażoną?
— „Nie pojedziesz, Jamesie!“ — Odezwała się pani Burbankowa i czuć było, że czyni to w imieniu, całego grona.
— Nie, panie Burbank! dodała miss Alicya; pan nie możesz nawet myśleć o tem, żeby nas opuścić...
— I zdać się na łaskę i niełaskę takich ludzi, dorzucił Edward Carrol.
James Burbank nie odpowiadał.
W pierwszej chwili po odebraniu tego brutalnego rozkazu, trudno mu było zapanować nad swem oburzeniem.
Ale co tam zaszło nowego, co tak uzuchwaliło tych urzędników? Czyby towarzysze i stronnicy Texara stali się panami? Czy obalili władze, które zachowały jeszcze nieco umiarkowania i objęli rządy w ich miejscu? Nie! Rządzca Perry, który powrócił popołudniu z Jacksonville, nie przywiózł podobnej wiadomości.
— Czy tylko jaki fakt wojenny, korzystny dla Południowców, nie ośmielił Florydczyków do gwałtów przeciwko nam? — rzekł p. Stannard.
— Mam wielką obawę, że tak jest! — odpowiedział Edward Carrol. Jeśli Północ doznała jakiej porażki, ci złoczyńcy nielękając się już nadejścia komandora Dupont, gotowi dopuszczać się wszelkiego rodzaju nadużyć!
— Było słychać, że w Texas, wojska federalne pobite w Valverde musiały się cofnąć przed milicyami Siblega i przebyć ponownie Rio-Grande. Tak mi przynajmniej mówił człowiek z Jacksonville, którego spotkałem przed godziną, — powiedział p. Stannard.
— Widocznie, fakt ten ośmielił tych ludzi, — dodał Edward Carrol.
— Czyż się nigdy nie doczekamy armii Shermana i flotylli Dupont’a! — zawołała pani Burbankowa.
Mamy dopiero 26 lutego — odrzekła miss Alicya, a według listu Gilberta, okręta federalne nie odpłyną przed 28.
— Zresztą, trzeba czasu, żeby dotrzeć do ujść Saint-John, przebyć wał i wylądować w Jacksonville. To wszystko zajmie jeszcze z dziesięć dni, dorzucił p. Stannard.
— Dziesięć dni — wyszeptała Alicya.
— Dziesięć dni! — dodała pani Burbankowa. — Ileż nieszczęść może na nas spaść do tej chwili.
James Burbank nie mieszał się do rozmowy, pogrążony będąc w rozmyślaniu, co przedsięwziąć. Jeśli nie usłucha rozkazu, to cała ludność Jacksonvillska, z jawnem lub milczącem przyzwoleniem władz, gotowa rzucić się na Camdless-Bay. Na jakie niebezpieczeństwa byłaby wtedy wystawiona jego rodzina? Nie! Lepiej narazić tylko siebie. — Gdyby mu nawet groziła utrata wolności lub życia, mógł mieć nadzieję, że to nieszczęście dotknie tylko jego osobę.
Pani Burbankowa wpatrywała się w męża z najżywszym niepokojem, odczuwając, że stacza z sobą walkę. Ani ona, ani miss Alicya, ani Edward Carrol, nikt nie śmiał zapytać, jak myśli zachować się względem rozkazu, otrzymanego z Jacksonville.
Ale mała Dy, przytuliwszy się do ojca, który ją wziął na kolana, —
rzekła:
— Ojcze...
— Czego chcesz, moja najdroższa?
— Czy pojedziesz do tych niegodziwców, którzy chcą nam zrobić taką przykrość?
— Pojadę!.
— James!... — wykrzyknęła pani Burbankowa.
— Muszę — To jest moim obowiązkiem... — Pojadę!..
Powiedział on te słowa tak stanowczo, że napróżno chciałby kto zwalczyć zamiar, którego wszystkie następstwa widocznie obliczył. Żona całowała go, ściskała, lecz nie mówiła już nic. I cóż by mogła powiedzieć?
— Może w zbyt czarnych kolorach widzieliśmy ten arbitralny krok — odezwał się Burbank. — Jakież zarzuty mogą mi robić? — Faktu żadnego nie dopuściłem się — to wiadoma rzecz; przekonań moich czepiać się, to prędzej. Ale przekonania do mnie należą. Nigdym ich nie ukrywał przed mymi przeciwnikami i to, com myślał całe życie, bez wahania powiem im w oczy.
— Będziemy ci towarzyszyli, James; — powiedział Edward Carrol.
— Tak, nie puścimy cię samego do Jacksonville, — dodał pan Stannard.
— Nie, moi kochani, — odrzekł Burbank, — mnie tylko samego wezwano przed sąd Court-Justice, więc udam się sam. Zresztą, może być, że mię zatrzymają kilka dni, musicie więc zostać obaj w Camdless-Bay. Wam teraz powierzę całą naszę rodzinę na czas mojej nieobecności.
— A więc opuścisz nas, ojcze? — wykrzyknęła mała Dy.
— Tak, córeczko, — odrzekł p. Burbank wesoło. Do śniadania nie zasiądę z wami jutro, ale możesz mnie oczekiwać z pewnością na obiad i wieczór wszyscy razem spędzimy... Coby ci też przywieźć z Jacksonville? Na co miałabyś ochotę? Chociaż nie długo tam zabawię, zawsze będzie dosyć czasu, żeby ci co kupić... — ale czego sobie życzysz?
— Ciebie, ojcze!... — odrzekła dzieweczka.
Po tym okrzyku, tak wiernie malującym ogólny nastrój, całe grono rozeszło się, a James Burbank zajął się zabezpieczeniem domu, odpowiednio do okoliczności.
Noc przeszła spokojnie. Nazajutrz, Burbank wstawszy o świcie, udał się aleją bambusową do małego portu, gdzie polecił, by przygotowano mu łódź na godzinę 8-mą.
Wracając do Castle-House, spotkał Zermę, która zapytała:
— „Czy się pan stanowczo wybiera do Jacksonville?“
— Stanowczo i powinienem to uczynić w interesie nas wszystkich, — wszak mię rozumiesz?
— Rozumiem! Opór z pańskiej strony mógłby ściągnąć bandy Texara do Camdless-Bay.
— A tego niebezpieczeństwa, najgroźniejszego ze wszystkich, należy uniknąć bądź co bądź, odrzekł p. Burbank.
— Czy pan sobie nie życzy, żebym mu towarzyszyła?
— Przeciwnie, życzę sobie, żebyś została w plantacyi. Musisz być przy mojej żonie i przy córce, na wypadek jakiego nieszczęścia.
— Nie odstąpię ich, panie.
— Nie słyszałaś nic nowego?
— Nie! To tylko wiem, że podejrzani ludzie włóczą się dokoła plantacyi, wyraźnie dla szpiegowania. Dzisiejszej nocy także parę barek krążyło po rzece. Czyżby się domyślano, że p. Gilbert wstąpił do wojska federalnego, że zostaje pod rozkazami komandora Dupont, że może mu przyjść chęć przybycia potajemnie do Camdless-Bay?
— Mój dzielny syn! odpowiedział p. Burbank. Ale rozsądek mu nie pozwoli dopuścić się takiej nieostrożności!
— Lękam się bardzo, czy Texar tego nie miarkuje, odezwała się znów Zerma. Podobno wywiera coraz większy wpływ. Powinien się go pan wystrzegać w Jacksonville.
— Będę się wystrzegał, jak gada jadowitego! Alem ja czujny. Gdyby podczas mojej nieobecności, probował napaść na Castle-House...
— Niechaj się pan o siebie tylko lęka, nie o nas. Niewolnicy pańscy będą umieli obronić plantacyą: w razie potrzeby, dadzą się zabić co do jednego. Oni wszyscy są panu oddani, wszyscy pana kochają. Wiem, co myślą, co mówią i co by zrobili. Przychodzili tu ludzie z innych plantacyj, żeby ich zbuntować, nie udało im się to... Wszyscy oni stanowią tu jednę wielką rodzinę, która się z pańską zlewa. Możesz pan liczyć na nich.
— Wiem o tem i liczę.
Burbank powrócił do domu i, gdy nadeszła chwila odjazdu, pożegnał się z żoną, z córką i z miss Alicyą, obiecując im zachować zimną krew względem władzy, która go wezwała przed swój trybunał i nie dać jej powodu do gwałtownego postępowania. Miał on przyczynę lękać się o siebie, ale o ileż więcej trwożyło go położenie rodziny, której groziło tyle niebezpieczeństw w Castle-House!
Walter Stannard i Edward Carrol towarzyszyli mu do małego portu na krańcu alei, gdzie otrzymali jego ostatnie zlecenia poczem, przy pomyślnym wietrze południowo wschodnim, łódź szybko odpłynęła.
W godzinę później, około 10-tej, James Burbank wysiadł w Jacksonville.
Wybrzeże było podówczas prawie puste. Tylko garstka majtków wyładowywała statki do połowu śledzi. James Burbank mógł więc, niepoznany, udać się zaraz do jednego ze swoich znajomych, p. Harvey, mieszkającego na drugim końcu portu.
Ujrzawszy go, p. Harvey zadziwił się i mocno przestraszył. Nie przypuszczał on, żeby Burbank stawił się na wezwanie w Court-Justice. W mieście także nie spodziewano się tego. Co spowodowało ów lakoniczny rozkaz, tego pan Harvey nie wiedział. Prawdopodobnie, dla zadosyć uczynienia opinii publicznej, chciano zażądać od Burbanka wytłumaczenia się z postawy zachowawczej od początku wojny i z dobrze znanych idej co do niewolnictwa.
Może nawet myślą uwięzić, zatrzymać jako zastawnika, tego najbogatszego kolonistę florydzkiego? Czy nie lepiej było nieruszyć się z Camdless-Bay? Nie mógłżeby wrócić do domu, kiedy nikt jeszcze nie wie o jego przybyciu do Jacksonville?
Ale James Burbank nie po to przyjechał, żeby się cofnąć: on chciał zbadać stan rzeczy i postanowił to uczynić. Zadał więc panu Harvey kilka pytań bardzo ważnych, ze względu na jego sytuacyą.
— Czy władze zostały obalone przez menerów Jacksonvillskich?
— Jeszcze nie, ale im grozi coraz większe niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie, za pierwszym rozruchem zostaną usunięte.
— Czy Hiszpan Texar nie przyłożył ręki do zamieszek ludowych, na jakie się zanosi?
— Owszem; jest uważany za naczelnika krańcowej partyi stronników niewolnictwa we Florydzie i zapewne, wraz ze swymi poplecznikami, zapanuje nad miastem.
— Czy się potwierdzają ostatnie fakta wojenne, o których zaczynają głosić w całej Florydzie?
— Tak, organizacya Stanów Południowych już dokonana. — Rząd, ostatecznie ustalony 22 lutego, miał za prezydenta Jeffersona Davisa, a za wiceprezydenta Stephensa, obranych na przeciąg lat 6-ciu. Na kongresie, składającym się z 2-ch Izb, zwołanym w Richmond, Jefferson Davis w 3 dni później domagał się służby obowiązującej. Od tej chwili, konfederaci odnieśli kilka razy cząstkowe i niewielkiej wagi zwycięztwa. Z resztą, chodziły pogłoski, że 24-go, znaczna część armii generała Mac Clellana puściła się poza górny Potomac, co spowodowało ewakuacyą Columbusu, dokonaną przez Południowców. Wielka bitwa groziła zatem na Missisipi, a pociągnęłaby ona za sobą starcie się armii separatystowskiej z armią generała Granta.
— A eskadra, którą komandor Dupont miał poprowadzić do ujść rzeki Ś-go Jana?
— Słychać, że za jakie 10 dni sprobuje wtargnąć w przesmyki. Jeśli Texar, ze swymi stronnikami, zechcą dopuścić się jakiego zamachu, który im odda w ręce miasto, korzystając z tego, niezwłocznie zaczną wywierać swe zemsty osobiste.
Taki był wtedy stan w Jacksonville, którego rozwiązanie mogło przyspieszyć zajście z Burbankiem.
Gdy nadeszła chwila stawienia się przed sądem, Burbank, wyszedłszy od pana Harvey, skierował się ku placowi, na którym się wznosi Court-Justice. Na ulicach panował wielki ruch, gdyż ludność tłumnie dążyła w tę stronę. Czuło się, że z tej sprawy, niedoniosłej samej przez się, mogło wyniknąć zaburzenie z opłakanemi następstwami.
Na placu roił się zgiełkliwy tłum przeróżnych ludzi: mulatów, metysów i negrów. Nie wiele osób wpuszczono do sali Court-Justice, ale w znacznej części byli to stronnicy Texara, pomieszani z garstką uczciwych ludzi, przeciwnych wszelkiej niesprawiedliwości, którzy nie podołaliby podżegaczom dążącym do obalenia władz Jacksonvillskich.
Gdy James Burbank ukazał się na placu, poznano go natychmiast i rozległy się gwałtowne, złowróżbne krzyki. Kilku odważnych obywateli otoczyło go, niechcąc, żeby tak zacny i szanowany człowiek, jak osadnik z Camdless-Bay, był wystawiony, bezbronnie, na brutalne obejście tłumu. Burbank, przybyciem swojem dowiódł zarazem poczucia godności i odwagi: należało mu się więc za to odwdzięczyć.
Przy tej pomocy, James Burbank utorował sobie drogę przez plac, dotarł do Court-Justice i stanął przed kratkami, gdzie był bezprawnie zawezwany.
Prezydent miasta i jego urzędnicy zasiedli już na swych miejscach.
Byli to ludzie umiarkowani, którzy się cieszyli słusznem uznaniem. Łatwo sobie wyobrazić, ile zarzutów, ile pogróżek, przyszło im znosić od początku wojny secesyjnej, jakiej odwagi potrzebowali, żeby wytrwać na swych stanowiskach i energii, żeby się na nich utrzymać. Jeśli do owej chwili zdołali opierać się wszelkim napaściom stronnictwa, podżegającego do rozruchów, to dlatego, że, jak wiadomo, kwestya niewolnictwa, we Florydzie znacznie mniej zajmowała umysły, aniżeli w innych Stanach Południa, gdzie doprowadzała ludność do szału. Jednakże ideje Seperatystowskie codzień więcej zdobywały gruntu, a wraz z niemi, wzmagał się też wpływ awanturników, nomadów, rozproszonych w hrabstwie. Władza w tym celu nawet, postanowiła zawezwać Jamesa Burbanka, po otrzymanej denuncyacyi jednego z naczelników ich partyi, Texara, — żeby dać pewne zadosyćuczynienie opinii publicznej, pozostającej pod naciskiem partyi czerwonych.
Szmer — w części przychylny, w części nieprzyjazny, jakim powitano w sali właściciela Camdless-Bay, ucichł niezadługo.
James Burbank stanął przed kratkami, ze śmiałem spojrzeniem i nieczekając nawet, żeby mu urzędnik zadał zwykłe pytania, rzekł pewnym głosem:
— „Wezwaliście Jamesa Burbanka, staje więc przed wami!“
Po zamianie pierwszych urzędowych zapytań i odpowiedzi, Burbank zapytał:
— O co jestem oskarżony?
— O stawianie opozycyi słowem, a może i czynem, — idejom i nadziejom, które winny teraz panować we Florydzie, — odpowiedział urzędnik.
— Któż mnie oskarża? — zapytał James Burbank.
— Ja!..
Był-to Texar. James Burbank poznał głos, ale nie obrócił nawet głowy w jego stronę i wzruszył tylko ramionami na znak wzgardy dla podłego oskarżyciela, który nań zagiął parol.
Towarzysze i stronnicy Texara głosem i gestami podniecali swego szefa.
— „Przedewszystkiem, — rzekł on — rzucę Jamesowi Burbankowi tę obelgę w oczy, że jest nordzistą! Jego obecność w Jacksonville, to ciągła zniewaga względem stanu skonfederowanego. Kiedy sercem i pochodzeniem należy do nordzistów, dla czego nie powrócił na Północ!
— Jestem we Florydzie, bo mi się podoba tu być, — odparł James Burbank. Od dwudziestu lat mieszkam w tem hrabstwie. Nie urodziłem się tu wprawdzie, ale, w każdym razie, jest-to wiadome, skąd pochodzę. Mówię do tych, których przeszłość jest nieznaną, którzy się kryją przed okiem ludzkiem i których prywatna egzystencya zasługuje na większe zarzuty, aniżeli moja!
Texar, bezpośrednio ugodzony tą odpowiedzią, nie stracił miny.
— Cóż więcej! — rzekł James Burbank.
— Co więcej?.. W chwili kiedy kraj ma powstać dla utrzymania niewolnictwa, kiedy gotów jest wylać krew dla odparcia wojsk federalnych, oskarżam Jamesa Burbanka jako przeciwnika niewolnictwa i propagatora idej przeciwnych niewolnictwu!
— Jamesie Burbanku, — przemówił urzędnik — ze względu na okoliczności, wśród jakich się znajdujemy, oskarżenie to jest wyjątkowej doniosłości, — oczekuję więc odpowiedzi.
— Odpowiedź moja będzie bardzo prosta, — odrzekł James Burbank. Nigdy nie zajmowałem się propagandą i nie chcę się nią zajmować; niesłuszne to oskarżenie jest fałszywe. Co się zaś tycze moich przekonań, odnośnych do niewolnictwa, niechaj mi będzie wolno je tu przypomnieć. Tak, jestem abolicyonistą! Tak, boleję nad tą walką Południa z Północą! Lękam się, żeby Południe nie sprowadziło na siebie nieszczęść, którychby mogło uniknąć i w jego własnym interesie żałuję, że nie poszło inną drogą zamiast wszczyniać wojnę, sprzeczną z rozsądkiem i z sumieniem ogółu. — Przyznacie kiedyś, że ci, którzy do was tak przemawiają, jak ja obecnie, mają słuszność za sobą. Gdy godzina przeobrażenia; postępu moralnego wybiła, szaleństwem jest opierać się.
Prócz tego, rozłączenie Południa z Północą byłoby zbrodnią przeciw ojczyźnie amerykańskiej. Ani rozum, ani sprawiedliwość, ani siła nie będą po waszej stronie i ten występek nie zostanie spełniony.
Słowa Burbanka zrazu przyjęto okrzykami, nad któremi niebawem wzięły górę gwałtowniejsze wrzaski. Większość tych ludzi, bez czci i wiary, nie mogła się zgodzić na tę szlachetną mowę. Gdy się udało urzędnikom nakazać ciszę w pretoryum, James Burbank podniósł znowu głos.
— Czekam teraz dokładniejszych oskarżeń o czyny, nie o ideje i odpowiem na nie, gdy je usłyszę.
To zachowanie się, nacechowane godnością, musiało wprawić w kłopot urzędników. Nie wiedzieli oni żadnego faktu, któryby można zarzucić Burbankowi. Ich rolą było wysłuchać tylko zaskarżeń i popierających je dowodów, jeśli jakie będą.
Texar, czując, że się musi wytłumaczyć kategoryczniej, bo inaczej nie osiągnie celu, — rzekł:
— A więc dobrze, wyznaję, że, mojem zdaniem, nie godzi się odwoływać do wolności przekonań w kwestyi niewolnictwa w chwili, kiedy kraj cały powstaje w obronie tej sprawy. Ale jeśli Jamesowi Burbankowi służy prawo myśleć, co mu się podoba, o tej kwestyi, jeśli prawda, że się nie stara zjednywać stronników dla swych idej, to w każdym razie należy mu zrobić ten zarzut, że się porozumiewa z nieprzyjacielem, stojącym u granic Florydy!
To oskarżenie o wspólnictwo z federalistami było niesłychanie ważne, ze względu na ówczesne okoliczności. Łatwo to było poznać z wrażenia, jakie wywołało. Jednakże zarzut ten był jeszcze niedosyć dobitny, należało go poprzeć faktami.
— Utrzymujesz, że się porozumiewam z nieprzyjacielem? — odpowiedział James Burbank.
— Tak — odrzekł Texar.
— Wytłumacz się jaśniej!.. Domagam się tego.
— Dobrze! — przemówił znów Texar. Ze trzy tygodnie temu, emisaryusz wyprawiony do Jamesa Burbanka, opuścił wojsko federalne lub przynajmniej flotyllę komandora Dupont. Przybył on do Camdless-Bay i śledzono go od chwili, kiedy przeszedł przez plantacyą, aż do granic Florydy. Czy zaprzeczysz temu?...
Widocznie miał na myśli człowieka, który przyniósł list od młodego porucznika. Szpiedzy Texara nie pomylili się. Tym razem oskarżenie było dokładne. Z niepokojem czekano odpowiedzi.
James Burbank bez wahania wyjawił ścisłą prawdę.
— Rzeczywiście, przybył w owym czasie pewien człowiek do Camdless-Bay, ale byłto prosty posłaniec, który nie należał do armii federalnej i przyniósł tylko list od mego syna...
— Od syna! — wykrzyknął Texar, — od syna twego, który jeśli jesteśmy dobrze powiadomieni, wstąpił do armii unionistowskiej, — od twego syna, który znajduje się może w pierwszym szeregu napastników, dążących teraz do Florydy!...
Zapalczywe słowa Texara sprawiły na publiczności silne wrażenie. Jeśli James Burbank, przyznawszy się do listu od syna wyjawi i to, że tenże służy w szeregach armii federalnej, — jakże się zdoła obronić przeciw oskarżeniu, że pozostaje w stosunkach z wrogami Południa?
— Czy zechcesz pan odpowiedzieć na fakta, zarzucone pańskiemu synowi?
— Nie, panie, — odpowiedział Burbank stanowczym głosem, — nie poczuwam się do tego obowiązku. Mój syn, o ile wiem, nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Jestem o to tylko okarżony, żem się porozumiewał z armią federalną. Otóż przeczę temu i żądam choćby jednego na to dowodu od tego człowieka, który mię napastuje wskutek nienawiści osobistej.
— A więc przyznaje, że jego syn bije się w tej chwili przeciw konfederatom? — wykrzyknął Texar.
— Nie mam nic do przyznania.. nic — odpowiedział James Burbank. Toś ty powinien udowodnić swoje zarzuty!
— Dobrze!... Udowodnię! — odparł Texar. — Za kilka dni będę w posiadaniu żądanego dowodu, a gdy go będę miał...
— Gdy go pan będziesz miał, wtedy będziemy mogli wyrokować o tym fakcie; ale dotąd, nie widzę zarzutów, na jakie James Burbank miałby odpowiadać, — rzekł urzędnik.
— Byłoto przemówienie prawego człowieka; ale publiczność, uprzedzona do Burbanka, źle przyjęła słuszne słowa urzędnika; zwłaszcza też stronnicy Texara szemrali, a nawet odzywali się z protestami. Hiszpan, który to zmiarkował, dając już pokój faktom, odnośnym do Gilberta, wrócił do bezpośrednich zarzutów względem jego ojca.
— Tak, — powtórzył, — poprę dowodami wszystko, com powiedział, — mianowicie to, że James Burbank jest w stosunkach z nieprzyjacielem, który się gotuje do zagarnięcia Florydy. Tymczasem opinie, które wygłasza publicznie, — opinie tak niebezpieczne dla sprawy niewolnictwa, są zgubą dla nas. Z tejto przyczyny, w imieniu, wszystkich posiadaczy niewolników, którzy nigdy nie poddadzą się jarzmu, jakie im Północ chce narzucić, domagam się przytrzymania jego osoby...
— Tak!.. Tak!... wykrzyknęli stronnicy Texara podczas kiedy część zgromadzenia daremnie próbowała zaprotestować przeciw temu nieuzasadnionemu żądaniu.
Gdy urzędnik zdołał przywrócić ciszę w audytoryum, James Burbank zabrał znowu głos:
— Opieram się całą siłą, całem prawem mojem tej samowoli, do jakiej chcecie doprowadzić władze. Prawda, jestem abolicyonistą, przyznałem to już, — ale sądzę, że wszystkie przekonania są uprawnione wobec systemu rządu — opartego na wolności. Dotychczas nie jest to zbrodnią, być przeciwnym niewolnictwu; a gdzie niema winy, tam prawo nie jest mocne wymierzać karę!...
Szala opinii zdawała się przechylać na stronę Burbanka. Texar, widząc to, musiał uznać za potrzebne odrzucić chwilowo swoję broń, jako nietrafiającą do celu i, zastąpić ją inną, czyniąc więc niespodziany zwrot, — rzekł do Burbanka:
— Kiedyś przeciwny niewolnictwu, to wyzwólże swoich niewolników!...
— Wyzwolę ich! — odpowiedział Burbank, — wyzwolę, gdy przyjdzie na to czas.
— Uczynisz to, gdy armia federalna zawładnie Florydą! — odrzekł Texar. Potrzebujesz żołnierzy Shermana i marynarzy Dupont’a, żeby się odważyć na pogodzenie swoich czynów z idejami. Jest-to ostrożne ale — podłe!!!
— Podłe? — zawołał oburzony Burbank, który nie zmiarkował, że przeciwnik zastawia na niego sidła.
— Tak, podłe! — powtórzył Texar. — Odważże się w prowadzić swoje przekonania w praktykę! — Doprawdy, możnaby myśleć, że się ubiegasz za łatwą popularnością, dla ujęcia sobie ludności z Północy! — Tak! Udajesz przeciwnika niewolnictwa, ale w głębi duszy, przez interesowność, jesteś jego stronnikiem!
James Burbank, usłyszawszy tę obelgę, wyprostował się i obrzucił oskarżyciela wzgardliwem spojrzeniem. Tego już nie mógł znieść, gdyż zarzut obłudy był w zupełnej sprzeczności z jego postępowaniem otwartem i prawem.
— Mieszkańcy Jacksonville!- — zawołał gromkim głosem, żeby go usłyszało całe zgromadzenie. — Od dziś dnia, nie mam ani jednego niewolnika. Dziś jeszcze ogłoszę zniesienie niewolnictwa w Camdless-Bay!
Zrazu, śmiałą tę deklaracyę przyjęto okrzykami — hurra! Rzeczywiście była ona raczej dowodem niezwykłej odwagi, aniżeli roztropności. James Burbank dał się porwać oburzeniu.
Niestety, było-to oczywiste, że ten krok narazi na szwank interesa innych plantatorów florydzkich; natychmiast nastąpiła też reakcya pomiędzy publicznością w Court-Justice. Oklaski przygłuszone zostały złowróżbnemi krzykami nietylko ludzi, którzy z zasady bronili niewolnictwa, ale i tych którzy byli obojętni na tę kwestyą. Poplecznicy Texara skorzystaliby z tego zwrotu dla dopuszczenia się jakiego gwałtu na osobie Burbanka, gdyby nie to, że sam Hiszpan poskromił ich, mówiąc: „Dajcie pokój!“. James Burbank rozbroił się własną ręką!... Teraz już go mamy!...
Słowa te, których znaczenie czytelnik zrozumie niezadługo, były dostateczne dla pohamowania tych zwolenników gwałtownych środków. Dlatego też, gdy urzędnicy oznajmili Burbankowi, że się może oddalić, nie doznał on w tem żadnej przeszkody. Wobec braku wszelkich dowodów, nie było przyczyny, na żądanie Texara, uwięzić Burbanka. Później, jeżeliby Hiszpan, upierający się przy swych oskarżeniach, udowodnił zmowę Burbanka z nieprzyjacielem, władze rozpoczęłyby nanowo śledztwo, — ale do owej chwili, James Burbank miał pozostać wolnym.
Wprawdzie, deklaracya jego co do ludności z Camdless-Bay, złożona publicznie, w przyszłości miała być wyzyskaną przeciwko władzom miejskim, a na korzyść partyi ruchów.
Bądź co bądź, gdy James Burbank wychodził z Court-Justice, jakkolwiek szły za nim niechętne mu tłumy, policya zdołała powstrzymać wszelkie gwałty. Były krzyki, pogróżki, ale nie przyszło do brutalnych czynów. Widocznie osłaniał go wpływ Texara. Udało mu się bez szwanku dotrzeć do portu, gdzie łódź na niego czekała. Tam pożegnał, się z p. Harvey, który mu towarzyszył; poczem odbiwszy od brzegu, pozostawił za sobą wrzaski krzykaczy Jacksonvillskich.
Po upływie 2-ch godzin, dostał się on nareszcie do tamy w Camdless-Bay, gdzie oczekiwała go rodzina. Jakże się ten światek uradował na jego widok. Tyle było powodów lękać się, żeby go nie przytrzymano...
Całując małą Dy, — rzekł on: obiecałem ci powrócić na obiad, a wiesz dobrze, moja droga, że zawsze dotrzymuję obietnicy!..
Tegoż samego wieczoru James Burbank opowiedział swoim domownikom, jak się rzeczy odbyły w Court-Justice. Haniebne postępowanie Texara przedstawiało im się w całej nagości.
On to zrządził, wraz z motłochem Jacksonvillskim, że nastąpił ów rozkaz stawienia się przed władzami. Zachowanie się urzędników w tej sprawie było godne uznania. Na zarzut znoszenia się z federalistami, odpowiedzieli zażądaniem dowodów; a ponieważ Texar nie mógł ich dostarczyć, James Burbank pozostał na wolności.
Jednakże, pośród tych niejasnych oskarżeń, imię Gilberta było nadmienione i zdawało się, że nikt w tem zgromadzeniu nie wątpi, iż on się znajduje w armii Północnej; a czy oświadczenie Burbanka, że nie odpowie na ten zarzut, nie było przyznaniem się w połowie?
Aż nazbyt łatwo sobie wyobrazić, jaka trwoga ogarnęła panią Burbankowę, miss Alicyą i całą tę rodzinę, tak zagrożoną. Czy, niemogąc pochwycić w swe szpony syna, zapaleńcy Jacksonvilscy nie uczepią się ojca? Texar pewno się przechwalał, obiecując, że za kilka dni udowodni ten fakt. Jednakże mogło to nastąpić, a w takim razie, położenie stałoby się w najwyższym stopniu niepokojące.
— Mój biedny Gilbert! — wykrzyknęła pani Burbankowa. Tak blisko jest Texara, a gotów odważyć się na wszystko, dla dopięcia swego celu!
— Czyby go niemożna uwiadomić o tem, co się dzieje w Jacksonville? — zapytała miss Alicya.
— Nadewszystko trzebaby go ostrzedz, że nie ostrożność z jego strony pociągnęłaby za sobą najzgubniejsze skutki dla niego i całej rodziny, — dorzucił p. Stannard.
— Jakimże sposobem ostrzedz go? — odpowiedział James Burbank. Że się szpiegi ciągle włóczą do koła Camdless-Bay, jest-to aż nadto pewne. Ów posłaniec Gilberta już był śledzony w powrotnej drodze. List nasz gotówby wpaść w ręce Texara, a człowiek, wysłany z ustnem zawiadomieniem, mógłby zostać przytrzymany w drodze. Nie, moi kochani, nie kuśmy się na nic takiego, coby mogło pogorszyć sytuacyą... Dałby Bóg, żeby armia federalna zajęła Florydę jak najprędzej! Czas już, żeby tej mniejszości uczciwych ludzi przestała grozić większość, złożona z wyrzutków naszego kraju!
James Burbank miał słuszność: niewątpliwie szpiegowano plantacyą, byłoby więc bardzo niebezpiecznie, przeprowadzać korespondencyą z Gilbertem. Zresztą, zbliżała się chwila, kiedy Burbank i nordziści, zamieszkali we Florydzie, mieli znaleźć osłonę w armii federalnej.
Rzeczywiście, nazajutrz właśnie komandor Dupont miał przybić do Edisto. Przed upływem 3-ch dni spodziewano się napewno wiadomości, że flotylla, wylądowawszy na wybrzeżu Georgii, podąży do zatoki Saint-Andrews.
James Burbank opowiedział wtedy, jakie ważne zajście miało miejsce w sali Sądowej. Oznajmił on rodzinie, że wyzwany przez Texara i, poczuwając się do swych praw, złożył publicznie deklaracyą, iż zniesie niewolnictwo w całej posiadłości swojej. Czego żaden stan nie ośmielił się jeszcze proklamować bez nacisku siły zbrojnej, to on uczynił z dobrej woli.
Była-to deklaracya zarówno śmiała jak szlachetna. Następstwa jej trudno było przewidzieć. Rozumie się, że z natury swojej musiała sytuacyą Jamesa Burbanka uczynić jeszcze groźniejszą, w tym kraju, hołdującym niewolnictwu. Mogła nawet wywołać próby buntu pośród niewolników z innych plantacyj. Pomimo to, rodzina Burbanków, wzruszona wielkością tego czynu, w zupełności nań się zgodziła.
— Cokolwiek bądź nastąpi, James, — rzekła pani Burbankowa, — dobrześ odpowiedział na ohydne insynuacye tego podłego Texara.
— Jesteśmy dumni z ciebie, ojcze, — dodała miss Alicya, — pierwszy raz dając to miano p. Burbankowi.
— Tak więc, moja droga córko, gdy Gilbert i federaliści wkroczą do Florydy, nie zastaną już ani jednego niewolnika w Camdless-Bay.
— Dziękuję panu, — odezwała się Zerma, — dziękuję za moich towarzyszy i za siebie. — Co do mnie, nie czułam się nigdy niewolnicą. Państwa łaskawość i szlachetność czyniły mię tak wolną, jak dziś nią jestem!
— Masz słuszność, Zermo, — odrzekła pani Burbankowa.— Jakeśmy cię kochali niewolnicą, tak i wolną kochać cię będziemy.
Zerma, nie tając swego wzruszenia, wzięła Dy w objęcia i przycisnęła ją do piersi.
Panowie Stannard i Carrol gorąco uścisnęli Burbankowi rękę, dając tem do poznania, że pochwalają ten czyn, owoc odwagi, a także i sprawiedliwości.
Rodzina Burbanka, pod wpływem szlachetnego wrażenia, zapomniała snać o komplikacyach, mogących wyniknąć z jego postępku.
To też w całem Camdless-Bay, chyba tylko jeden pan Perry potępiłby ten krok Burbanka ale o nim niewiedział, gdyż dopiero w nocy miał powrócić z objazdu plantacyi.
Ponieważ była już późna godzina, rozeszło się całe grono; wpierwej jednak Burbank oznajmił, że nazajutrz doręczy akt wyzwolenia niewolnikom.
— Będziemy przy twoim boku, James, gdy im powiesz, że są wolni!
— Tak, wszyscy staniemy przy tobie! — dodał Edward Carrol.
— I ja także, ojcze? — zapytała mała Dy.
— I ty, moja najdroższa.
— Zermo, czy ty nas potem opuścisz? — dorzuciła dziewczynka.
— Nie, moje dziecko! — Nie, nigdy cię nie opuszczę.
Niezadługo wszyscy porozchodzili się do swoich pokoi, po zwykłem zabezpieczeniu Castle-House.
Nazajutrz, pierwszą osobą jaką napotkał James Burbank w parku rezerwowanym był właśnie pan Perry. Ponieważ tajemnica była ściśle zachowana, usłyszał tę wiadomość z ust Burbanka, który z góry wiedział, że go to wprowadzi w zdumienie.
— Och, panie James! panie James!...
Zupełnie oszołomiony, nie mógł on się zdobyć na inną odpowiedź.
— Nie powinno cię to jednak dziwić, Perry — powiedział Burbank. — Przyspieszyłem tylko wypadki. Wyzwolenie murzynów jest, jak wiesz, aktem nieuniknionym w każdym Stanie, który się poczuwa do swojej godności...
— Do swojej godności, panie James! — Jakiż związek ma z tem godność?
— Nie rozumiesz wyrazu godność, jak widzę, — a więc dobrze, to powiem: w każdym Stanie, dbałym o swoje interesa.
— O swoje interesa... o swoje interesa, panie James! Pan śmiesz powiedzieć: dbałym o swoje interesa?...
— Niezaprzeczenie — i przyszłość wkrótce ci tego dowiedzie, mój drogi Perry!
— Ale skądże będzie się brało robotników do plantacyj, panie Burbanku?
— Zawsze z pomiędzy murzynów.
— Murzyni nie będą już pracowali, bo ich nikt zmuszać nie będzie.
— Przeciwnie, będą pracowali jeszcze gorliwiej, bo z dobrej woli — i z większą przyjemnością, gdyż byt ich będzie lepszy.
— Pańscy murzyni od tego zaczną, że nas opuszczą!
— Bardzobym się zadziwił, mój drogi Perry, gdyby to przyszło do głowy choćby jednemu.
— Więc ja już nie jestem zawiadowcą niewolników w Camdless-Bay?
— Nie; ale nie przestajesz być zawiadowcą w Camdless-Bay, i sądzę, że twoje stanowisko nie straci nic na tem, że będziesz wydawał rozkazy wolnym ludziom, zamiast niewolnikom.
— Ale...
— Mój drogi Perry, uprzedzam cię, że na wszelkie twoje „ale“ mam gotowe odpowiedzi; pogódź się więc z krokiem, który nie mógł już być długo odkładany i który moja rodzina przyjęła z zapałem.
— Czy nasi murzyni o nim nie wiedzą?...
— Nie jeszcze, i proszę cię, nie mów im nic. Dowiedzą się dzisiaj. Zwołaj ich wszystkich do parku na 3-cią po południu i powiedz tylko, że im mam coś obwieścić.
Po tych słowach, rządzca odszedł z oznakami zdumienia, powtarzając:
— Murzyni przestaną być już niewolnikami! Murzyni będą pracowali samoistnie! Murzyni będą zmuszeni sami zaspakajać swoje potrzeby! To przewrót porządku społecznego! To zniweczenie praw ludzkich! To rzecz niezgodna z naturą! Tak, niezgodna z naturą!..
W ciągu poranku, James Burbank, Walter Stannard i Edward Carrol pojechali breakiem zwiedzić część plantacyi na północnej granicy. Niewolnicy oddani byli zwykłej pracy około ryżu, drzew kawowych i trzciny cukrowej. Niemniej gorliwie szły roboty w warsztatach. Tajemnica była dobrze dochowana; żadna komunikacya nie mogła jeszcze nastąpić pomiędzy Jacksonville a Camdless-Bay, ci więc, których tak bezpośrednio dotyczył zamiar Burbanka, nic o nim nie wiedzieli.
James Burbank wraz ze swymi przyjaciółmi, wybrali się w północną stronę plantacyi, dla przekonania się, czy nic nie grozi w okolicy. Po deklaracyi z dnia poprzedniego, można się było lękać, żeby część pospólstwa z Jacksonville, albo z okolicznych wsi, nie dała się namówić do napadu na Camdless-Bay.
Dotąd jednakże nic się nie stało. Nie dostrzeżono nawet włóczęgów na wodach Saint-John. Shannon, który popłynął w górę rzeki o 10-tej godzinie rano, niezatrzymawszy się w małym porcie, dążył dalej do Picolata; znikąd więc nie groziło nic mieszkańcom Castle-House.
Około 12-stej, James Burbank, Walter Stannard i Edward Carrol powrócili do domu mostem, okalającym park. Cała rodzina uspokojona już trochę, oczekiwała ich na śniadanie. Rozmawiano swobodniej, zdawało się bowiem, że położenie jest mniej naprężone. Energia władzy Jacksonvillskiej musiała zaimponować czerwonym ze stronnictwa Texara. Gdyby się ten stan rzeczy przedłużył jeszcze dni kilka, Florydę zajęłaby armia federalna i przeciwnicy niewolnictwa, tak z Północy jak i z Południa, byliby tam bezpieczni.
James Burbank mógł przeto przystąpić do ceremonii usamowolnienia, — pierwszego aktu w tym rodzaju, dokonanego dobrowolnie w Stanie podtrzymującym niewolnictwo.
Ze wszystkich murzynów w plantacyi Camdless-Bay, najbardziej miał się uradować dwudziestoletni chłopiec, imieniem Pygmalion, pospolicie nazywany Pyg. Przeznaczony do poślednich usług w Castle-House, Pyg mieszkał we dworze. Nie chodził on do roboty ani w pole, ani do warsztatów. Byłto chłopiec śmieszny, próżny, gnuśny, któremu państwo Burbankowie niejedno wybaczali łaskawie. Odkąd rozgrywała się kwestya niewolnictwa, deklamował on szumne frazesy o wolności człowieka i przy każdej sposobności miewał pretensyonalne mowy do swoich towarzyszy, którzy w oczy śmieli się z niego. Ponieważ jednak w gruncie nie był to zły chłopak, dawano mu się wygadać. Łatwo odgadnąć, jakie rozmowy prowadził z rządzcą Perry, gdy ten miał humor słuchać go i jakie wrażenie na nim sprawić musiał, akt wyzwolenia, przywracający mu godność człowieczą.
Owego dnia, uprzedzono murzynów, że się mają zgromadzić w rezerwowanym parku, dla usłyszenia ważnej wieści z ust właściciela plantacyi.
Około 3-ciej, cała ludność, wyległszy z baraków, zaczęła się gromadzić przed Castle-House. Ci poczciwcy nie wrócili popołudniu ani do warsztatów, ani w pole, chcąc się przyodziać staranniej, jak to było ich zwyczajem, gdy byli wpuszczeni do parku. Panował tam zatem wielki ruch, krzątano się po chatach, biegano z jednej do drugiej; a rządzca Perry, przechodzając się od baraku do baraku, mruczał:
— Pomyśleć tylko, że w tej chwili, możnaby jeszcze handlować tymi murzynami, kiedy nie przestali być towarem; tymczasem, zanim godzina upłynie, już ich nie będzie wolno ani kupować, ani sprzedawać! Tak, do ostatniego tchnienia powtarzać to będę, pomimo to wszystko co robi i mówi pan James Burbank, a po nim prezydent Lincoln, a po prezydencie Lincolnie, wszyscy federaliści z Północy i wszyscy liberałowie z obu światów, — sprzeciwia się to naturze!...
W tejże chwili, Pygmalion który nie wiedział jeszcze o niczem, spotkał się z rządzcą.
— Dlaczego nas zwołują, p. Perry? — zapytał — czyby pan nie był łaskaw powiedzieć mi?
— Owszem, głupcze, — po to żeby cię...
Rządzca umilkł, niechcąc zdradzić tajemnicy. — Naraz przyszła mu pewna myśl do głowy, rzekł więc:
— Chodź tu, Pygu!
Chłopiec przybliżył się.
— Ciągnę cię czasem za ucho, — prawda, chłopcze?
— Tak, panie Perry, — bo wbrew wszelkiej sprawiedliwości, tak boskiej, jak i ludzkiej, jest-to pańskiem prawem.
— Kiedy tak, to sobie pozwolę skorzystać raz jeszcze ze swego prawa.
Mówiąc to, pan Perry, bez względu na krzyki Pyga, zaczął go ciągnąć za uszy, już i tak dosyć długie.
To zastosowanie swego prawa po raz ostatni do jednego z niewolników z plantacyi, sprawiło ulgę p. rządzcy.
O godzinie 3-ciej, James Burbank wraz z otoczeniem swojem, ukazał się na tarasie, zdobiącym Castle-House, gdzie go oczekiwało 700 niewolników: mężczyźni, kobiety, dzieci, a nawet i starcy, którzy u schyłku życia otrzymywali przytułek w barakach, w Camdless-Bay.
W jednej chwili zapanowała głęboka cisza. Na znak Jamesa Burbanka, pan Perry i dozorcy kazali się zbliżyć murzynom, żeby wszyscy mogli usłyszeć, co im zostanie obwieszczone.
James Burbank zabrał głos:
— Moi przyjaciele, — rzekł, — jak wiecie, zadawniona i niestety aż nazbyt krwawa wojna domowa jątrzy ludność Stanów Zjednoczonych.
Rzeczywistą pobudką tej wojny była kwestya niewolnictwa. Południe, uwzględniając tylko to, w czem mylnie upatruje korzyść dla siebie, chciało utrzymywać je nadal; Północ zaś, w imię ludzkości, pragnęła je znieść w Ameryce. Bóg pobłogosławił obrońcom słusznej sprawy i zwycięztwo nieraz już stanęło po stronie walczących za wyzwolenie całej rasy ludzkiej. Jest-to powszechnie wiadome, że wierny memu pochodzeniu, zawsze podzielałem ideje Północy, niemogąc jednak wprowadzić ich w czyn. Niespodzianie, pewne okoliczności pozwoliły mi iść za głosem przekonań, posłuchajcie zatem, co wam powiem w imieniu mojej rodziny.
Ogólne wzruszenie objawiło się głuchym szmerem, który ucichł, prawie natychmiast. Wtedy Burbank, donośnym głosem, złożył następującą deklaracyą:
— Od dziś, dnia 28 lutego 1862 roku, niewolnicy z mojej plantacyi są uwolnieni od wszelkiej służebności i mogą rozporządzać swojemi osobami. W Camdless-Bay istnieją teraz tylko wolni ludzie.
Przeciągłe hurra!... zabrzmiało w powietrzu, ręce się wznosiły na znak dziękczynienia; imię Burbanka wyrwało się ze wszystkich piersi. Cała gromada zbliżyła się do peronu pragnąć ucałować ręce wybawcy. Zapanował zapał niedoopisania, tem gwałtowniejszy, że nie przygotowany. Łatwo sobie wystawić, jak Pygmalion gestykulował, deklamował, jakie przybierał postawy.
Najstarszy z murzynów, stanąwszy na pierwszym stopniu peronu, podniósł głowę do góry i, głęboko wzruszonym głosem rzekł:
— W imieniu byłych niewolników plantacyi Camdless-Bay, dziękuję za wyzwolenie, z którem pan pierwszy wystąpiłeś w Stanie Florydy!
Mówiąc te słowa, stary murzyn zwolna wstępował po wschodach peronu, aż do Burbanka, któremu ucałował ręce; a gdy maleńka Dy wyciągnęła doń rączęta, przedstawił ją swoim towarzyszom.
„Hurra!... Niech żyje pan Burbank!...
Krzyki te radośnie rozległy się w powietrza i musiały ponieść wiadomość o spełnieniu się wielkiego czynu, aż do Jacksonville, na drugi brzeg rzeki Saint-John.
Rodzina Burbanka, silnie wzruszona, daremnie starała się uciszyć te oznaki entuzyazmu: milczenie wtedy dopiero zapanowało, gdy Zerma, wystąpiwszy na peron, rzekła:
— Moi przyjaciele, jesteście teraz wszyscy wolni, dzięki szlachetności i ludzkości tego, który był naszym panem i najlepszym z panów!
— Tak!... Tak!... zawołały setki głosów, zlanych w jeden wybuch wdzięczności.
— Odtąd każdy z nas może rozporządzać swoją osobą, może opuścić plantacyą, skorzystać z wolności, jeśli w tem upatruje korzyść dla siebie. Co do mnie, pójdę za popędem serca i, jestem pewna, że większa część z pomiędzy was tak samo uczyni. Dostałam się do Camdless-Bay przed 6-ma laty. Oboje z mężem przeżyliśmy tu kawał czasu i pragniemy tu umrzeć; błagam więc pana Burbanka, żeby nas zatrzymał u siebie, jak gdybyśmy jeszcze byli niewolnikami...
Niechaj ci, którzy także tego pragną...
— Wszyscy!... Wszyscy!...
Te słowa, tysiąc razy powtórzone, były dowodem, jak dalece był cenionym właściciel Camdless-Bay, ile zdołał obudzić przywiązania i wdzięczności w tych poczciwych sercach.
James Burbank, zabierając znowu głos, oznajmił, że kto tylko zechce będzie mógł pozostać na plantacyi w tych nowych warunkach: że należy tylko, za wspólną zgodą, ustanowić skalę wynagrodzenia za wolny wynajem i prawa nowych wyzwoleńców i że w tym celu, każdy z murzynów otrzyma od niego dla siebie wraz rodziną akt wyzwolenia, na mocy którego będzie mógł odzyskać przypadające mu z prawa miejsce wśród ludzkości.
Dozorcy natychmiast dokonali tego.
James Burbank, będąc oddawna zdecydowanym wyzwolić swoich niewolników, miał przygotowane akty i rozdał je zaraz murzynom, którzy je odbierali z najczulszemi oznakami wdzięczności.
Wieczór poświęcony był zabawie. Nazajutrz cała ta ludność miała powrócić do zwykłej pracy, ale w tym dniu, plantacya obchodziła święto. Rodzina Burbanka, przyłączywszy się do tych poczciwców, odbierała najszczersze oznaki wdzięczności i zapewnienia wierności bez granic.
Jeden tylko pan Perry, z miną potępieńca, przechadzał się pomiędzy gromadką niegdyś swoich ludzi i, gdy Burbank zapytał:
— Cóż ty myślisz o tem, Perry?
— Ja myślę, panie James, — odrzekł, — że ci Afrykańczycy, jakkolwiek wolni, niemniej urodzili się w Afryce i nie zmienili barwy skóry i że, ponieważ urodzili się jako czarni, umrą także jako tacy...
— Ale będą żyli jako biali, a wtem grunt! — odpowiedział James Burbank z uśmiechem.
Owego wieczoru, rodzina Burbanków zasiadła do obiadu prawdziwie uszczęśliwiona i ufniejsza w przyszłość.
Za kilka dni bezpieczeństwo Florydy miało być zupełnie zapewnione. Żadna zła wieść nie nadeszła zresztą z Jacksonville. Prawdopodobnie, zachowanie się Burbanka w Court-Justice, wywarło korzystne wrażenie na większości mieszkańców.
W obiedzie tym uczestniczył także pan Perry: rad nie rad musiał on się pogodzić ze spełnionym faktem i siedział nawet naprzeciwko najsędziwszego z murzynów, którego zaprosił James Burbank, jakby dla wykazania w jego osobie, że emancypacya niewolników nie była czczą deklaracyą. Na dworzu rozlegały się wesołe okrzyki, a park jaśniał odblaskiem ogni, rozpalonych w różnych punktach plantacyi. Podczas obiadu pojawiła się deputacya z przepysznym bukietem, z najpiękniejszym, niewątpliwie, jaki kiedykolwiek ofiarowano „pannie Dy Burbankównie z Castle-House“. Była-to wzruszająca chwila dla jednej i drugiej strony.
Następnie murzyni rozeszli się, a państwo Burbankowie, poszli z całem swojem kółkiem do halli, dla dokończenia tam wieczoru. Zdawało się, że dzień tak dobrze zaczęty, powinien się także dobrze skończyć.
Około 8-ej godziny, cisza panowała w całej plantacyi. Na pozór nie groziło żadne niebezpieczeństwo, kiedy, niespodzianie, dały się słyszeć na dworze jakieś głosy.
James Burbank pospieszył otworzyć drzwi od halli.
Przed peronem czekało kilka osób, rozmawiając głośno.
— Co się stało? — zapytał James Burbank.
— Panie Burbank, — odrzekł jeden z dozorców, jakiś statek przybił do bulwaru.
— Z której strony przypłynął?
— Z lewego brzegu.
— Kogo przywiózł?
— Człowieka, przysłanego do pana od urzędu z Jacksonville.
— Czegóż on chce?
— Powiada, że ma coś do zakomunikowania. Czy mu pan pozwoli wylądować?
— Naturalnie.
Pani Burbankowa podążyła do męża, Miss Alicya skoczyła do jednego z okien halli, panowie Stannard i Edward Carrol zmierzyli ku drzwiom, a Zerma, wziąwszy małą Dy za rączkę, podniosła się z krzesła. Wszyscy mieli przeczucie, że nastąpi jakaś ważna komplikacya.
Po upływie 10-iu minut, dozorca powrócił wraz z przybyszem, noszącym na sobie mundur milicyi hrabstwa. Wprowadzony do halli, zapytał ten ostatni o pana Burbanka.
— Ja nim jestem. Co pana tu sprowadza?
— Mam panu oddać ten pakiet, — rzekł, podając dużą kopertę z pieczęcią Court-Justice, wyciśniętą na jednym z rogów.
James Burbank, złamawszy pieczątkę, przeczytał, co następuje:
— „Z rozkazu władz, świeżo ustanowionych w Jacksonville, każdy niewolnik, wyzwolony wbrew woli Południowców, będzie niezwłocznie wygnany z terytoryum“.
„Wyrok ten zostanie wykonany w ciągu 48 godzin; a w razie oporu, użytą będzie przemoc.
Dan w Jacksonville, 28 lutego 1862 roku.
Owi urzędnicy, w których można było pokładać zaufanie, zostali usunięci, a Texar ze swymi poplecznikami, zawładnęli odniedawna miastem.
— Co mam odpowiedzieć? — zapytał posłannik.
— Nic! — odrzekł James Burbank.
Przybysz oddalił się i został odprowadzony do łodzi, która podążyła ku lewemu brzegowi rzeki.
A więc, z rozkazu Hiszpana, byli niewolnicy plantacyi mieli się rozproszyć! Dlatego tylko, że ich wyzwolono, nie będą już mieli prawa żyć na terytoryum Florydy! Camdless-Bay traciło ludność, na którą James Burbank mógł rachować, gdyby plantacya potrzebowała obrony.
— Wolność w tych warunkach! — odezwała się Zerma, — nigdy! Zrzekam się jej. Wolę zostać nanowo niewolnicą, byleby nieopuścić mojego pana.
Rzekłszy te słowa, Zerma podarła swój akt wyzwolenia i padła do nóg Burbankowi.
Takieto były pierwsze następstwa szlachetnego popędu, pod wpływem którego James Burbank usamowolnił niewolników swoich, zanim armia federalna opanowała terytoryum.
Teraz Texar i jego stronnicy władali miastem i hrabstwem. Można było przewidzieć, że sobie pozwolą na wszelkie gwałty, do jakich będzie ich parła brutalna i gruba natura, to jest na najstraszniejsze nadużycia.
Jakkolwiek nie udało się Hiszpanowi wskutek swoich mętnych denuncyacyj pozbawić Burbanka wolności, dopiął jednak celu, wyzyskując stan umysłów w Jacksonville, gdzie znaczna część ludności była rozjątrzona zachowaniem się urzędników w sprawie właściciela Camdless-Bay.
Po uwolnieniu kolonisty, przeciwnika niewolnictwa, który ogłosił emancypacyą w całej swojej posiadłości, — nordzisty, trzymającego jawnie z Północą, Texar podburzył całą tłuszczę nieuczciwych ludzi i zrewolucyonizował miasto.
Doprowadziwszy w ten sposób do obalenia władz, tak bardzo skompromitowanych, postawił w ich miejscu najczerwieńszych ze swojej partyi i utworzył z nich komitet, w którym mieszkańcy posiedli władzę wraz z Florydczykami, pochodzenia hiszpańskiego. Dokonawszy tego, Texar zapewnił sobie współudział milicyi, podżeganej już oddawna i trzymającej z pospólstwem. Obecnie los wszystkich mieszkańców hrabstwa był w jego rękach.
Należy dodać, że postąpienie Jamesa Burbanka nie pozyskało uznania większości kolonistów, którzy posiadali majątki po obu stronach rzeki Ś-go Jana. Lękali się oni przez swoich niewolników być zmuszeni pójść w jego ślady. Większa część plantatorów, stronników niewolnictwa, zdecydowanych walczyć z dążnościami unionistów, śledziła z niesłychanem rozjątrzeniem pochód armij federalnych. Dlatego, chcieli oni, żeby Floryda opierała się tak samo, jak się jeszcze opierały inne Państwa Południowe. O ile na początku wojny ta kwestya niewolnictwa może była obojętną, o tyle teraz skwapliwie cisnęli się pod sztandar Jeffersona Davisa. Gotowi byli popierać działania rokoszan przeciw rządowi Abrahama Lincolna.
W tych warunkach, wyda się to naturalnem, że Texar, wyzyskując przekonania i interesa obrońców wspólnej sprawy, zdołał narzucić swoję osobę, jakkolwiek znajdowała ona tak mało uznania. Odtąd mógł już działać jako pan — nietyle dla zorganizowania oporu przy współudziale Południowców i dla odparcia flotylli komandora Dupont, jak dla zadowolenia swych złych skłonności.
Ztądto, mając nienawiść dla rodziny Burbanków, na akt wyzwolenia plantacyi Camdless-Bay, odpowiedział Texar tym nakazem, zmuszającym wszystkich wyzwoleńców do wydalenia się z terytoryum, w ciągu 48-iu godzin.
Postępując w ten sposób, mówił on — bronię interesu kolonistów, bezpośrednio zagrożonych. Tak, oni muszą być zadowoleni z tego postanowienia, którego pierwszem następstwem będzie powstrzymanie buntu niewolników w całem Państwie florydzkiem.
Większość przyklasnęła więc bez zastrzeżeń temu nakazowi Texara, jakkolwiek był on despotyczny. Tak! byłto nakaz despotyczny, niecny, niedozniesienia! James Burbank był w swojem prawie, usamowalniając niewolników. Po wszystkie czasy, służyło mu to prawo. Mógł korzystać z niego, jeszcze zanim wojna o niewolnictwo wszczęła się w Stanach Zjednoczonych. Nic nie powinno stać ponad tem prawem. Krok Texara nigdy nie będzie uznany za słuszny, ani nawet za legalny.
Przedewszystkiem, Camdless-Bay miało być pozbawione swoich naturalnych obrońców. Z tego względu, Hiszpan dopiął celu w zupełności.
Zrozumiano w Camdless-Bay, że może należało Burbankowi czekać dnia, kiedy by mógł działać bezpieczniej ale, jak wiadomo, oskarżony, przed sądem Jacksonvillskim, o postępowanie sprzeczne ze swemi zasadami, zniewolony do wprowadzenia w czyn tych zasad i, niemogąc zapanować nad oburzeniem, publicznie wyjawił swe przekonania i publicznie nadał wolność murzynom z Camdless-Bay.
Fakt ten tak dalece pogorszył położenie Burbanków oraz ich gości, że należało zdecydować się spiesznie, co robić w tych okolicznościach. Przedewszystkiem przedysputowano tegoż jeszcze wieczoru kwestyą: czy cofnąć akt emancypacyi? Nie! Toby nie zmieniło stanu rzeczy. Texar nie uwzględniłby tego spóźnionego kroku. Zresztą, cała miejscowa ludność, dowiedziawszy się o nakazie, wydanym przeciwko niej przez nowe władze Jacksonvillskie, poszłaby śladem Zermy; wszyscy murzyni podarliby akty wyzwolenia. Żeby nieopuszczać Camdless-Bay, żeby ich nie wygnano z terytoryum, powróciliby do stanu niewoli, w oczekiwaniu dnia, kiedy na mocy ustawy, danej przez Państwo, mieliby prawo być wolnymi i żyć na wolności, gdzie by im się podobało.
Po cóż to wszystko? Zdecydowani bronić wraz ze swym dawnym panem plantacyi, która się stała ich prawdziwą ojczyzną, nie będąż jej bronili równie gorliwie teraz, jako wyzwoleńcy? Owszem, bezwątpienia; Zerma ręczyła za to. James Burbank powziął więc przekonanie, że nie powinien cofnąć faktu dokonanego. Wszyscy byli jego zdania i nie pomylili się, nazajutrz bowiem, gdy się rozgłosiło nowe postanowienie komitetu Jacksonvillskiego, całe Camdless-Bay składało dowody poświęcenia i wierności. Gdyby Texar chciał wprowadzić w czyn swój wyrok, miano mu stawić opór; gdyby chciał użyć siły, umianoby odpowiedzieć siłą!
— Zresztą, wypadki znaglają, nas do szybkiego działania, — rzekł Edward Carrol. Za dwa dni, może za 24-y godzin, rozstrzygną one kwestyą niewolnictwa we Florydzie. Pojutrze flotylla federalna może wtargnąć do ujść Saint-Johnu, a wtedy...
— A jeśli milicye, poparte oddziałami konfederatów, zechcą stawić opór?... — zauważył pan Stannard.
— Jeśli się będą opierały, to opór ich nie może długo trwać, — odpowiedział Edward Carrol. Bez statków, bez kanonierek, jakżeby się mogły oprzeć przemarszowi komandora Dupont, wylądowaniu pułków Shermana, zajęciu portów Fernandina, Jacksonville, albo Ś-go Augustyna? Zająwszy te punkta, federaliści staną się panami Florydy. Wtedy Texar i jego zausznicy znajdą jedyny ratunek w ucieczce.
— Ach, gdybyż można schwytać tego człowieka — zawołał James Burbank. Zobaczymy, czy wpadłszy w ręce sprawiedliwości federalnej, powoła się jeszcze na alibi, dla uniknięcia kary za swoje zbrodnie!...
Noc minęła spokojnie; ale jakże się lękały pani Burbankowa i miss Alicya!
Nazajutrz, dnia l-go marca, czatowano na pogłoski, jakie mogły nadejść z okolicy; nie dlatego jednak, żeby coś groziło plantacyi owego dnia.
Wyrok Texara nakazywał wydalić wyzwoleńców w ciągu 48-iu godzin. James Burbank zdecydowany oprzeć się temu rozkazowi, miał dosyć czasu dla zorganizowania środków obrony, w granicach możności. Głównie chodziło o zdobycie wiadomości z teatru wojny, gdyż lada chwila mogły one zmienić stan rzeczy.
James Burbank wraz ze szwagrem, wsiadłszy na koń, skierowali się prawym brzegiem Saint-Johnu ku ujściu rzeki, dla zbadania o jaki dziesiątek mil to rozszerzenie się basenu, które jest zakończone cyplem góry San-Pablo, w miejscu gdzie się wznosi latarnia morska. Mijając Jacksonville, położone na przeciwnym brzegu, z łatwością dostrzegliby, czy nagromadzenie statków nie wskazuje na jaki zamach ludności na Camdless-Bay. W pół godziny, obaj, przekroczywszy granice plantacyi posuwali się dalej ku północy.
W tym samym czasie, pani Burbankowa i Alicya, krążąc po parku, rozmawiały ze sobą. Pan Stannard usiłował uspokoić je trochę, ale daremnie; miały bowiem przeczucie bliskiej katastrofy.
Zerma poszła pomiędzy baraki, chcąc zobaczyć, co się tam dzieje. Jakkolwiek murzyni wiedzieli już o grożącem im wygnaniu, niezważając na to, powrócili do zwykłych zajęć.
Ponieważ, zarówno jak ich dawny pan, byli zdecydowani bronić się, jakiemże prawem wygnanoby wolnych ludzi z przybranej ojczyzny? Zerma uspokoiła w tym względzie swoję panią, zapewniając, że można liczyć na ludność Camdless-Bay.
— Tak samo jak ja, rzekła, — tak i oni wszyscy, raczej wrócą do niewoli, aniżeli mieliby opuścić plentacyą i swoich dobroczyńców. Jeżeliby chciano użyć względem nich przemocy, umieliby bronić swoich praw!..
Pozostawało już tylko czekać powrotu Jamesa Burbanku i Edwarda Carrola.
Do owego dnia, to jest do l-go marca, flotylla federalna mogła już dopłynąć na wysokość latarni na San-Pablo i być gotową do zajęcia ujścia rzeki Ś-go Jana. Konfederaci potrzebowaliby wtedy wszystkich milicyj dla odparcia ich; władze Jacksonvillskie bezpośrednio zagrożone, nie byłyby już w stanie doprowadzić do skutku swych pogróżek względem wyzwoleńców z Camdless-Bay.
Rządzca Perry, według codziennego zwyczaju zwiedzał rozmaite warsztaty i pracownie miejscowe. On także zauważył dobre usposobienie murzynów. Nie chcąc tego przyznać, widział jednak, że chociaż zmieniło się ich położenie, byli, jak dawniej, gorliwi w pracy i wierni rodzinie Burbanków. Co się zaś tycze odparcia siłą wszelkich przeciw nim zamachów pospólstwa Jacksonvillskiego, byli na nie stanowczo zdecydowani. Ale według pana Perry, który bardziej niż kiedykolwiek upierał się przy idejach, sprzyjających niewolnictwu, te piękne uczucia nie mogły być trwałe. Natura, myślał on, musi, prędzej czy później, upomnieć się o swoje prawa. Zaledwie ci nowi wyzwoleńcy zaznają niezależności, sami powrócą do niewoli; zejdą napowrót na wyznaczony im przez przyrodę szczebel drabiny stworzeń, pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.
Tak rozmyślając, spotkał się on z owym pyszałkiem, Pygmalionem, który jeszcze głupsze miny strojąc, niż poprzedniego dnia, chodził z głową zadartą do góry i z rękami założonemi w tył. Widać było, że został wolnym człowiekiem i że już więcej pracować nie będzie.
— Dzień dobry, panie Perry; rzekł on dumnie.
— Co ty tu robisz, próżniaku?
— Przechadzam się. Alboż nie mogę próżnować, kiedy już nie jestem nędznym niewolnikiem i kiedy mam w kieszeni akt wyzwolenia!
— Któż cię będzie odtąd żywił, mój Pygu?
— Ja sam, panie Perry.
— W jaki sposób?
— Jedząc.
— Ale kto ci będzie dawał jeść?
— Mój pan.
— Twój pan!... Czyś zapomniał, głupcze, że teraz nie masz pana?
— Nie, nie mam i mieć nie będę i, pan Burbank nie wygna mnie z plantacyi, bo, niechwaląc się, jestem tu potrzebny.
— Przeciwnie, wypędzi cię!
— On mię wypędzi?
— Z pewnością. Póki należałeś do niego, mógł cię trzymać, chociażeś nic nie robił, ale teraz wypchnie cię za drzwi i zobaczymy, co ci przyjdzie z wolności, biedny głuptasie.
Widocznie, ta kwestya nie przedstawiła się Pygowi z tej strony.
— Jak to, panie Perry, rzekł, — czy pan myśli, że pan Burbank byłby dosyć okrutny, żeby...
— To nie okrucieństwo, — odparł rządzca, — tylko wyniki konieczności i logiki faktów. Zresztą, czy się to zgadza z wolą pana Jamesa, czy nie, z polecenia komitetu Jacksonvillskiego, wszyscy wyzwoleńcy będą wygnani z terytoryum Florydy.
— Więc to prawda?
— Zupełna prawda i zobaczymy, jak sobie poradzicie, niemając już pana.
— Ja nie chcę opuścić Camdless-Bay! — wykrzyknął Pygmalion.... Kiedym wolny...
— Tak!... wolny pójść w świat, ale nie wolny pozostać tutaj; radzę ci więc upakować tobołki.
— Gdzież ja się podzieję?
— To już twoja rzecz.
— Bądź co bądź, jestem wolny, — rzekł znowu Pygmalion.
— Podobno mało ci z tego przyjdzie, — zauważył pan Perry.
— Więc niechże mi pan powie, co mam robić?
— Co masz robić?... słuchaj uważnie i staraj się mię zrozumieć. Jesteś wyzwolony, prawda?
— Tak, panie Perry i, jakem to już powiedział, mam akt wyzwolenia w kieszeni.
— A więc... podrzej go!...
— Nigdy!
— Nie chcesz... w takim razie, jest tylko jeden sposób na to, żebyś mógł zostać w kraju.
— Jaki?
— Zmienić barwę skóry, głupcze! Zmień ją, zmień! Jak się zrobisz białym, będziesz miał prawo zostać w Camdless-Bay, nie wcześniej.
Pan rządzca, uradowany daną nauczką próżnemu Pygowi, ruszył w dalszą drogę.
Pygmalion zadumał się zrazu. Widział on, że dla pozostania w miejscu, mało tego, że przestał być niewolnikiem; trzeba jeszcze, żeby był białym; a jakże, u dyabła, zrobić się białym, jeśli natura dała nam hebanowo-czarną skórę?
Wracając do oficyn, Pygmalion drapał się tak nie miłosiernie, że o mało cała skóra z niego nie zeszła.
Około południa, James Burbank i Edward Carrol powrócili do Castle-House, niezauważywszy nic niepokojącego od strony Jacksonville. Okręty stały na zwykłem miejscu: jedne przy tamie portu, inne na środku kanału. Jednakże po drugiej stronie rzeki panował pewien ruch: kilka oddziałów konfederatów ukazało się na lewym brzegu Saint-Johnu i zmierzały one ku północy, w kierunku hrabstwa Nassau. Zdawało się, że Camdless-Bay, nie jest jeszcze zagrożone.
Przybywszy na kraniec bulwaru, James Burbank i jego towarzysz skierowali wzrok na pełne morze. Ani jeden żagiel nie pokazywał się na toniach wód, ani jedna smuga dymu nie wzbijała się z parowca w powietrze. Nic nie zdradzało obecności lub zbliżania się eskadry. Co się zaś tycze przygotowań do obrony na tej części wybrzeża florydzkiego, to nie istniały wcale. Nie było tam ani bateryj nadbrzeżnych, ani szańców; nie zrobiono nic dla zabezpieczenia bulwaru. Gdyby się pojawiły federalne okręty, bądź u przystani Nassauskiej, bądź u ujścia rzeki Ś-go Jana, mogłyby wpłynąć bez przeszkody. Tylko latarnia morska na Pablo była zgaszona; ale to mogło jeno w nocy utrudniać wpłynięcie flotylli.
Z takiemito wiadomościami panowie Burbank i Carrol wrócili na śniadanie.
W ogóle, okoliczności nie były groźne. W Jacksonville nic nie zapowiadało bliskiego napadu na Camdless-Bay.
— Co mię zatrważa, — powiedział pan Stannard, to że się jeszcze nie ukazują okręty komandora Dupont. Nie mogę zrozumieć tego opóźnienia.
— Ja także, — dorzucił Edward Carrol. Jeśli ta flotylla puściła się na morze onegdaj z zatoki Saint-Andrews to powinna być teraz na wodach Fernandiny.
— Pogoda nie sprzyja od kilku dni, — odpowiedział James Burbank, — może więc wiatry zachodnie zmusiły Dupont’a posunąć się na pełne morze. Ponieważ wiatr uciszył się dziś rano, nie zdziwiłbym się... gdyby jeszcze tej nocy...
— Oby cię nieba wysłuchały, mój drogi James i, oby nas wsparły swoją pomocą, — odezwała się pani Burbankowa.
— Panie James, — zauważyła miss Alicya, — kiedy latarnia na Pablo nie pali się już, jakim sposobem flotylla mogłaby dzisiejszej nocy dostać się na Saint-John?
— Na Saint-John byłoby rzeczywiście niepodobieństwem, moja droga Alicyo, — odpowiedział, Burbank; — ale zanim federaliści targną się na ujścia rzeki, chcąc się stać panami kolei żelaznej Cedar-Keys, muszą pierwej zagarnąć wyspę Amelia, a potem miasteczko Fernandina. — Nie przypuszczam, żeby statki komandora Dupont popłynęły w górę rzeki, prędzej jak za trzy lub cztery dni.
— Słusznie mówisz James, — odpowiedział Edward Carrol, — i mam nadzieję, że samo wzięcie Fernandiny zmusi Południowców do odwrotu. Może nawet milicye opuszczą Jacksonville, nieczekając przybycia kanonierek. W takim razie, Camdless-Bay nie byłoby już zagrożone przez Texara i jego adherentów...
— To bardzo możliwe — odrzekł James Burbank. Niech tylko federaliści staną na terytoryum florydzkiem, — będzieto dostateczne dla naszego bezpieczeństwa. — Niema nic nowego na plantacyi?
— Nie, panie Burbank, — odpowiedziała miss Alicya. Mówiła mi tylko Zerma, że murzyni wrócili do swoich zajęć w warsztatach, fabrykach i lasach, i że gotowi poświęcić się co do jednego w obronie Camdless-Bay.
— Obyśmy nie potrzebowali wystawić na próbę ich poświęcenia. Jeśli się nie mylę, to ci łotrzy, którzy się przemocą narzucili uczciwym ludziom, umkną z Jacksonville, jak tylko federaliści pojawią się we Florydzie. Jednakże, miejmy się na baczności! Stannardzie, zwiedzisz, po śniadaniu, z Carrolem i zemną tę stronę plantacyi, której grozi największe niebezpieczeństwo? Nie chciałbym, mój drogi przyjacielu, żebyście, ty i Alicya, byli mniej bezpieczni w Castle-House niżeli w Jacksonville. Doprawdy, nie darowałbym sobie tego nigdy, żem was tu ściągnął, gdyby rzeczy wzięły zły obrót.
— Mój drogi Jamesie, — odrzekł Stannard, gdybyśmy byli zostali w domu, prawdopodobnie, władze dopuszczałyby się obecnie zdzierstwa na nas, jak na wszystkich przeciwnikach niewolnictwa.
— Cokolwiek bądź nastąpi, panie Burbank, — dodała miss Alicya, gdyby tu nawet było większe niebezpieczeństwo, czyż nie lepiej, przetrwać je razem?
— Masz racyą, moja droga córko; — odpowiedział James Burbank. Jestem pełen nadziei i sądzę, że Texar nie zdąży nawet uskutecznić wyroku, wydanego na nas.
Od południa do obiadu, pan Burbank wraz ze swymi dwoma przyjaciołmi, zwiedzali rozmaite baraki, gdzie im towarzyszył pan Perry. Przekonali się oni, o doskonałem usposobieniu murzynów. James Burbank zwrócił uwagę rządzcy na gorliwość, z jaką, nowi wyzwoleńcy wzięli się nanowo do pracy: nie brakowało ani jednego.
— Tak!... tak!... — odpowiedział Perry. Zobaczymy, jak teraz będzie wykonywana robota.
— Ależ, mój Perry, ręce tych poczciwych murzynów nie zmieniły się razem z ich położeniem.
— Jeszcze nie, panie James, ale wkrótce spostrzeżesz pan, że to już nie te same ręce...
— Cóż znowu, Perry! — wesoło odparł Burbank Chyba zawsze będą miały po pięć palców, a więcej trudno od nich wymagać.
Skończywszy przegląd, James Burbank oraz jego towarzysze, powrócili do Castle-House. Wieczór przeszedł spokojniej, aniżeli poprzedniego dnia. Ponieważ nie doszła żadna wieść z Jacksonville, zaczęto przypuszczać, że Texar zrzekł się doprowadzenia do skutku swych pogróżek, albo że mu czasu nie starczy na spełnienie takowych.
Pomimo tego, przedsięwzięto na noc wielkie ostrożności. Perry i dozorcy, urządzili patrole na krańcach plantacyi, a w szczególności nad brzegami rzeki Saint-John. Murzynom polecono cofnąć się za palisadę, w razie popłochu, poczem postawiono straż na galeryi zewnętrznej.
James Burbank i jego przyjaciele luzowali się kilka razy, dla przekonania się, czy ich rozkazy zostały punktualnie spełnione. Słońce się już ukazało, a żaden wypadek nie przerwał snu mieszkańcom Camdless-Bay.
Nazajutrz, 2-go marca, jeden z dozorców z Camdless-Bay, któremu się udało przepłynąć rzekę i powrócić z Jacksonville, nieobudziwszy najmniejszego podejrzenia, przywiózł następujące wieści. Wieści te, o których wiarogodności niemożna było powątpiewać, były bardzo ważne, jak to czytelnicy sami osądzą.
Komandor Dupont przybył o świcie, dla zarzucenia kotwicy w zatoce Saint-Andrews, na wschód od wybrzeża Georginii. Szalupa, na której była wywieszona jego flaga, posuwała się na czele eskadry, złożonej z 26-ciu statków; mianowicie, z 18-tu kanonierek, l-go krzyżowca, l-go statku transportowego, z wojennem uzbrojeniem z 6 takichże statków, do przewiezienia brygady generała Wright.
Zgodnie z tem co pisał Gilbert w ostatnim liście, generał Sherman towarzyszył owej wyprawie.
Komandor Dupont, którego przybycie opóźniło się z powodu niepogody, natychmiast przedsięwziął kroki do zajęcia przesmyków Saint-Mary. Te przesmyki, dosyć nieprzystępne, otwierają się u ujścia dopływu tejże nazwy, ku północy wyspy Amelia, na granicy Georginii oraz Florydy.
Fernandiny, głównej pozycyi wyspy, bronił fort Clinch, za którego grubemi kamiennemi murami znajdował się garnizon, złożony z 1,500 ludzi.
Zdawało się, że można liczyć na to, iż Południowcy stawią czoła wojskom federalnym w tej fortecy, gdzie można się było bronić dosyć długo.
Stało się jednak inaczej. Według opowiadania dozorcy, obiegała w Jacksonville pogłoska, że Południowcy ustąpili z fortu Clinch.
Rozumie się, że kilka dni musiało upłynąć, zanimby kanonierki przedostały się przez ujście rzeki Saint-John. Ale ich obecność, z pewnością, krępowałaby władze świeżo ustanowione w Jacksonville i należało się spodziewać, że z obawy odwetu, Texar i jego sojusznicy nie dopuszczą się żadnego zamachu na plantacyą nordzisty z takiem znaczeniem, jak James Burbank.
Było-to prawdziwem uspokojeniem dla całej rodziny, która się nagle przerzuciła z obawy do nadziei. Dla Alicyi Stannard i dla pani Burbankowej byłato pewność, nie tylko, że Gilbert znajduje się w bliskości, ale też, że go zobaczą wkrótce, nie truchlejąc o jego bezpieczeństwo.
Istotnie, młody porucznik miałby tylko 30 mil do przebycia z Saint-Andrews do małego portu w Camdless-Bay. W tej chwili był on na pokładzie kanonierki Ottawa, która się właśnie odznaczyła takim czynem wojennym, jakiego jeszcze nie było w rocznikach morskich.
Oto co się działo w ciągu ranka, dnia 2-go marca. Szczegółów tych dozorca nie mógł się dowiedzieć podczas pobytu w Jacksonville, ale należy je dla zrozumienia dalszych ważnych wypadków znać.
Komandor Dupont, dowiedziawszy się, że garnizon Południowców ustąpił z fortu Clinch, wyprawił kilka okrętów, płytko zanurzających się, na kanał Saint-Mary.
Biała ludność już się była cofnęła w głąb kraju, za pułkami Południowców, opuszczając miasteczka wsie i plantacye nadbrzeża. Byłato zupełna panika, wywołana obawami secesyonistów, którzy mylnie posądzali wodzów federalistycznych o chęć odwetu. I nie tylko we Florydzie, ale także na granicy Georginii, w całej części Stanu, leżącej pomiędzy zatokami Ossabaw i Saint-Mary, mieszkańcy spiesznie uciekali, dla uniknięcia wylądowanych pułków brygady Wrighta. Wtych warunkach, okręty komandora Dupont, bez jednego nawet wystrzału, zajęły fort Clinch i Fernandinę. Jedna tylko kanonierka Ottawa, na której Gilbert z nieodstępnym Marsem pełnił obowiązki kapitana 2-giej klasy, potrzebowała użyć dział, — jak to zobaczymy.
Miasto Fernandina jest połączone z zachodniem wybrzeżem Florydy koleją żelazną, która prowadzi do portu Cedar-Keys. Ta kolej ciągnie się zrazu wzdłuż wyspy Amelia; potem, zanim dotrze do lądu stałego, przebywa przystań Nassau po długim moście na palach.
W chwili kiedy Ottawa nadpływała na środek, tej przystani, pociąg wjeżdżał na ów most. Garnizon z Fernandiny umykał, unosząc z sobą wszystkie swe prowizye. W ślad za garnizonem dążyło kilka osobistości, mających mniej lub więcej znaczenia w mieście. Kanonierka puściła się zaraz całą siłą pary ku mostowi i dała ognia ze swoich armatek polowych tak do palów, jak i do pociągu w biegu. Gilbert, stojąc na przodzie kanonierki, kierował wystrzałami, z których było kilka bardzo szczęśliwych. Między innemi, granat trafił w ostatni wagon pociągu i roztrzaskał osie jakoteż bufory.
Ale pociąg, nie zatrzymując się ani na chwilę, co byłoby uczyniło położenie bardzo niebezpiecznem, nie troszczył się o ten ostatni wagon: zostawiwszy go własnym siłom, podążył on z całą szybkością ku południo-zachodowi półwyspu. W tej chwili nadszedł oddział federalistów, którzy wylądowali w Fernandinie. Oddział ten wbiegł na most. Zagarnął wagon, wraz ze znajdującymi się w nim zbiegami, przeważnie cywilnemi. Zaprowadziwszy tych jeńców do komendanta pułkownika Gardnera, dowodzącego w Fernandinie, zapisano nazwiska ich, przetrzymano dla przykładu 24 godzin na jednym z okrętów eskadry, poczem zostali uwolnieni.
Gdy pociąg znikł, Ottawa musiała poprzestać na przypuszczeniu szturmu do naładowanego amunicyą okrętu, który się schronił w zatoce i takowy zdobyła.
Były-to wypadki tej natury, że mogły wywołać zniechęcenie w oddziałach Południowców i w mieszkańcach miast florydzkich. Najsilniej objawiło się ono w Jacksonville.
Ujście rzeki Saint-John niebawem zostanie sforsowane, tak samo jak się stało z ujściem Saint-Mary. Nie ulegało to wątpliwości i, prawdopodobnie, unioniści nie doznali-by więcej oporu w Jacksonville, niż w mieście Ś-go Augustyna i we wszystkich miasteczkach hrabstwa.
Okoliczność ta, mogła uspokoić rodzinę Burbanków. Można było mniemać, że w tych warunkach, Texar nie odważy się wykonać swoich zamysłów, że on sam i jego stronnicy zostaną obaleni i że wkrótce rzeczy wezmą taki obrót, iż uczciwi ludzie odbiorą od nich władzę, której ich pozbawiły zamieszki pospólstwa.
Była więc zasada, rozumować w ten sposób, a tem samem i mieć nadzieję. Dlatego też, skoro tylko ludność z Camdless-Bay dowiedziała się o tych ważnych wieściach, niebawem rozgłoszonych w Jacksonville, radość jej objawiła się donośnemi „hurra“, w których Pygmalion niemały wziął udział. Jednakże nie należało ustawać w ostrożnościach, które miały jakiś czas jeszcze zabezpieczać plantacyą; mianowicie do chwili, kiedy kanonierki ukażą się na wodach rzeki.
Nie! Nie należało ustawać w ostrożnościach! Na nieszczęście — czego James Burbank nie mógł ani odgadnąć, ani nawet przypuszczać, to że cały tydzień przejdzie, zanim federaliści zdołają popłynąć w górę rzeki, ażeby się stać jej panami. A do tej chwili ileż niebezpieczeństw miało grozić plantacyi Camdless-Bay.
Rzeczywiście, Komandor Dupont, jakkolwiek opanował Fernandinę, był zmuszony działać ostrożnie. Wchodziło to w jego plan, wywiesić flagę federalną na wszystkich punktach, gdzie tylko jego okręta zdołają się dostać. W tym celu podzielił on swoję eskadrę na kilka części.
Jednę kanonierkę wyprawił na rzekę Saint-Mary, żeby zajęła miasteczka, noszące tęż nazwę i, żeby się posunęła o jakie 20 mil w głąb terytoryum. Na północy, 3 kanonierki, pod rozkazami kapitana Godon, miały robić rekonesans zatok, zająć wyspy Jykill oraz Saint-Simon, zawładnąć miasteczkami Brunswik i Darien, w części opuszczonemi przez mieszkańców. Sześć parowców, płytko zanurzających się, przeznaczonych było do popłynięcia, pod rozkazami komendanta Stevensa, w górę rzeki Saint-John, celem podbicia Jacksonville. Co się tycze reszty eskadry, dowodzonej przez Dupont’a, miała ona puścić się ponownie na morze, dla opanowania miasta Ś-go Augustyna i sforsowania wybrzeża aż do Mosquito-Inlet, którego przesmyki byłyby wtedy niedostępne dla kontrabandy wojennej.
Ale wszystkie te operacye nie mogły być dokonane we 24-ry godzin; a ten przeciąg czasu wystarczał, żeby terytoryum zostało oddane na pastwę Południowcom.
Dochodziła 3-cia popołudniu, kiedy James Burbank powziął podejrzenie tego, co go miało spotkać. Rządzca Perry, wracając spiesznie z rekonesansowej wycieczki granic plantacyi, rzekł:
— Panie Jamesie, zauważono kilku podejrzanych włóczęgów, którzy się przybliżają do Camdless-Bay.
— Od północy?
— Od północy!
Prawie wtejże chwili, Zerma, powracając małym portem, uwiadomiła swego pana, że kilka statków płynie rzeką, dążąc do prawego brzegu.
— Czy wyszły z Jacksonville?
— Zapewne.
— Wracajmy do Castle-House, — odpowiedział James Burbank i nie oddalaj się już stamtąd pod żadnym pozorem, Zermo!
— Może pan być o to spokojny.
James Burbank, powróciwszy do domu, nie mógł utaić przed swojem kółkiem rodzinnem, że sytuacya staje się coraz bardziej niepokojącą i że wobec napadu, prawie niewątpliwego, lepiej, zresztą, żeby wszyscy byli nań przygotowani.
— Więc ci nędznicy, których może zmiażdżą federaliści, ośmieliliby się... przemówił p. Stannard.
— Tak, — odrzekł zimno James Burbank. Texar nie może pominąć takiej sposobności zemszczenia się na nas, poczem ukryje się, gdy dokona swego.
Zapalając się, mówił on dalej:
— Czy zbrodnie tego człowieka będą ciągle uchodziły bezkarnie!... Czy się będzie zawsze wykręcał!... Zaiste, zwątpiwszy o sprawiedliwości ludzkiej, można zwątpić także o sprawiedliwości niebios!...
— Jamesie, — rzekła pani Burbankowa, nie oskarżaj Boga w chwili, kiedy może na Jego tylko pomoc możemy rachować...
— I oddajmy się Jego opiece! — dodała Alicya Stannard.
James Burbank, odzyskując zimną krew, zajął się wydawaniem rozkazów, odnośnych do obrony Castle-House.
— Czy murzyni już wiedzą? — zapytał Edward Carrol.
— Powie się im, — odrzekł James Burbank. Mojem zdaniem, wypada nam się ograniczyć do bronienia palisady, opasującej park rezerwowany i dom mieszkalny. Nie możemy myśleć nawet o zatrzymaniu na granicy Camdless-Bay całego pułku uzbrojonego; jest-to to bowiem przypuszczalne, że napastnicy pojawią się w znacznej liczbie. Należy więc zwołać naszych obrońców dokoła palisady. Jeśli, na nieszczęście, nieprzyjaciel przekroczy Castle-House, które się już oparło bandom Seminolów, może zdoła stawić czoła bandytom Texara. Niechaj moja żona, Alicya, Dy i Zerma, której powierzam wszystkie trzy, nie ruszają się z Castle-House, bez mego rozkazu.
W razie gdybyśmy się czuli zbyt zagrożeni, wszystko jest przygotowane do ich ucieczki tunelem, stykającym się z małą przystanią Marino na Saint-John. Tam czółna będą ukryte w trawach z 2-ma naszych ludzi i, w takim razie, Zermo, popłynęłabyś w górę rzeki, aby wyszukać schronienia w Cedar-Keys.
— A ty, Jamesie?
— A ty, ojcze?
Pani Burbankowa i miss Alicya porwały za ramię, jedna pana Burbanka, druga pana Stannarda, jak gdyby już nadeszła owa chwila ucieczki z Castle-House.
— Będziemy dokładali wszelkich starań, żeby się do was dostać, gdy już tu będzie niedowytrzymania, — odpowiedział James Burbank; ale musicie mi przyrzec, że jeżeli nastąpi zbyt wielkie niebezpieczeństwo, to się ukryjecie w Cedar-Keys.
— Tem odważniej, tem śmielej będziemy odpierali tych złoczyńców.
Tak właśnie należało postąpić, gdyby napastnicy, w zbyt wielkiej liczbie, zdoławszy dostać się za palisadę, zalegli park, celem uderzenia wprost na Castle-House.
James Burbank zajął się natychmiast zgromadzeniem swoich ludzi. Perry i dozorcy rozbiegli się po barakach, żeby ich zwołać i, nie minęła godzina, kiedy murzyni, zdatni do boju, uszykowani zostali przed palisadami, w pobliżu galeryi. Ich żony i dzieci wprzód jeszcze musiały się schronić w lasach, otaczających Camdless-Bay.
Na nieszczęście, w Castle-House, środki dla zorganizowania poważnej obrony były dosyć ograniczone. W obecnych okolicznościach, to jest od początku wojny, było prawie niepodobieństwem zaopatrzyć się w dostateczną ilość broni i amunicyi dla obrony plantacji.
Daremnie staranoby się kupić jej w Jacksonville i należało poprzestać na tem, co pozostało w domu, po ostatnich potyczkach z Seminolami.
Ogólny plan Jamesa Burbanka polegał na zabezpieczeniu Castle-House od pożaru i napaści. O tem nie myślał nawet, żeby obronić całą posiadłość, ocalić warsztaty, pracownie, fabryki i baraki, żeby zapobiedz spustoszeniu plantacyi, — tego nie mógłby dokonać.
Miał on zaledwie 400 murzynów zdatnych do stawienia czoła napastnikom, a i ci zacni ludzie mieli być niedostatecznie uzbrojeni. Rozdano kilka tuzinów fuzyj najzręczniejszym, a broń wyborowa zachowaną została dla Jamesa Burbanka i jego przyjaciół, Perry’ego i dozorców. Wszyscy udali się na galeryą, gdzie rozstawili ludzi w taki sposób, żeby jak najdłużej opierali się szturmowi, grożącemu przestrzeni opalisadowanej, której bronił zresztą rów obwodowy, zraszający podnóże tejże.
Rozumie się, że w tym popłochu, Pygmalion biegał tu i owdzie, nikomu na nic nieprzydatny. Wyglądał on na jednego z tych komików z cyrku wędrownego, którzy niby wszystko robiąc, nic nie robią, ku wielkiej zabawie publiczności. Pygmalion, zaliczając siebie do specyalnych obrońców domu mieszkalnego, nie myślał przyłączyć się do swych towarzyszy, ustawionych na zewnątrz. Nigdy jeszcze nie czuł on się tak oddanym Jamesowi Burbankowi!
Gdy wszystko było gotowe, oczekiwano już tylko. Kwestya była w tem, z której strony nastąpi atak. Gdyby napastnicy pojawili się na północy granicy plantacyi, możnaby się bronić z lepszym skutkiem; jeśli — przeciwnie — nadeszliby od strony rzeki, położenie byłoby trudniejsze, gdyż Camdless-Bay było przystępne w tym kierunku. Wprawdzie, wylądowanie jest zawsze trudną operacyą; w każdym razie, potrzebaby dosyć znacznej ilości statków, żeby szybko przewieźć wojsko uzbrojone z jednego brzegu rzeki Saint-John na drugi.
Oto co roztrząsali James Burbank i panowie Stannard i Carrol, oczekując powrotu przedniej straży, wysłanej na kraniec plantacyi.
Niezadługo dowiedziano się, w jaki sposób atak miał być poprowadzony.
Około 4 i pół wieczorem, straż przednia pospieszyła ze sprawozdaniem z północnej granicy dominium.
Poczet uzbrojonych ludzi dążył od tamtej strony ku Camdless-Bay. Był że to oddział milicyi hrabstwa, czy tylko, nadzieją grabieży zwabiona, część pospólstwa, która się podjęła wykonania wyroku Texara na nowych wyzwoleńcach? Trudno było wiedzieć to wtenczas. W każdym razie, ta zbrojna kolumna składała się przeszło z tysiąca ludzi i garstka z Camdless-Bay w żaden sposób nie zdołała by stawić jej czoła. Bądź co bądź, można było mieć nadzieję, że jeśli zechcą wziąć szturmem Castle-House, to napotkają opór poważniejszy i dłuższy.
Widocznem było, że nieprzyjaciel niezbyt ufał swym siłom, bo nie wylądował wprost w Camdless-Bay ale popłynął poza granice plantacyi i dopiero tam siły swe ustawił na lądzie.
James Burbank roztropnie zatem postąpił, zgromadziwszy całą ludność miejscową w parku Castle-House, gdyż byłoby niepodobieństwem, żeby obronił granice dominium od wojska, należycie uzbrojonego i rozporządzającego pięć razy większą siłą, aniżeli on.
Ktoż dowodzi napastnikami? Czy Texar osobiście? Wątpliwa to rzecz. W chwili, kiedy mu groziło zbliżenie federalistów, Hiszpan mógł uznać, że byłoto zuchwalstwem, stanąć na czele tej bandy. Jeśli to jednak uczynił, to z tym zamiarem, że gdy dokona tej zemsty, gdy spustoszy plantacyą, gdy wymorduje rodzinę Burbanków, albo ją weźmie w niewolę, wtedy ucieknie ku terytoryum południowym, może nawet, aż do Ewerglad, tych oddalonych okolic Florydy południowej, gdzie schwytać go, byłoby rzeczą niezmiernie trudną.
Ta ewentualność najważniejsza ze wszystkich, musiała najbardziej niepokoić Burbanka; postanowił zatem umieścić żonę, córeczkę i Alicyą Stannard, pod opieką wiernej Zermy, w owem bezpiecznem schronieniu Cedar-Keys, położonem o milę poniżej Camdless-Bay.
Gdyby wypadło ustąpić napastnikom z Castle-House, usiłowałby, wraz z przyjaciółmi, dostać się do swej rodziny i czekać tam chwili, kiedy uczciwi ludzie uzyskają we Florydzie opiekę wojska federalnego.
Tak więc, łódź ukryta pomiędzy trzcinami na rzece Saint-John i powierzona pieczy dwóch murzynów, czekała na krańcu tunelu, służącego za środek kommunikacyjny pomiędzy zamkiem a przystanią Marino.
Ale zanim konieczność zmusi do tego rozstania, należało się bronić, stawiać opór kilka godzin — przynajmniej do nocy. Dzięki ciemności, łódź mogła wtedy nieznacznie popłynąć w górę rzeki, nienarażając się na to, żeby ją ścigały statki nieprzyjacielskie.
James Burbank, towarzysze jego i większa część murzynów, gotowi do boju, czekali już tylko napaści. Urządzili się oni w ten sposób, żeby się bronić najpierw za palisadą, okalającą park prywatny, a potem za murami Castle-House, w razie, gdyby wypadło schronić się tam po zajęciu parku przez nieprzyjaciela.
Około 5-tej, krzyki, dosyć już wyraźne, wskazywały, że napastnicy zbliżają się. Nawet i bez tej wrzawy, aż nadto łatwo było poznać, że oni zajmują teraz całą północną stronę dominium; w wielu bowiem miejscach, gęste kłęby dymu unosiły się nad lasami, opasującemi tę okolicę. Podłożono ogień pod składy drzewa i pod siedziby murzynów, po dokonanej poprzednio grabieży. Ci biedacy nie mieli czasu zabezpieczyć garstki ruchomości, pozostawionych w chatach, które, na mocy aktu wyzwolenia, stały się ich własnością, od poprzedniego dnia. Jakie też krzyki rozpaczy i wściekłości odpowiedziały na wycie bandy! Ci złoczyńcy, zalawszy Camdless-Bay, zniweczyli ich mienie.
Wrzaski zbliżały się zwolna do Castle-House. Złowroga łuna oświetlała widnokrąg od północy, jak gdyby słońce zaszło w tym kierunku. Niekiedy, gorący dym sięgał aż do zamku; z głuchym hukiem trzaskało suche drzewo, nagromadzone w warsztatach plantacyi. Nie zadługo nastąpił silny wybuch: kocioł wyleciał w powietrze. Należało się lękać strasznego zniszczenia.
W tej chwili, James Burbank, Edward Carrol i pan Stannard, znajdowali się przed bramą zewnętrzną, gdzie ustawili ostatnie oddziały murzynów, którzy cofali się tam zwolna. Lada chwili należało się spodziewać pojawienia się napastników. Prawdopodobnie częstsze wystrzały miały zapowiedzieć ich zbliżanie się do palisady. Tem łatwiej mogliby ją atakować, że pierwsze drzewa grupowały się najwyżej o 50 yardów od palisady, można więc było zbliżyć się do niej pod tą osłoną.
Po wspólnej naradzie, James Burbank i jego przyjaciele, uznali za właściwe, ukryć swoich ludzi za palisadą; stamtąd bowiem murzyni mogli strzelać z mniejszem dla siebie niebezpieczeństwem. Prócz tego, gdyby napastnicy próbowali przebrnąć kanał, żeby przemocą opanować Castle-House, możeby się udało ich odeprzeć.
Rozkaz został wykonany. Murzyni cofnęli się do wnętrza i właśnie miano zamknąć bramę, kiedy James Burbank, spojrzawszy ostatni raz na zewnątrz, spostrzegł człowieka, biegnącego co sił, jak gdyby się chciał schronić pomiędzy obrońcami Castle-House.
Kilka razy strzelono do niego z sąsiedniego lasu, ale nie ugodziła go ani jedna kula. Jednym susem skoczył on na mostek i niebawem znalazł się w bezpiecznem schronieniu, za palisadą, od której bramę szczelnie zamknięto.
— Coś ty za jeden? — zapytał James Burbank.
— Podwładny pana Harveya, pańskiego plenipotenta w Jacksonville, — odrzekł tenże.
— Więc to pan Harvey przysłał cię do Castle-House?
— Tak, ale ponieważ rzeka jest strzeżona, nie mogłem się tu dostać wprost na Saint-John.
— I mogłeś się przyłączyć do tej milicyi, do tych napastników, bez obudzenia ich podejrzeń?
— Tak!... cała gromada rabusiów idzie w ślad za nimi; przystałem więc do nich i upatrzywszy chwilę, zacząłem uciekać, narażając się na kilka wystrzałów.
— Dobrze, mój przyjacielu, dziękuję ci! — Masz zapewne jaki list od Harveya do mnie?
— Mam, panie Burbank, — oto jest!...
James Burbank przeczytał bilecik, w którym pan Harvey nadmieniał, że posłaniec jego, John Bruce, wypróbowanej wierności, udzieli mu informacyi, po wysłuchaniu których, będzie James Burbank wiedział co mu wypada uczynić, dla bezpieczeństwa swych towarzyszy.
W tej chwili, na zewnątrz dało się słyszeć dwanaście wystrzałów. Nie było czasu do stracenia.
— Co masz do powiedzenia od pana Harvey? — zapytał James Burbank.
— Przedewszystkiem to, że uzbrojony oddział, który przepłynął rzekę, w celu napadnięcia na Camdless-Bay, wynosi od 1,400, do 1,500 ludzi.
— Miarkowałem, że ich jest tylu.
— Wiadomo, że Texara niema już od 24-ch godzin w Jacksonville.
— Pewnie się pod tem ukrywa jaka nowa intryga, — rzekł James Burbank.
— Pan Harvey jest także tego zdania. Zresztą, Texar nie potrzebuje być tam, ażeby wykonano jego rozkaz rozproszenia wyzwoleńców.
— Mają ich rozproszyć!... — zawołał James Burbank, rozproszyć za pomocą pożaru i grabieży!...
— Dlatego też pan Harvey sądzi, że póki czas, powinien pan, dla bezpieczeństwa, usunąć swoję rodzinę z Castle-House...
— Castle-House może się bronić i pozostaniemy tu, dopóki się tylko da! — odrzekł James Burbank. Nie zaszło nic nowego w Jacksonville?
— Nie, panie Burbank.
— A pułki federalne czy nic jeszcze nie uczyniły, dla zbliżenia się do Florydy?
— Nic, — po zajęciu Fernandiny i zatoki Saint-Mary.
— Powiedzże mi teraz, po co cię przysłano?
— Przedewszystkiem mam pana uprzedzić, że rozproszenie niewolników jest tylko pretekstem, wymyślonym przez Texara, dla spustoszenia plantacyi i ujęcia pańskiej osoby!...
— Nie wiesz, czy Texar znajduje się na czele tych złoczyńców?... — zapytał James Burbank.
— Nie, panie Burbank, — pan Harvey daremnie starał się dowiedzieć tego. Ja sam, odkąd opuściliśmy Jacksonville, nie mogłem zasięgnąć języka w tym względzie.
— Czy dużo ludzi z milicyi, przyłączyło się do tej zgrai napastników?...
— Najwyżej stu ludzi, — odpowiedział John Bruce. Ale ten motłoch, co za nią idzie, złożony jest z najgorszych łotrów. Texar każe im dawać broń; należy więc lękać się z ich strony wszelkich nadużyć. Raz jeszcze panu powiem, że zdaniem pana Harveya powinien pan natychmiast wydalić się z Castle-House. Dlatego polecił mi powiedzieć, że oddaje na pańskie usługi swoję willę Hampton-Road. Ta willa, położona jest o jakie 10 mil w górę rzeki, na prawym jej brzegu. Tam, można być bezpiecznym kilka dni...
— Wiem...
— Mógłbym tam potajemnie zaprowadzić państwa, z tym warunkiem, żebyśmy natychmiast opuścili Castle-House, dopóki to jest możliwe...
— Wdzięczny jestem panu Harvey i tobie, mój przyjacielu, ale jeszcze nie przyszło do takiej ostateczności.
— To zależy od woli pańskiej — odrzekł John Bruce, w każdym razie, zostanę tu na wypadek, gdyby pan potrzebował moich usług.
Rozpoczęty w tej chwili atak, pochłonął całą uwagę Burbanka.
Nagle rozległy się gwałtowne wystrzały, jakkolwiek nie było jeszcze widać napastników, ukrytych za pierwszemi drzewami. Grad kul padał na palisadę, nie przynosząc jej, co prawda, wielkiej szkody. Na nieszczęście, James Burbank i jego towarzysze słabo je odpierali, mając tylko 40 fuzyj do rozporządzenia. Jednakże dzięki lepszej pozycyi, dawali oni pewniejsze strzały, aniżeli milicyanci, stojący na czele kolumny. Dla tego wielu nieprzyjaciół otrzymało rany.
Ta potyczka z oddalenia trwała blizko pół godziny, a wygrana przechylała się na stronę ludności z Camdless-Bay. Naraz napastnicy rzucili się na mur, opasujący zamek, żeby go wziąć szturmem. Chcąc przypuścić atak na kilku punktach jednocześnie, zaopatrzyli się w deski i tarcice, wzięte z warsztatów plantacyjnych, obecnie oddanych na pastwę ognia.
Tarcice, przerzucone w kilkunastu miejscach przez kanał obwodowy, ułatwiły napastnikom dostanie się do podnóża palisady, ze znacznemi wprawdzie stratami, tak w poległych, jak i rannych. Uczepiwszy się pali, stawali oni jeden na drugim, ale nie udało im się przedostać na drugą stronę. Murzyni, rozwścieczeni na tych podpalaczy, odpierali ich z niesłychaną odwagą; widocznie jednak obrońcy Camdless-Bay nie mogliby podołać wszystkim punktom, zagrożonym zbyt wielką liczbą nieprzyjaciół. Mimo to, aż do zmroku, dotrzymywali placu, ponosząc tylko lekkie rany. James Burbank i Walter Stannard, nieoszczędzając się wcale, nie zostali nawet zadraśnięci; jeden tylko Edward Carrol, ugodzony kulą w ramię, musiał się cofnąć do halli, gdzie pani Burbankowa, Alicya i Zerma otoczyły go staraniami.
Gdy noc zapadła, 50-ciu zuchów, korzystając z ciemności, zaczęło rąbać bramę siekierami, lecz nadaremnie, bo się nawet nie zachwiała. Nie wyważyliby jej z pewnością, ale jeden z nich wpadł na ryzykowny pomysł zrobienia wyłomu.
Naraz oficyny zaczęły goreć i płomienie, pochłaniając suche drzewo, strawiły część palisady, do której te oficyny przylegały.
James Burbank rzucił się ku płonącym budynkom, nie dla ugaszenia ognia, co było niemożliwe, ale dla obrony.
Nagle, człowiek jakiś wyskoczywszy z pośród dymu, wybiegł za palisadę i przeszedł przez kanał po tarcicach, na powierzchni tegoż kanału nagromadzonych.
Był to jeden z napastujących, który zdołał dostać się do parku od strony rzeki Saint-John, przemykając się pomiędzy trzcinami rosnącemi na wybrzeżu, poczem niedostrzeżony przez nikogo, wszedł do jednej ze stajen, gdzie z narażeniem się na śmierć w płomieniach, podłożył ogień pod kilka snopów słomy, dla zniweczenia tej części palisady.
Wyłom był więc dokonany. Napróżno James Burbank i jego towarzysze usiłowali zatarasować wejście, ciżba napastników siłą odparła siłę, i w mgnieniu oka, setki ludzi zaległy park. Wielu padło trupem, tak z jednej jak i z drugiej strony, gdyż przeciwnicy szli w zapasy. Strzelano na wszystkie strony.
Wkrótce Castle-House zostało całkiem otoczone, murzyni zaś, uległszy przewyższającej liczbie, wyparci z parku, zmuszeni byli uciec do lasów okolicznych. Walczyli oni dopóki się dało, z poświęceniem i szaloną odwagą; ale gdyby się opierali dłużej, wskutek nie równych warunków, wystrzelanoby ich do ostatniego.
James Burbank, Walter Stannard, Perry, dozorcy, John Bruce, który także bił się walecznie, nakoniec garstka murzynów, wszyscy musieli się schronić za murami Castle-House.
Dochodziła wtedy 8-ma wieczorem. Noc była ciemna od zachodu, ku północy niebo jaśniało odblaskiem pożarów, rozpalonych na powierzchni dominium.
James Burbank i Walter Stannard wpadli do mieszkania.
— Trzeba uciekać, — rzekł James Burbank, — natychmiast uciekać! Czy ci rabusie wkroczą tu przemocą, czy będą czekali u stóp Castle-House, aż do chwili, kiedy wypadnie poddać się, w każdym razie, pozostać tu, jest rzeczą niebezpieczną! Łódź gotowa, czas uciekać! Żono moja i ty Alicyo, błagam was, zabierzcie Dy i spieszcie z Zermą do Cedar-Keys. Będziecie tam bezpieczne i my także jeśli będziemy zmuszeni uciec, podążymy tam do was... Połączymy się z wami...
— Ojcze jedź, z nami... Jedź z nami, panie Burbank, — odezwała się miss Alicya.
— Jedź z nami... jedź!... zawołała pani Burbankowa.
— Ja! — odpowiedział James Burbank. Miałbym pozostawić Castle-House tym nędznikom. Nie! Będziemy się bronili, do ostatka... Możemy się długo jeszcze opierać!... Wiedząc, że wyście zabezpieczone, z tem większą siłą będziemy się bronili!
— James!...
— Tak być musi!
Naraz rozległo się jeszcze straszniejsze wycie. Brama trzeszczała pod uderzeniami napastujących którzy atakowali główną fasadę Castle-House, od strony rzeki.
— Uciekajcie! — zawołał James Burbank. Nie będzie was widać wśród ciemności! Uciekajcie!... Obezwładniacie nas, zostając tutaj!... — Na Boga, uciekajcie!...
Zerma poszła naprzód, trzymając małą Dy za rączkę, pani Burbankowa musiała się wyrwać z objęć męża, Alicya zaś z uścisków ojca i nakoniec, schodami prowadzącemi do suteryny, dostały się do tunelu przystani Marino.
— Teraz, moi przyjaciele — rzekł James Burbank, do Perry’ego dozorców i garstki murzynów, którzy go nie odstąpili, — brońmy się do ostatniej kropli krwi!...
Wszyscy wślad za nim udali się po głównych wschodach halli na posterunek w oknach 1-go piętra. Ztamtąd, na setki strzałów, przeszywających kulami front Castle-House, odpowiadali wystrzałami z fuzyi, rzadszemi ale pewniejszemi, gdyż wpadały w masę napastników, którzy musieliby sforsować główną bramę, bądź siekierą, bądź ogniem. Tym razem nie mogli oni robić wyłomu dla wprowadzenia ich do zamku. To, czego próbowano na zewnątrz z palisadą drewnianą, nie dałoby się zrobić wewnątrz z murami.
Jednakże, korzystając z gęstych już ciemności, najodważniejszych kilku zbliżyło się do peronu. Brama została wtedy gwałtowniej zaatakowana, ale musiała być bardzo mocna, kiedy się opierała cięciom siekiery i drągów kutych.
Próbę tę przypłaciło życiem kilku z przypuszczających szturm, gdyż wskutek rozkładu strzelnic, pociski mogły się krzyżować na tym punkcie.
Jednocześnie pogorszyła położenie ta okoliczność, że pozostawało już niewiele amunicyi. James Burbank, jego przyjaciele, dozorcy i murzyni, którzy otrzymali fuzye, zużyli znaczną część patronów, w tej potyczce, ciągnącej się już od 3-ch godzin. Jeśli wypadnie bronić się jeszcze jakiś czas, jakże sobie radzić, kiedy ładownice już puste? Czy się porzuci Castle-House na pastwę tych szaleńców, którzy z niego pozostawią tylko zgliszcza?
A jednak nie będzie można nic innego uczynić jeśli napastnicy wywalą bramę, która zaczyna się już chwiać.
James Burbank czuł to, ale chciał czekać. Lada chwila mógł nastąpić inny zwrot w boju. Teraz nie było powodu do obawy o panią Burbankową, o Dy i Alicyą Stannard, a mężczyźni mieli to za obowiązek względem siebie samych, walczyć do ostatka przeciw tej zbieraninie morderców, podpalaczy i łupieżców.
— Mamy jeszcze amunicyi na godzinę! — zawołał Burbank. Wyczerpmy ją, moi przyjaciele i nie oddajmy naszego Castle-House!
Zanim James Burbank wypowiedział te słowa głuchy huk rozległ się w oddaleniu.
— Strzał armatni! — wykrzyknął on.
Potem drugi strzał dał się słyszeć w kierunku zachodu, po drugiej stronie rzeki.
— Drugi strzał! — rzekł pan Stannard.
— Słuchajmy! — odpowiedział — James Burbank.
Trzeci strzał jeszcze wyraźniej doszedł, na skrzydłach wiatru, aż do Castle-House.
— Czy to jest hasło, odwołujące przypuszczających szturm, na prawy brzeg rzeki? — powiedział Walter Stannard.
— Może być! — odparł John Bruce. Mógł tam nastąpić jakiś popłoch.
— Jeśli te strzały armatnie nie były dane w Jacksonville... — odezwał się rządzca.
— To znaczy, że je dano z okrętów federalnych! — wykrzyknął James Burbank. Czyżby flotylla sforsowała nakoniec ujście Saint-John i popłynęła w górę rzeki?
Komandor Dupont mógł przecież zapanować nad rzeką, przynajmniej nad dolną częścią jej biegu.
Były to jednak mylne przypuszczenia. Te trzy strzały armatnie wyszły z bateryi Jacksonvillskiej. Przekonano się o tem wkrótce, aż nadto dowodnie, gdyż nie powtórzyły się więcej. Nie było zatem żadnego starcia pomiędzy okrętami nordzistów i pułkami południowców, tak na rzece Saint-John, jak i na równinach hrabstwa Duval.
Dowiedziano się w krótce, że było to hasłem, odwołującem oddziałów milicyi, albowiem Perry, który, przystąpił do jednej z bocznych strzelnic, zawołał:
— Cofają się!... Cofają się!...
James Burbank i jego towarzysze natychmiast podążyli do środkowego okna, żeby je uchylić. Uderzenia siekierą w bramę ustały, wystrzały również. Nie było już widać ani jednego z napastników. Wprawdzie ich krzyki, ich wycia, rozlegały się jeszcze w powietrzu, ale widocznie był to odwrót.
A więc jakiś wypadek zmusił władze Jacksonvillskie cofnąć całą tę zgraję na drugi brzeg Saint-John. Zapewne ułożono się, że trzy strzały armatnie będą znakiem, jakiego ruchu eskadry, groźnego dla pozycyi południowców. Dlatego to napastnicy nagle przerwali swój ostatni szturm. Teraz, szli oni poprzez zniszczone pola dominium, jeszcze oświetloną łuną pożaru, a w godzinę później wsiedli na swe statki, czekające na nich o dwie mile w dół Camdless-Bay, żeby się dostać na drugą stronę rzeki.
Niezadługo krzyki zamarły w oddaleniu. Po głośnych strzałach, zapanowała zupełna, śmiertelna cisza na całej plantacyi.
Była wtedy 8 i pół wieczorem. James Burbank i jego towarzysze zeszli na dół do halli, gdzie Edward Carrol leżał na sofie, lekko raniony i osłabiony upływem krwi.
Opowiedziano mu, co zaszło po sygnale, danym w Jacksonville. Castle-House, w tej chwili przynajmniej, nie miało powodu lękać się bandy Texara!
— Tak jest, — odezwał się James Burbank — ale zwycięstwo zostało przy gwałcie, przy samowoli! Ten nędznik chciał rozproszyć moich wyzwolonych murzynów i są rozproszeni! Chciał zniszczyć plantacyą przez zemstę i pozostała z niej tylko ruina!
— Jamesie — powiedział Walter Stannard, mogły na nas spaść jeszcze większe nieszczęścia. Żaden z nas nie poległ w obronie Castle-House, twoja żona i córka, tak samo, jak moja Alicya, mogły wpaść w ręce tych złoczyńców, a są w bezpiecznem schronieniu.
— Masz racyą, Stannardzie i dziękujmy za to Bogu! To, co zostało uczynione z rozkazu Texara, nie pozostanie bez kary i będę umiał wymierzyć sprawiedliwość za przelaną krew!...
— Może lepiej było, żeby pani Burbankowa, Alicya, Dy i Zerma były pozostały w Castle-House! rzekł wtedy Edward Carrol, wiem, że w owej chwili groziło nam wielkie niebezpieczeństwo... jednakże teraz wolałbym je widzieć przy sobie!...
— Przededniem połączę się z niemi, — odpowiedział James Burbank. Muszą być w śmiertelnej trwodze, trzeba je uspokoić... Zobaczę, czy się da sprowadzić je do Camdless-Bay, czy też lepiej, żeby zostały jeszcze kilka dni w Cedar-Keys.
— Masz słuszność, nie trzeba się z niczem spieszyć. Może to jeszcze nie koniec... Dopóki Jacksonville pod panowaniem Texara, będziemy mieli powód do obawy...
— Dlatego też będę działał ostrożnie — odrzekł James Burbank.
— Perry, dopilnuj tego, żeby łódź była gotowa przed świtem. Jeden człowiek wystarczy do wiosłowania.
Bolesny krzyk, rozpaczliwe wołanie, przerwały nagle mowę Burbankowi.
Krzyk ten dał się słyszeć w stronie łąk, rozciągających się przed domem. Po krzyku nastąpiły te słowa:
— Ojcze... Ojcze!...
— To głos mojej córki! — zawołał pan Stannard.
— Ach! jakieś nowe nieszczęście!... — odpowiedział James Burbank.
Otworzywszy drzwi, wszyscy wybiegli na dwór.
Miss Alicya znajdowała się tam o kilka kroków od pani Burbankowej, która leżała na ziemi.
Ani Dy ani Zermy nie było z niemi.
— Moje dziecko?.. — wykrzyknął Burbank.
Na jego głos, pani Burbankowa podniosła się. Nie mogąc mówić, wyciągnęła ręce ku rzece.
— Porwane!... Porwane!.
— Tak!... Przez Texara! — odpowiedziała miss Alicya i padła obok pani Burbankowej.
Gdy pani Burbankowa i miss Alicya weszły do tunelu, prowadzącego do małej przystani Marino, na wybrzeżu rzeki Saint-John, Zerma je wyprzedzała, trzymając jedną ręką Dy, a w drugiej zaś niosąc latarkę, której słaby płomyk oświetlał przed niemi drogę. Dotarłszy do końca tunelu, Zerma poprosiła panią Burbankową, żeby się zatrzymała; ona sama zaś chciała się przekonać, czy dwaj murzyni, którzy je mieli przewieźć do Cedar-Keys, stawili się z łodzią. Otworzywszy drzwi, na drugim końcu tunelu będące, puściła się ku rzece. Zaledwie minuta upłynęła — tylko jedna minuta, odkąd wyczekiwały powrotu Zermy, miss Alicya spostrzegła, że niema Dy.
— Dy!... Dy!... — wykrzyknęła pani Burbankowa, bez względu na to, że może zdradzić swoją obecność w tem miejscu.
Dziewczynka nie odpowiedziała. Przyzwyczajona być ciągle razem z Zermą, wyszła z nią w stronę przystani, niespostrzeżona przez matkę.
Nagle, dały się słyszeć jęki. Przeczuwając nowe niebezpieczeństwo, niepomnąc na to, że ono im samym może grozić, pani Burbankowa i miss Alicya pobiegły ku wybrzeżu rzeki i przybywszy tam, pomimo ciemności, dostrzegły łódź.
— Na pomoc!... Na pomoc!... To Texar!... — wołała Zerma.
— Texar!... Texar!... — wykrzyknęła miss Alicya, wskazując ręką na Hiszpana, oświetlonego odblaskiem pożarów w Camdless-Bay, gdy stał w tyle łodzi, która znikła niebawem.
Naraz wszystko ucichło: dwaj murzyni, zamordowani leżeli na ziemi. Wtedy pani Burbankowa, wraz z Alicyą, która jej nie zdołała powstrzymać, zaczęła biedz, jak szalona, ku rzece, wołając Dy, ale żaden krzyk nie odpowiedział na jej wołanie, Łódź znikła im z oczu, bądź że ją cienie zasłaniały, bądź że przybiła do jakiego punktu lewego wybrzeża.
To daremne poszukiwanie trwało całą godzinę. Nakoniec, pani Burbankowa padła bez sił na wybrzeże. Miss Alicya, ze szczególną energią podniosła nieszczęśliwą matkę, podtrzymywała ją, prawie że dźwigała. W dali, w kierunku Castle-House, słychać było wystrzały armatnie, a czasami straszne wycia oblegającej szajki. Jednakże trzeba było powrócić w tę stronę, trzeba było sprobować, dostać się do domu tunelem i otworzyć drzwi, prowadzące z tegoż na wschody od podziemia. Miss Alicya liczyła na to, że się tam kogo dowoła.
Biedna dziewczyna ciągnęła panią Burbankową, która szła za nią, bezprzytomna. Powracając wzdłuż wybrzeża, przez ostrożność, zatrzymały się ze dwadzieścia razy; mogły bowiem, w każdej chwili, wpaść w ręce jednej z owych band, niszczących plantacyą, Może lepiej było zaczekać świtu, ale jakże ratować panią Burbankową na tem wybrzeżu? Ze względu na nią, miss Alicya postanowiła, bądź co bądź, dotrzeć do Castle-House. Ale, ponieważ idąc wzdłuż zaginającej się rzeki, przysparzały sobie drogi, umyśliła iść prosto łąkami, kierując się łuną, palących się baraków i w taki to sposób dostała się do pobliża domu.
Tam pani Burbankowa leżała bezwładna obok miss Alicyi, która także nie mogła się już utrzymać na nogach.
W tej chwili, oddział milicyi, za którym postępowała horda rabusiów, zaprzestawszy szturmu, był już daleko od Castle-House. Żadnego krzyku nie było już słychać na zewnątrz, ani wewnątrz. Miss Alicyi nasunęła się wtedy myśl, że napastnicy, po zagarnięciu Castle-House, oddalili się, niezostawiwszy, ani jednego z jego obrońców. Zdjęta śmiertelną trwogą i pozbawiona sił, padła także, zdobywając się na ostatni jęk, na ostatnie wołanie, które doszło uszu Jamesa Burbanka i jego przyjaciół, wybiegli więc przed dom i wyjaśniło się dla nich to, co zaszło w przystani Marino. Cóż z tego, że bandyci oddalili się? Co z tego, że im już nie groziło dostanie się w ich ręce? Straszne nieszczęście na nich spadło: mała Dy była w mocy Texara!
Oto, co miss Alicya opowiedziała wśród łkań. Ta biedna dziecina porwana, uwieziona niewiadomo dokąd — w rękach największego wroga jej ojca!... Cóż mogło być gorszego i czy w przyszłości mogły czekać większe cierpienia tę rodzinę?
Wszystkich przytłoczył ten ostatni cios. Panią Burbankową zaniesiono do jej pokoju i miss Alicya pozostała przy jej łóżku.
Na dole, w halli, James Burbank i jego przyjaciele naradzali się nad tem, w jaki sposób odnaleźć Dy i wyrwać ją, wraz z Zermą, z rąk Texara. Wierna metyska, z pewnością, zechce do ostatniego tchu bronić dziecka! Ale popadłszy w moc nędznika, rozjątrzonego żądzą zemsty osobistej, czyż nie przypłaci tego życiem, że wnosiła skargę na jego osobę?
James Burbank zaczął sobie wyrzucać to, że zmusił żonę do usunięcia się z Castle-House, że jej przygotował drogę do ucieczki, która wzięła taki zły obrót. Czy tylko wypadkowi należało przypisywać obecność Texara w przystani Marino? Oczywiście nie. Texar musiał wiedzieć o istnieniu tunelu, powiedział więc sobie, że obrońcy Camdless-Bay, sprobują umknąć tą drogą, gdy im się już dłużej nie uda pozostać w domu, poprowadził więc swoję bandę, na prawy brzeg rzeki, sforsował palisady okalające Castle-House, zmusił Burbanka i jego sprzymierzeńców do schronienia się za murami tegoż, a następnie udał się pewno z kilkoma pomocnikami do przystani Marino. Tam, niespodzianie zastawszy dwóch murzynów, strzegących łodzi, kazał zamordować tych biedaków, których krzyki zagłuszył zgiełk szturmu; potem czekał: i gdy się pokazała Zerma, a za nią mała Dy, widząc je same, musiał pomyśleć, że państwo Burbankowie oraz ich przyjaciele jeszcze się nie zdecydowali opuścić Castle-House. Rad nie rad, poprzestając na tym łupie, porwał więc dziecko i metyskę, żeby je uprowadzić do jakiej nieznanej kryjówki, gdzie niktby ich nie mógł znaleźć.
Jakiż straszniejszy cios mógł ugodzić w rodzinę Burbanków? Czyżby ci rodzice więcej cierpieli, gdyby im wydarł serca?
Była-to straszna noc, dla pozostałych przy życiu, w Camdless-Bay. Alboż nie mieli powodu lękać się, żeby nie powrócili napastnicy w większej liczbie, albo lepiej uzbrojeni, żeby zmusić ostatnich obrońców Castle-House do poddania się? Szczęściem, nie przyszło do tego. Już dzień zawitał, a nie było nowej napaści.
Ale jakże pożądaną była wiadomość, co znaczyły w przeddzień owe trzy wystrzały armatnie i dlaczego napastnicy cofnęli się wtenczas właśnie, kiedy ostatni wysiłek, za godzinę oddałby w ich ręce zamek! Czy to był odwrót, wywołany jaką demonstracyą federalistów u ujścia rzeki Saint-John? Czy okręty komandora Dupont opanowały Jacksonville? Byłoby to bardzo na rękę Burbankowi i jego sprzymierzeńcom, gdyż mogliby bezpiecznie szukać Dy i Zermy, uderzyć wprost, na Texara; jeśliby się nie cofnął ze swymi stronnikami, ścigać go, jako promotora spustoszeń w Camdless-Bay, a nadewszystko, jako sprawcę porwania metyski i dziecka.
Alibi było tym razem nie możliwe; zwłaszcza tej natury, na jakie się Hiszpan powołał na początku niniejszej opowieści, gdy go zawezwano przed sąd w Camdless-Bay. Jeśli Texar nie znajdował się na czele tej zgrai złoczyńców, którzy napadli na Camdless-Bay, — względem czego posłannik Harvey’a nie mógł objaśnić Burbanka, — to czy ostatni krzyk Zermy nie wskazywał na jego bezpośredni udział w porwaniu? Czy zresztą miss Alicya nie poznała go w chwili, kiedy jego łódź odbijała od brzegu?
O! sądowa władza federalistów, będzie umiała wyciągnąć z tego nędznika zeznanie, dokąd uprowadził swoje ofiary i ukarać go za zbrodnie, których się już nie będzie mógł wyprzeć.
Na nieszczęście, nie sprawdziły się przypuszczenia Burbanka: flotylla nordzistów nie wpłynęła na wody Saint-Johnu. Do owego dnia, 3-go marca, żaden okręt nie wyruszył z zatoki Saint-Mary; stwierdziły to wieści, przyniesione przez jednego z dozorców, z drugiego brzegu rzeki.
Żaden statek nie ukazał się jeszcze na wysokości latarni na Pablo. Wszystko się ograniczało do zajęcia Fernandiny i fortu Clinch. Zdawało się, że komandor Dupont postanowił z największą ostrożnością posuwać się w głąb Florydy. Co się tycze Jacksonville, to stronnictwo wichrzycieli miało ciągle górę. Po wyprawie do Camdless-Bay, Hiszpan pojawił się znowu w mieście, gdzie organizował opór, na wypadek, gdyby kanonierki Stevensa próbowały przekroczyć ujście rzeki. Jakiś fałszywy popłoch musiał go odwołać poprzedniego dnia wraz ze zgrają rabusiów. Zresztą, alboż Texar nie zaspokoił swej mściwości, teraz — kiedy plantacya była zniweczona, warsztaty spalone, murzyni rozproszeni w lasach hrabstwa i pozbawieni baraków — teraz nakoniec, kiedy mała Dy znikła bez śladu?
James Burbank aż nadto przekonał się o tem, gdy w ciągu ranka popłynął z Walterem Stannard w górę rzeki. Napróżno przejrzeli najmniejsze przystanie, daremnie szukali wskazówki, w jakim kierunku popłynęła łódź, te poszukiwania nie wystarczały; należało także zwiedzić lewy brzeg.
Ale byłoż-to możliwe w tej chwili? Czy nie wypadało zaczekać, żeby Texara i jego sojuszników obezwładniło przybycie federalistów? Pani Burbankowej zdrowie nie polepszało się, Alicya nie mogła jej odstępować, Carrol musiał przeleżeć kilka dni w łóżku, byłoby to więc nierozważnym krokiem zostawić ich samych w Castle-House, kiedy powrót napastników ciągle groził.
Co Burbanka doprowadzało do większej jaszcze rozpaczy to, że nie mógł nawet i myśleć o zaskarżeniu Texara za spustoszenie plantacyi, oraz porwanie Zermy i dziecka.
Urzędnikiem, przed którego należałoby wnieść skargę, był właśnie sprawca tych zbrodni, wypadało przeto czekać przywrócenia normalnego wymiaru sprawiedliwości w Jacksonville.
— Jamesie, — rzekł pan Stannard, — prawda, że twej dziecinie grożą wielkie niebezpieczeństwa ale przynajmniej Zerma przy niej, a możesz być pewien, że będzie jej wierną do...
— Do śmierci... tak jest! — odpowiedział Burbank. A gdy Zerma rozstanie się z życiem?
— Wysłuchaj mnie drogi Jamesie, — powiedział znów pan Stannard. — Po głębszem zastanowieniu, przyszedłem do przekonania, że to nie leży w interesie Texara dopuścić się gwałtownego czynu. On jeszcze jest w Jacksonville, a dopóki tam pozostaje, sądzę, że jego ofiary nie doznają żadnego gwałtu z jego strony. Twoja córka może być gwarancyą, zakładem na wypadek odwetu, jakiego się może lękać nie tylko od ciebie, ale i od federalistów za obalenie legalnych władz Jacksonvillskich i zniweczenie plantacyi nordzisty? Czekałaby go kara nieuchronna, będzie je więc oszczędzał we własnym interesie; lepiej więc zaczekać, żeby Dupont i Sherman stali się panami terytoryum i wtedy dopiero wystąpić przeciw niemu.
— Kiedyż to nastąpi?.... — wykrzyknął James Burbank.
— Jutro... a może i dziś! Powtórzę raz jeszcze, że Dy jest osłoną Texara, i dla tego, skorzystał ze sposobności, żeby ją porwać, wiedząc przytem, że ci zrani serce mój biedny Jamesie i dopiął celu, nędznik!
Tak rozumował pan Stannard i rozumowanie to było trafne z ważnych powodów. Czy mu się udało przekonać Burbanka? Z pewnością nie. Czy przywrócił mu trochę nadziei? Także nie. Było to niepodobieństwem. Ale James Burbank, zrozumiał, że jego obowiązkiem, jest mówić żonie to, co Stannard mówił do niego, bo inaczej nie przeżyłaby tego ciosu. Wróciwszy do domu, argumentował więc energicznie niemogąc wierzyć własnym słowom.
Perry z dozorcami zwiedzali tymczasem Camdless-Bay, które przedstawiało tak smutny obraz, że nawet towarzyszący im Pygmalion zdawał się doznawać wielkiego wrażenia. Ten wolny człowiek nie uznał za potrzebne przyłączyć się do wyzwoleńców rozproszonych przez Texara. Wolność nocowania w lasach, znoszenia zimna i głodu, zdawała mu się zbyteczną i wolał pozostać w Castle-House, gdyby mu nawet przyszło okupić to prawo podarciem aktu wyzwolenia, za przykładem Zermy.
— Widzisz, Pyg, — powtarzał pan Perry, plantacya jest spustoszona, warsztaty zrujnowane... Oto, co nas kosztuje wolność, dana murzynom...
— Panie Perry, jam temu nie winien... — odpowiedział Pygmalion.
— Owszem i ty jesteś winien. Gdybyście nie przyklaskiwali tym deklamatorom, występującym przeciw niewolnictwu, gdybyście protestowali przeciw ideom Północy, gdybyście z bronią w ręku odparli pułki federalne, to panu Burbankowi nie przyszłoby na myśl wyzwolić was i to nieszczęście nie spadłoby na Camdless-Bay!
— Cóż ja mogę teraz uczynić panie Perry, — rzekł zrozpaczony Pyg.
— Powiem ci, coś powinien zrobić, jeśli masz choć trochę poczucia sprawiedliwości. Jesteś wolny, prawda?
— Zdaje się.
— Należysz do siebie?
— Naturalnie.
— Jeśli należysz do siebie, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś rozporządził sobą, jak ci się spodoba.
— Nie, panie Perry.
— A więc, gdybym był na twoim miejscu, bez wachania poszedłbym do sąsiedniej plantacyi, sprzedałbym się jako niewolnik, a otrzymane pieniądze przyniósłbym memu dawnemu panu dla powetowania jego krzywdy; jaką ma wskutek wyzwolenia mojej osoby.
Czy rządzca mówił seryo? Trudno na to odpowiedzieć gdyż to, ile razy wsiadł na swego konika zawsze bredził. W każdym razie biedny, Pygmalion, zmieszany, zalękniony, nie widział co z sobą zrobić i co odpowiedzieć.
James Burbank niezaprzeczenie ściągnął swym szlachetnym czynem nieszczęście i ruinę na plantacyą. Materyalne straty musiały być znaczne; z baraków, ograbionych przez rabusiów, a potem obróconych w perzynę, nie pozostało ani śladu; gdzie dawniej stały fabryki i warsztaty, były tylko stosy popiołu, z których się jeszcze wydobywały szarawe smugi pary, w miejscu składów i pracowni sterczały tylko poczerniałe, chwiejące się mury, a w miejscu kominów fabrycznych kupy cegły od ognia zczerniałej. Pola ryżowe, kawowe, warzywne, zagrody dla bydląt, przedstawiały widok tak zupełnego zniszczenia, jak gdyby je stratowało stado dzikich zwierząt. Wobec tego smutnego obrazu, pan Perry nie mógł zapanować nad swem oburzeniem i wyrywały mu się z ust gniewne groźne słowa, które nie mogły uspakajać Pygmaliona. Odszedł więc wkrótce pod pozorem, że w Castle-House swobodniej rozważy radę sprzedania siebie. Ale widocznie dzień był na to za krótki, bo kiedy wieczór nastał, on jeszcze nie powziął żadnego postanowienia.
Tego samego dnia, niektórzy z dawnych niewolników pokryjomu wrócili do Camdless-Bay. Można sobie wyobrazić ich rozpacz, gdy zastali wszystkie chaty zniweczone. James Burbank wydał rozkaz, żeby natychmiast zaspokojono przynajmniej ich najgwałtowniejsze potrzeby i część murzynów polecił umieścić w oficynach, które nie uległy pożarowi. Przedewszystkiem użyto ich do pogrzebania towarzyszy, poległych w obronie Castle-House i nieprzyjaciół zabitych przy ataku, rannych bowiem uprowadzili koledzy. Pochowali też oni i tych dwóch murzynów, zamordowanych z polecenia Texara gdy ich zastał na posterunku, przy małej przystani Marino.
Po spełnieniu tego obowiązku, Burbank nie mógł się zaraz wziąść do zreorganizowania swego dominium, należało bowiem czekać roztrzygnięcia kwestyi pomiędzy Południem a Północą, w stanie Florydy. Inne, ważniejsze troski, zajmowały myśl jego nieustannie; na wszelkie sposoby usiłował odnaleźć córeczkę; przy tem zdrowie pani Burbankowej było bardzo nadwerężone. Jakkolwiek miss Alicya nie odstępowała jej ani na chwilę i pielęgnowała ją, jak matkę, wypadło wezwać lekarza. Jeden z praktykujących w Jacksonville posiadał zaufanie w rodzinie Burbanków, i wezwany, bez wachania przybył do Camdless-Bay. Zapisał wprawdzie różne lekarstwa, lecz mogłyż one skutkować, kiedy mała Dy nie została powróconą matce? Dlatego, James Burbank i Walter Stannard, zostawiając na straży Carrola, który nie mógł jeszcze wychodzić, co dzień zwiedzali oba brzegi rzeki i wysepki na niej położone, badali miejscową ludność, szperali po najmniejszych wioskach hrabstwa, obiecując dużą sumę temu, kto przyniesie wiadomość choćby o najlżejszem śladzie... Poszukiwania te były jednak bezowocne. Jakim sposobem mógł ich kto uwiadomić, że Texar kryje się w głębi Czarnej Przystani? Nikt o tem nie wiedział, może dla lepszego zabezpieczenia swych ofiar od wszelkich poszukiwań. Hiszpan był zmuszony uwieść je w górę rzeki? Alboż terytoryum nie było dosyć rozlegle, czy mało znajdowało się kryjówek w obszernych lasach centrum, pośród bezmiernych bagnisk południa Florydy, w okolicy tych nieprzystępnych Ewerglad, — żeby Texar mógł tak dobrze skryć przed okiem ludzkiem swoje ofiary? Prócz tego i doktór, przybywający codzień do Camdless-Bay, uwiadamiał Burbanka o tem co się działo w Jacksonville, jako też na północy hrabstwa Duval.
Nie ulegało to wątpieniu, że federaliści nie dali jeszcze znaku życia na terytoryum florydzkiem. Czy specjalne instrukcye, nadesłane z Waszyngtonu nakazywały im zatrzymać się na granicy, nie probując jej przekroczyć? Taka postawa byłaby zgubną dla interesów nordzistów, osiadłych na terytoryum Południa, a w szczególności dla Jamesa Burbanka, tak skompromitowanego względem Południowców. Bądź co bądź, eskadra komandora Dupont znajdowała się jeszcze przy ujściu Saint-Mary i banda Texara dla tego została odwołana 3-ma wystrzałami armatniemi wieczorem 3-go marca, że władze Jacksonvillskie stropiły się fałszywym popłochem. Tej to pomyłce Castle-House zawdzięczało ocalenie od rabunku i zniszczenia.
Co się tyczy Hiszpana, nie pomyślał-że on o ponowieniu wyprawy, dla ujęcia Jamesa Burbanka w swe ręce. Była to wątpliwa hipoteza; w tej chwili bowiem prawdopodobnie wystarczało mu to, że przypuścił szturm do Castle-House i porwał Dy wraz z Zermą. Zresztą, kilku szanownych obywateli nie lękało się objawić swe niezadowolenie ze sprawy Camdless-Bay i wstręt do przewódzcy wichrzycieli z Jacksonville, jakkolwiek ich sąd mało mógł obchodzić Texara. Hiszpan despotyczniej niż kiedy bądź panował w hrabstwie Duval ze swoją zgrają szaleńców. Ci ludzie bez dachu, ci awanturnicy bez skrupułów, nie krępując się niczem, codzień oddawali się przeróżnym sui generis przyjemnościom podobniejszym do orgii. Wrzawa ich sięgała wtedy aż do plantacyi; odblask iluminacyi odbijał się na niebie, niby łuna pożarna. Umiarkowani ludzie, milcząc z konieczności znosili jarzmo tego stronnictwa, popieranego przez pospólstwo.
W ogóle chwilowa bezczynność armii federalnej bardzo była na rękę nowym władzom Jacksonvillskim ułatwiając im rozpowszechnianie pogłosek, że nordziści nie przejdą granicy, że mają rozkaz cofnięcia się do Georgii i do Karoliny, że półwyspowi florydzkiemu nie grozi napad wojsk, walczących przeciw niewolnictwu, że będąc dawną kolonią hiszpańską, nie wchodzi on w zakres kwestyi, które Stany Zjednoczone usiłują roztrzygnąć za pomocą broni, Dlatego też we wszystkich hrabstwach objawiał się pewien prąd, raczej przychylny niż niechętny ideom, których stronnicy, gwałtownych środków byli przedstawicielami. Ujawniało się to w wielu miejscach ale głównie w północnej części Florydy, w stronie granicy georgijskiej, gdzie właściciele plantacyi, zwłaszcza z Północy, doznawali wielkich krzywd.
Jak w Camdless-Bay pospólstwo Jacksonvillskie, tak tam oddziały Południowców zmuszały niewolników do ucieczki, paliły pracownie i warsztaty, niszczyły fabryki.
Jednakże zdawało się, że obecnie przynajmniej, plantacya nie ma powodu lękać się nowego podboju, ani Castle-House nowej napaści. Mimo to, Burbank gorączkowo wyglądał chwili kiedy federaliści staną się panami terytoryum. W obecnym stanie rzeczy nie można było nic przedsięwziąć, bezpośrednio, przeciw Texarowi, ani go zawezwać przed sąd za czyny, których tym razem nie mógł by się wyprzeć, ani go zmusić do wyjawienia miejsca, gdzie ukrył Dy i Zermę.
Jakiejże trwogi zwłoka ta nabawiła Jamesa Burbanka i jego otoczenie. Nie mogli oni jednak przypuszczać, żeby federaliści myśleli unieruchomić się na granicy. W ostatnim liście Gilbert wyraźnie oznajmiał, że ekspedycya komandora Dupont i Shermana miała Florydę na celu. Czyżby, od czasu jak napisał ten list, rząd federalny wysłał przeciwne rozkazy do zatoki Edisto, gdzie eskadra czekała, przed wypłynięciem na morze? Czy powodzenie wojsk federalnych, w Wirginii albo w Karolinach, zmuszała armią Unii do wstrzymania swego pochodu ku Południowi? Jakiż to był szereg ustawicznych niepokojów dla tej rodziny takiemi próbami nawiedzanej od początku wojny! Iluż katastrof mogła się jeszcze spodziewać!
Tak upłynęło 5 dni po opanowaniu Camdless-Bay. Żadna wieść nie dochodziła o przygotowaniach federalistów, żadna wiadomość o Dy lub Zermie, jakkolwiek James Burbank, wszystkich sił dokładał, żeby natrafić na ich ślad.
W ten sposób doczekano się 9 marca. Edward Carrol zupełnie wyzdrowiał i wkrótce miał już uczestniczyć w poszukiwaniach przyjaciół. Pani Burbankowa była ciągle niezmiernie osłabiona; zdawało się, że życie z niej wyjdzie wraz ze łzami. W przystępie gorączki, wzywała córeczkę rozdzierającym głosem, chciała biedz jej szukać. Po tych atakach wpadała w omdlenie, grożące jej życiu. Ileż razy miss Alicya lękała się, żeby ta nieszczęsna matka nie umarła w jej objęciach!
Jedna tylko wieść nadeszła o wojnie w ciągu ranka dnia 9-marca. Na nieszczęście, była ona tej natury, że mogła dodać nowej siły stronnikom idei wyzwolenia.
Według tej pogłoski, generał południowych wojsk Van Dorn, miał odeprzeć żołnierzy Curtis'a, 6-go marca, w potyczce Bentonville, w Arkansans zmusił federalistów do odwrotu. Rzeczywiście, było to tylko lekkie starcie małego korpusu nordzistów z tylną strażą południowców i powodzenie to miało być sowicie powetowane w kilka dni później, zwycięztwem pod Pea Ridge, wystarczyło, to jednakie, by zdwoić zuchwalstwo wichrzycieli. Rozsławiali oni w Jacksonville tę małą utarczkę, jako zupełną przegranę armii federalnej, wyprawiając przy tej sposobności nowe orgie, których zgiełk boleśnie odbijał się w Camdless-Bay.
O takich to faktach uwiadomili Jamesa Burbanka, gdy powrócił około 5-tej wieczorem, z przeglądu lewego brzegu rzeki.
Jeden z mieszkańców Putnamu, przyniósł do Castle-House wiadomość, że poprzedniego wieczora, zdawało mu się, iż słyszy na jednej z wysepek rzeki Saint-John rozpaczliwe wołanie. Prócz tego widziano w tych stronach Indyanina Squambo, powiernika Texara wraz z jego czółenkiem, że się tam dał widzieć, nie ulegało wątpliwości, potwierdził to nawet jeden z passażerów Shannonu, który powracając z miasta, Ś-go Augustyna, wylądował tego dnia u tamy w Camdless-Bay.
Jakkolwiek był to slaby ślad, James Burbank z Edwardem Carrolem oraz dwoma murzynami, natychmiast wsiadłszy w czółno, popłynęli w górę rzeki i zbadali wysepkę jakoteż kilka chat rybackich, które zdawały się od pewnego czasu niezamieszkane na wyspie, w nieprzebrodzonych prawie gąszczach, nie znaleźli śladów ludzkich; na wybrzeżu nic nie wskazywało, żeby jaki statek przybijał tam, Squambo nie pokazywał się nigdzie. Jeśli krążył do koła tej wysepki, to prawdopodobnie nie wysiadał na nią wcale.
Ta wycieczka była więc bezowocną, tak samo, jak tyle innych. Trzeba było powrócić do plantacyi z tem przekonaniem, że raz jeszcze weszło się na fałszywy trop.
Tegoż wieczora James Burbank, Walter Stannard i Edward Carrol siedząc w halli, rozmawiali o swych daremnych poszukiwaniach; około 9-ej miss Alicya pozostawiwszy w pokoju panią Burbankową na wpół drzemiącą, przyłączyła się do tej gromadki, aby się dowiedzieć o skutku ostatnich poszukiwań.
Zanosiło się na dosyć ciemną noc; księżyc w pierwszej kwadrze, schował się za widnokręgiem, głęboka cisza ogarniała Castle-House, plantacyą i całe łożysko rzeki. Garstka murzynów, pomieszczona w oficynach, zaczynała usypiać, kiedy naraz przerwały ciszę dalekie wrzaski i wystrzały ogni sztucznych, dochodzących z Jacksonville, gdzie hałaśliwie obchodzono powodzenie Południowców.
Echo tej wrzawy odbijające się w halli, odnawiało boleść w rodzinie Burbanków.
— Trzeba się dowiedzieć co się dzieje. Czy federaliści nie zrzekli się czasem zamysłów swoich co do Florydy, — powiedział Edward Carrol.
— Masz racyą, — odrzekł Stannard. Niepodobna żyć w takiej niepewności!
— Dobrze, — nie dalej jak jutro, pojadę do Fernandiny... i dowiem się tam...
W tej chwili zapukano z lekka do głównej bramy Castle-House, od strony alei, wiodącej od wybrzeża rzeki Saint-John.
Miss Alicya z okrzykiem chciała biedz ku tej bramie daremnie powstrzymywana przez Jamesa Burbanka. Ponieważ nikt nie odpowiedział na pukanie, ponowiło się jeszcze tym razem wyraźniej.
James Jurbank podszedł do progu. Nie oczekiwał on nikogo. Może to jaka ważna wiadomość z Jacksonville którą. mu przesyła pan Harvey przez Johna Bruce?
Zapukano 3-ci raz z widoczną niecierpliwością.
— Kto tam? — zapytał Burbank.
— Ja! — odpowiedziano.
— Gilbert!... — wykrzyknęła miss Alicya.
Nie omyliła się. Gilbert w Camdless-Bay! Gilbert podążył z radością do rodziny, żeby na jej łonie kilka godzin przepędzić nie wiedząc pewno, jakich nieszczęść doznała!
W jednej chwili młody porucznik znalazł się w objęciach ojca a towarzyszący mu człowiek, zamknął szczelnie bramę, rzuciwszy w pierwej spojrzenie po za siebie.
Był to Mars, mąż Zermy, wierny sługa Gilberta Burbanka.
Uściskawszy ojca, Gilbert rozejrzał się dokoła. i gdy spostrzegł Alicyą wziął ją za rękę, wiedziony nieprzepartym popędem tkliwego uczucia.
— Matka! — zawołał. Gdzie matka?.. Czy to prawda, że jest umierająca?...
— Więc ty to wiesz, mój synu?... — odpowiedział James Burbank.
— Wiem wszystko,.. wiem, że plantacya zniweczona przez bandytów Jacksonvillskich, że przypuszczono szturm do Castle-House, że matka... może umarła!...
Obecność młodzieńca, w okolicy, gdzie mu groziło tyle osobistych niebezpieczeństw, była teraz wytłomaczoną.
Oto, co zaszło.
Poprzedniego dnia kilka kanonierek eskadry komandora Dupont przekroczyło ujścia Saint-John i popłynąwszy w górę rzeki, musiały się zatrzymać przy tamie, o 4 mile poniżej Jacksonville. W kilka godzin później, człowiek, podający się za jednego ze strażników latarni morskiej na Pablo, pojawił się na pokładzie kanonierki Stevensa, na której Gilbert pełnił obowiązki Kapitana 2-giej klasy. Człowiek ten opowiedział wszystko co zaszło w Jacksonville, jako też o napadzie na Camdless-Bay, o rozproszeniu murzynów, o groźnym stanie pani Burbankowej. Łatwo sobie wyobrazić, wrażenie Gilberta, gdy słuchał opisu tych nieszczęsnych wypadków.
Opanowała go nieprzeparta chęć zobaczenia matki; otrzymawszy więc upoważnienie od komendanta Sterensa, opuścił flotyllę i wskoczył na jedną
z tych lekkich łodzi, zwanych „gigs“ i wraz z wiernym Marsem, przemknął się wśród ciemności niespostrzeżenie, przynajmniej tak mu się zdawało i wylądował o pół mili poniżej Camdless-Bay, unikając małego portu, który mógł być śledzony.
Ale czego, nie widział i nie mógł wiedzieć, to że wpadł w sidła zastawione przez Texara. Hiszpan chciał, bądź co bądź, zdobyć ów wymagany, przez magistraturę dowód, że Burbank utrzymuje tajemną korespondencyą z nieprzyjacielem. Dla tego to, ażeby ściągnąć młodzieńca do Camdless-Bay, jeden z wiernych mu strażników latarni morskiej na Pablo, podjął się uwiadomić Gilberta o cząstce faktów, wydarzonych w Castle-House, a w szczególności o stanie jego matki. Młody porucznik który się wybrał w drogę w wiadomych czytelnikowi okolicznościach, był szpiegowany, podczas kiedy płynął w górę rzeki. Jednakże sunąc wzdłuż trzcin, otaczających wysoką groblę Saint-Johnu, bezwiednie zdołał zmylić ludzi Texara, wysłanych dla śledzenia go. Wprawdzie ci szpiedzy nie widzieli, jak wylądował na wybrzeżu poniżej Camdless-Bay, ale spodziewali się przynajmniej schwytać go w powrotnej drodze ponieważ cała ta część nadbrzeża była pod ich nadzorem.
— Matka!... matka!... — zawołał znowu Gilbert. Gdzie ona?...
— Jestem, mój synu!,.. — odpowiedziała pani Burbankowa.
Ukazała się ona na przystanku wschodów, wiodących do halli, zeszła powoli trzymając się poręczy i padła na sofę, okrywana pocałunkami Gilberta.
Chora pośród drzemki, usłyszała pukanie do bramy Castle-House i poznawszy głos syna, znalazła dosyć siły, żeby się podnieść i przyjść zapłakać wraz z rodzinnem całem kółkiem.
— Matko!... Matko!... przynajmniej żyjesz!... — powiedział on. Ach my cię wyleczymy!... Tak! Te ciężkie dni skończą się!... Będziemy wszyscy połączeni... niezadługo!... Przywrócimy ci zdrowie. Nie lękaj się niczego dla mnie, matko!... Nikt się nie dowie, żeśmy tu przybyli obaj z Marsem!...
Mówiąc te słowa, Gilbert probował ocucić pieszczotami omdlewającą matkę.
Mars zdawał się miarkować, że tak Gilbert, jak on nie znają całej rozciągłości, nieszczęścia jakie na nich spadło. James Burbank i panowie Carrol i Stannard w milczeniu pochylali głowy; a miss Alicya płakała, Rzeczywiście, nie było tam ani małej, Dy, ani Zermy, która powinna była odgadnąć; że mąż jej przybył do Camdless-Bay i że jest w domu, że ją oczekuje...
Dla tęgo też, ze ściśniętem sercem, zaglądając we wszystkie kąty halli, — zapytał pana Burbanka.
— Co się tu stało, panie?
W tej chwili Gilbert się podniósł.
— A Dy? — wykrzyknął. — Czy Dy już się położyła?... Gdzie moja siostrzyczka?...
— Gdzie moja żona? — rzekł Mars.
Po chwili, młody oficer i Mars wiedzieli o wszystkiem. Płynąc wzdłuż wybrzeża Saint-Johnu, widzieli wprawdzie wśród ciemności stosy gruzów na plantacyi, lecz mogło to być tylko materyalną klęską, którą wywołało wyzwolenie murzynów... Teraz wiedzieli już wszystko... Jeden z nich nie zastał siostry, drugi żony... a nie było nikogo, coby ich mógł objaśnić, gdzie je Texar ukrywa od 7-iu dni!
Kląkłszy znów przed panią Burbankową, Gilbert wraz z nią płakał
Mars, z rozpaloną. twarzą, z zapartym oddechem, miotał się, biegał po domu, niezdolny panować nad sobą. Nakoniec wybuchnął wściekłym gniewem.
— Ja zabiję tego Texara! — krzyknął — Popłynę do Jacksonville jutro... jeszcze dzisiejszej nocy... natychmiast...
— Tak! chodź Marsie, chodź!... — odpowiedział Gilbert.
James Burbank zatrzymał ich.
— Gdyby to się dało zrobić, — rzekł, — nie czekałbym na ciebie, synu! Tak! Ten nędznik byłby przypłacił życiem krzywdę, jaką nam wyrządził! Kiedy mówię do ciebie w ten sposób, kiedy zalecam, żebyście obaj z Marsem zaczekali, to widać, że należy wam czekać!
— Będę posłuszny, — odpowiedział młodzieniec, — ale przynajmniej zbadam terytoryum i będę szukał.
— Czy myślisz, żem ja już tego nie zrobił? — zawołał pan Burbank. Ani jeden dzień nie minął, żebyśmy nie zwiedzali brzegów rzeki i wysepek, na których Texar mógł się schronić, ale ani jednej wskazówki, ani jednego śladu nie mamy! Carrol i Stannard razem ze mną dokładali wszelkich starań, lecz dotąd poszukiwania nasze były bezowocne!...
— Dlaczego nie mielibyśmy zanieść skargi w Jacksonville? — zapytał młody oficer. — Dlaczego nie ścigać Texara, jako winnego rabunku w Camdless-Bay i porwania?...
— Dlaczego? — odparł James Burbank. — Dlatego, że Texar jest teraz panem; dlatego, że wszystko, co uczciwe, drży przed temi łotrami, którzy z nim trzymają; dlatego, że pospólstwo i milicya hrabstwa stoją po jego stronie.
— Ja zabiję Texara! — powtarzał Mars, nie zdolny myśleć o czem innem.
— Zabijesz go, ale we właściwej chwili — odpowiedział James Burbank, — teraz pogorszyłbyś tylko położenie.
— Kiedyż ta chwila nastąpi? — zapytał Gilbert.
— Gdy federaliści staną się panami Florydy i zajmą Jacksonville!
— A jeśli będzie wtedy zapóźno?
— Mój synu... mój synu... błagam cię, nie mów tak! — wykrzyknęła pani Burbankowa.
— Nie, Gilbercie, nie mów tego! — powtórzyła miss Alicya.
James Burbank, ująwszy rękę syna, rzekł:
— Gilbercie, usłuchaj mnie; myśmy chcieli, tak samo jak ty i Mars, natychmiast wymierzyć sprawiedliwość Texarowi, w razie gdyby nie chciał powiedzieć, co się stało z jego ofiarami; ale w interesie twojej siostry, Gilbercie, zarówno jak i Zermy, musieliśmy iść za głosem rozwagi. Jest to w samej rzeczy prawdopodobne, że Dy i Zerma są w rękach Texara zakładami, któremi się on zasłania; ten nędznik bowiem lęka się prześladowania za to, że obalił uczciwe władze Jacksonvillskie, że sprowadził złoczyńców na Camdless-Bay, że podpalił i zrabował plantacyą. Gdybym nie miał tego przekonania, Gilbercie, czy mówiłbym to z takiem przekonaniem? Czy byłbym miał energię czekać?...
— Czy ja nie byłabym umarła! — rzekła pani Burbankowa.
Nieszczęśliwa ta kobieta zrozumiała, że jeśli jej syn uda się do Jacksonville, to wpadnie w ręce Texara. A któżby wtenczas mógł ocalić oficera armii federalnej, który popadł w moc południowców, w chwili, kiedy federaliści grożą Florydzie?
Jednakże młody oficer nie zdołał już panować nad sobą, upierał się przy tem, że się puści w drogę, i wraz z Marsem powtarzał: „zabiję Texara.“
— Chodźże! — powiedział.
— Nie pójdziesz, Gilbercie.
Pani Burbankowa, wstała, poszła do drzwi, żeby je sobą zastawić, ale wyczerpana tym wysiłkiem, zachwiała się.
— Matko!... Matko!... — zawołał młodzieniec.
— Zostań, Gilbercie, — rzekła miss Alicya.
Trzeba było zanieść panią Burbankową do jej pokoju; miss Alicya pozostała przy niej, a James Burbank podążył do halli, gdzie się znajdowali Edward Carrol i pan Stannard. Gilbert siedział na sofie, z twarzą ukrytą w dłoniach; Mars milczał, trzymając się na uboczu.
— Teraz mów, Gilbercie, kiedyś już zapanował nad sobą; od tego co powiesz, zależeć będą nasze postanowienia na przyszłość, — powiedział James Burbank. Jedyna dla nas nadzieja w rychłem przybyciu federalistów do hrabstwa. Czy oni się zrzekli projektu zajęcia Florydy?
— Nie, mój ojcze.
— Gdzież są?
— Część eskadry dąży, w tej chwili, ku miastu Ś-go Augustyna, żeby obsaczyć wybrzeże.
— Czy komandor nie myśli opanować Saint-Johnu? — zapytał żywo Edward Carrol.
— Dolny bieg Saint-Johnu do nas należy, — odpowiedział młody porucznik. — Nasze kanonierki znajdują się już na rzece, pod dowództwem komendanta Stevensa.
— Na rzece! i jeszcze nie zawładnęły Jacksonvillem?... — wykrzyknął pan Stannard.
— Musiały się zatrzymać przy tamie, o 4 mile poniżej portu.
— Kanonierki zatrzymały się, — rzekł James Burbank, — a z jakich powodów? czy nie mogły zwalczyć jakiej przeszkody?...
— Tak, mój ojcze, — odpowiedział Gilbert, — zatrzymały się dla braku wody. Trzeba dosyć znacznego przyboru, żeby się dało przebyć tę tamę; a i wtenczas będzie to rzecz trudna. Mars zna doskonale kanał, więc on ma być pilotem.
— Czekać!... Ciągle czekać! — wykrzyknął James Burbank, — ile dni?...
— Najwyżej trzy; a może tylko 24 godzin, jeżeli wiatr od morza wpędzi wody do ujścia.
Trzy dni, albo 24 godzin. Jakże ten czas wyda się długi mieszkańcom Castle-House! Jeśli południowcy zmiarkują, że im się nie uda obronić miasta, jeśli je opuszczą tak samo, jak uczynili z Fernandiną, z fortem Clinch, oraz innemi punktami Georgii, jako też i Florydy północnej, — czy Texar nie umknie wraz ze swymi adhorentami? Gdzież go będzie można szukać wtedy?
Jednakże napastować go w chwili, kiedy jest wszechwładnym w Jacksonville, kiedy pospólstwo popiera jego nadużycia, zdawało się niepodobieństwem. Niemożna było nawet myśleć o tem.
— Pan Stannard zapytał Gilberta, czy prawda, że federaliści doznali jakiegoś niepowodzenia na północy i co wnosić należy o porażce pod Bentonville?
— Zwycięztwo pod Pea-Ridge, — odpowiedział młody porucznik, — pozwoliło pułkom Curtis’a odzyskać grunt, chwilowo utracony. Nordziści są w doskonałej sytuacyi; niemożna wątpić o ich powodzeniu, lecz trudno przewidzieć, kiedy nastąpi. Gdy zajmą główne punkta Florydy, zostanie powstrzymaną kontrabanda wojenna w przesmykach wybrzeża i południowcom wkrótce zabraknie amunicyi oraz broni. Niezadługo to terytoryum odzyska więc spokój i bezpieczeństwo, pod opieką naszej eskadry!... Tak... za kilka dni!... Ale do tego czasu...
Myśl, że siostra jest narażona na tyle niebezpieczeństw, opanowała go znowu z taką siłą, że James Burbank zwracając rozmowę do kwestyi stron wojujących, zapytał, czy Gilbert nie ma jeszcze do udzielenia wiadomości, które nie mogły dojść do Jacksonville, a przynajmniej do Camdless-Bay?
Rzeczywiście miał ich kilka i to bardzo ważnych dla nordzistów z terytoryi florydzkich.
Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że wskutek zwycięztwa Donelsona, stan Tennesee prawie cały wrócił pod panowanie federalistów, którzy kombinując jednoczesny napad swej armii i floty, zamierzali zawładnąć całym biegiem Mississipi, popłynęli przeto w tym kierunku, aż do wyspy 10-ej, gdzie ich pułki miały się połączyć z oddziałami generała Beauregard, któremu powierzoną była obrona rzeki. Już 24-go lutego, brygady generała Pope, po wylądowaniu w Commerse, na prawym brzegu Mississipi, świeżo odparły korpus J’Thomsona. Prawda, że przybywszy do wyspy 10-ej i do wsi New-Madrid, musiały się zatrzymać przed ogromnym systemem redut, przygotowanych przez Beauregard’a. Jeśli od porażki Donelson’a i Nasheville’a wszystkie pozycye rzeki ponad Memfisem należało poczytywać za stracone dla południowców, to będące poniżej, można było jeszcze bronić. Na tymto punkcie niezadługo miała być stoczoną walka stanowcza.
Ale tymczasem, przystań Hampton-Road, przy źródle James-River, była widownią pamiętnej potyczki. W owej potyczce wystąpiły przeciw sobie nowe eskadry tych opancerzonych okrętów, których zaprowadzenie zmieniło taktykę morską i zmodyfikowało marynarki starego i Nowego Świata.
Dnia 5-go. marca, Monitor, pancernik zbudowany przez Szwedzkiego inżeniera Ericksona i Virginia, dawny Merrimark przerobiony, były gotowe do spuszczenia na morze, — jeden w New-Yorku, a drugi w Norfolku.
Około tego czasu, flotylla federalna, zgromadzona pod rozkazami kapitana Marstona, stała w Hampton-Road, nieopodal Newport-News. Flotylla ta składała się z Congress, Saint-Laurence, Cumberland i z dwóch fregat parowych.
Dnia 2 marca rano, ukazała się niespodzianie Virginia pod przywództwem południowca, kapitana Buchanan, wraz z kilkoma innemi okrętami mniejszej wagi, rzuca się. najwpierw na Congress, potem na Cumberland, który przedziurawiwszy swą ostrogą zatopiła z załogą, wynoszącą 120 ludzi. Wróciwszy wtedy do Congress, osadził ten okręt na mieliźnie, jednocześnie zasypując go ogniem działowym.
Jedynie noc stanęła na przeszkodzie do zniweczenia trzech innych statków eskadry federalnej.
Trudno sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarło zwycięztwo małego okrętu opancerzonego, przeciw kilkomasztowym okrętom Unii. Ta wieść rozeszła się ze zdumiewającą szybkością. Ztąd wielka konsternacya stronników Północy, ponieważ pancernik Virginia mógł aż na Hadsonie zatopić okręty New-Yorku. Ztąd także niezmierna radość dla Południa, które już widziało blokadę zniesioną i handel z odzyskaną swobodą na wszystkich jego wybrzeżach.
Właśnie to morskie zwycięztwo obchodzono w przeddzień tak hucznie w Jacksonville. Południowcy mogli teraz sądzić, że się znajdują pod osłoną okrętów rządu federalnego. Może nawet wskutek zwycięztwa, odniesionego nieopodal Hampton-Road, eskadra komandora Dupout zostanie natychmiast odwołaną ku Potomac albo Chesapeak. Wtedy nie groziłoby już Florydzie żadne wylądowanie. Idee sprzyjające niewolnictwu, poparte przez część ludności południowych najskrajniejszych przekonań, odniosłyby niezawodnie tryumf. Byłoby to dla Texara i jego adherentów wzmocnieniem ich sytuacyi.
Ale południowcy zbyt prędko zaczęli tryumfować. Wieści te, wiadome już na północy Florydy, Gilbert dopełnił pogłoskami, jakie obiegały w chwili, kiedy opuścił kanonierkę komendanta Stevensa.
Drugi dzień potyczki morskiej pud Hampton-Road, rzeczywiście różnił się bardzo od pierwszego.
Rano 9 marca, w chwili kiedy Virginia miała zaatakować Minnesota, jednę z dwóch fregat federalnych, pojawił się nieprzyjaciel, którego obecności nawet nie podejrzewała. Dziwaczna machina odłączyła się od łona fregaty: pudło do serów, postawione na tratwie, jak mówili południowcy. Tem pudłem do serów był Monitor, będący pod komendą porucznika Warden. Został on wysłany w te strony dla zniweczenia bateryi Potomaku; ale porucznik Warden, usłyszawszy w nocy, u ujścia James-River, strzały armatnie w Hampton-Road, poprowadził Monitora na miejsce boju.
Stojąc naprzeciw siebie o 10 metrów, te dwa kolosy morskie strzelały do siebie 4-godziny i zetknęły się bez wielkiego rezultatu. Nakoniec Virginia, zagrożona zatopieniem, musiała uciec w stronę Norfolku. Monitor, który miał pójść na dno w 9-ęć miesięcy później, odniósł zupełne zwycięztwo nad swym współzawodnikiem. Rząd federalny jemu to zawdzięcza, że wziął znowu górę na wodach Hampton-Road.
— Nie, ojcze, — rzekł Gilbert kończąc opowiadanie, — nasza eskadra nie jest odwołana na Północ. Sześć kanonierek Stevensa stoi przy tamie rzeki Saint-John. Raz jeszcze powtórzę to ojcu, że najpóźniej za trzy dni będziemy w Jacksonville!
— Widzisz, mój Gilbercie, — odpowiedział pan Burbank, że musisz czekać i powrócić na swój pokład. Ale czy się nie lękasz tego, że cię śledzono,
podczas kiedyś dążył do Camdless-Bay?
— Nie, mój ojcze, — odpowiedział młody porucznik, — zdaje mi się, że obaj z Marsem przemknęliśmy się niespostrzeżenie.
— A ten człowiek, który ci opowiadał o wypadkach, zaszłych w plantacyi: o pożarze, o rabunku, o chorobie twej matki, — któż to taki?
— Mówił mi, że jest jednym ze strażników latarni na Pablo i że przybył po to, żeby ostrzedz komendanta Stevensa o niebezpieczeństwie, grożącem nordzistom w tej części Florydy.
— Czy nie wiedział, że jesteś na tym okręcie?
— Nie — i zdawał się tent nawet bardzo zadziwiony; ale dlaczego pytasz o to, ojcze?
— Bo się ciągle lękam jakiej zasadzki ze strony Texara. On nie podejrzewa, że służysz w marynarce federalnej, ale wie o tem napewno. Mógł się dowiedzieć, że jesteś pod rozkazami komendanta Stevensa. Jeśli cię chciał ściągnąć tutaj...
— Nie obawiaj się, ojcze; przybyliśmy do Camdless-Bay niespostrzeżeni i tak samo popłyniemy w dół rzeki.
— Żeby powrócić do okrętu, — nie gdzieindziej!
— Przyrzekam to ojcu. Obaj z Marsem będziemy przededniem na okręcie.
— O której godzinie wybierzecie się?
— Około 2 i pól rano.
— Kto wie? — odezwał się Edward Carrol. Może kanonierki Stevensa nie będą zatrzymane jeszcze 3 dni, przy tamie Saint-Johnu?
— Tak... Byleby wiał przez parę godzin wiatr od morza, a wtedy to bezwątpienia przybór będzie dostatecznym dla przebycia tamy; — odpowiedział młody porucznik. Ach, żebyż to! niechże zawieje żebyśmy raz pokonali tych nędzników!... A wtedy...
— Ja zabiję Texara, — powtórzył Mars.
Było tylko co po północy; Gilbert i Mars mieli opuścić Castle-House dopiero około drugiej; wypadało im bowiem czekać odpływu, dla dostania się do flotylli komendanta Stevensa.
Ponieważ zanosiło się na głębokie ciemności, były wielkie szanse, że ich nikt nie zobaczy, jakkolwiek znaczna liczba statków czuwała nad rzeką Saint-John, powyżej Camdless-Bay.
Młody oficer poszedł po tej rozmowie do matki, gdzie przy jej łóżku zastał siedzącą Alicyą. Pani Burbankowa, znużona swym wysiłkiem, wpadła w jakiś męczący widać sen, gdyż z piersi jej wyrywały się łkania.
Gilbert nie chciał przerywać jej snu, a raczej odrętwienia, wywołanego osłabieniem; usiadł więc przy łóżku: Alicya znakiem zaleciła mu milczenie.
W zupełnej ciszy, czuwali razem nad tą biedną kobietą, której nieszczęście nie miało dobić odrazu! Alboż oni potrzebowali słów dla zamieniania myśli? Nie! Doznawali jednakiego cierpienia, rozumieli się, nic niemówiąc do siebie, rozmawiali oczami.
Nakoniec nadeszła chwila opuszczenia Castle-House. Gilbert wyciągnął rękę do Alicyi i oboje pochylili się nad panią Burbankową. która, mając przymknięte oczy, nie mogła ich widzieć.
Gilbert pocałował matkę w czoło; poczem dziewczę złożyło na niem także pocałunek. Pani Burbankowa drgnęła jakoś boleśnie, ale nie widziała, jak syn wyszedł, a za nim i Alicya, żeby go pożegnać.
Oboje z Gilbertem zastali Jamesa Burbanka i jego przyjaciół w halli. Mars, który chodził zwiedzić okolice Castle-House, powrócił w tej chwili.
— Już czas w drogę, — rzekł on.
— Tak, już czas; Gilbercie, wybierz się już, — powiedział James Burbank. Zobaczymy się dopiero w Jacksonville.
— Tak, w Jacksonville, niedalej jak jutro, jeśli stan wody pozwoli nam przepłynąć tamę, Co się tycze Texara...
— Musimy go mieć żywego! Pamiętaj o tem, Gilbercie!
— Tak!... Żywego!...
Młodzieniec ucałował ojca, uścisnął ręce wuja swego, Carrola i p. Stannarda, poczem rzekł do Marsa:
— Chodź!...
I obaj, trzymając się prawego brzegu rzeki, wzdłuż skraju plantacyi szybkim krokiem szli pół godziny, nie spotykając nikogo na drodze. Przybywszy do miejsca, gdzie pozostał gig, ukryty pod stosem trzcin, wsiedli w niego, żeby się puścić na wodę, której prąd miał ich ponieść prędko do tamy Saint-Johnu.
Rzeka była wtedy pusta w tej części swego biegu. Ani jedno światełko nie ukazywało się na przeciwnem wybrzeżu. Światła Jacksonvillskie kryły się za kolanem przystani Camdless, w miejscu, gdzie się, zagina ku północy. Tylko ich odblask bił w górę, zabarwiając najniższą warstwę chmur.
Chociaż noc była ciemna, gig z łatwością kierował się na wodzie. Ponieważ żadne wyziewy nie wydobywały się z Saint-Johnu, byłoby łatwo śledzić i ścigać ich czółno, gdyby jaki statek południowców czyhał na nie, czego Gilbert i jego towarzysz nie przewidywali.
Obaj zachowywali głębokie milczenie. Zamiast płynąć w dół rzeki, byliby woleli wyszukać Texara. w Jacksonville, spotkać się z nim oko w oko, zwiedzić wszystkie lasy, wszystkie przystanie wybrzeży Saint-Johnu. Tam, gdzie się Jamesowi Burbankowi nie powiodło, możeby oni byli szczęśliwsi. Jednakże rozsądek kazał czekać. Gdy federaliści staliby się panami Florydy, Gilbert i Mars mogli by skuteczniej wystąpić przeciw Hiszpanowi. Zresztą, obowiązek im nakazywał znaleźć się przededniem we flotylli komendanta Stevensa. Jeśli tama da się przebyć prędzej niż się spodziewano, to młody porucznik winien być na swym posterunku bojowym, a Mars także na swoim, dla kierowania kanonierkami, poprzez ten kanał, którego głębokość znał w chwili przybierającego morza.
Mars, siedząc w tyle gigu, z całej siły wiosłował pagają; Gilbert siedział przed nim, bacznie wpatrując się w górną część rzeki, dla ostrzeżenia o zawadzie lub niebezpieczeństwie: o zbliżające] się łodzi, albo o pniu, płynącym wpoprzek rzeki. Byleby się ich lekkie czółno oddaliło w ukośnym kierunku od brzegu, aby wypłynąć na środek kanału, prąd wody podtrzymywałby je i pędziłby naprzód.
Tymczasem wystarczało to, żeby Mars ręką dotknął prawego lub lewego boku czółna, dla nadania mu właściwego kierunku.
Wprawdzie byłoby lepiej nieoddalać się od ciemnego skraju drzew i olbrzymich trzcin, rosnących nad prawym brzegiem Saint-Johnu; płynąc bowiem wzdłuż wybrzeża, pod cieniem gęstych gałęzi, byliby mniej narażeni na to, że ich kto ujrzy, ale nieco poniżej plantacyi bardzo kanciaste kolano rzeki przez prąd ku drugiemu brzegowi. Nastąpił tam wielki wir, który utrudniałby żeglugę gigu i opóźniałby jego bieg. Dlatego też, Mars, nie widząc nic podejrzanego w górze rzeki, wolał się dostać na żywe wody środkowe, wartko płynące ku ujściu. Z małego portu Camdless, aż do miejsca, gdzie flotylla stała poniżej wału, było 4-ry do 5-iu mil; przy pomocy odpływu jakoteż i ruchu krzepkich rąk Marsa, gig mógł z łatwością przebyć je w przeciągu dwóch godzin; powróciłby więc, zanimby brzask ozłocił powierzchnią Saint-Johnu.
W kwandrans po odbiciu od brzegu, Gilbert i Mars, znajdując się już na środku rzeki, mogli się przekonać, że jeśliby się pospieszyli, to prąd poniósł by ich ku Jacksonville. Może nawet, bezwiednie, Mars przechylał w tę stronę, jak gdyby go tam wabił nieprzeparty jakiś urok. Jednakże należało unikać tego przeklętego miejsca, którego okolice musiały być czujniej strzeżone, aniżeli centralna część Saint-Johnu.
— Prosto, Mars, prosto! — tyle tylko powiedział młody oficer.
I gig musiał się trzymać środka prądu, prawie o ćwierć mili od lewego brzegu.
W porcie Jacksonvillskim zdawało się być jasno i głośno. Liczne światełka migały się na ulicach nadbrzeżnych, albo też drgały w czółnach, na powierzchni wód. Niektóre nawet szybko przerzucały się, jak gdyby ruchliwy nadzór był uorganizowany na dosyć szerokiej przestrzeni.
Zarazem śpiewy, pomieszane z krzykami, wskazywały, że orgije wciąż jeszcze zakłócają spokój miasta. Czyżby Texar i jego adherenci wierzyli ciągle w porażkę nordzistów w Wirginii i w możliwość odwrotu flotylli federalnej? Albo może, korzystając pozostających im kilku dni, oddawali się wszelkim nadużyciom, pośród ludności, upojonej winem i whiskey?
Bądź co bądź, ponieważ gig posuwał się ciągle z prądem, Gilbert mógł przypuszczać, że niezadługo przestaną mu grozić najważniejsze niebezpieczeństwa, skoro tylko minie Jacksonville: lecz nagle dał znak Marsowi, żeby się zatrzymał.
O małą milkę poniżej portu, dostrzegł on długą linią czarnych plam, rozsianych niby szereg raf, od jednego brzegu rzeki do drugiego.
Był to rzęd statków, przywiązanych w tem miejscu, które tamowały drogę na Saint-Johnie. Oczewiście, gdyby kanonierki zdołały przebyć tamę, statki te nie mogłyby ich zatrzymać i pozostałby im tylko odwrót; ale w razie gdyby te szalupy federalne spróbowały popłynąć w górę rzeki, możeby im się udało stanąć na przeszkodzie. Z tej to przyczyny przybyły, żeby przez noc stanowić zaporę.
Wszystkie stały nieruchomo w poprzek Saint-Johnu. Jakkolwiek nie było widać nikogo, niewątpliwie musiała się znajdować, na pokładach, znaczna liczba ludzi, dobrze uzbrojonych, tak dla zaczepki, jak i dla odporu.
Gilbertowi nasunęła się ta uwaga, że szereg statków nie zagradzał jeszcze rzeki, gdy ją przepływał, dążąc do Camdless-Bay. Ta ostrożność była.
więc przedsięwzięta dopiero po przemknięciu się gigu i, może w przewidywaniu ataku, o którym nie było jeszcze mowy w chwili, kiedy młody porucznik opuścił flotyllę Stevensa.
Wypadało przeto wycofać się niezwłocznie ze środka rzeki i o ile się tylko da, kryć się wzdłuż prawego brzegu. Możeby czółno zdołało prześliznąć się niewidzialnie przez, gęstwinę trzcin i pod cieniem drzew, rosnących na wybrzeżu. W każdym razie nie było innego, sposobu uniknięcia zapory na Saint-Johnie.
— Marsie, staraj się wiosłować po cichu, dopóki nie miniemy tej linii, -powiedział młody porucznik.
— Dobrze, panie Gilbercie.
— Pewno wypadnie walczyć z wirem i jeśli potrzebujesz pomocy...
— Poradzę sam, — odrzekł Mars.
Zwróciwszy gig, skierował go szybko w stronę prawego brzegu, gdy się już znajdowali tylko na 300 yardów powyżej linii uwiązanych statków.
Ponieważ czółno nie zostało spostrzeżone podczas kiedy przepływało rzekę w ukos, — chociaż mogło się to zdarzyć, — teraz, gdy się zlewało z ciemnemi masami wybrzeża, było to niepodobieństwem, żeby je odkryto. Prawie napewno mogło przepłynąć zaporę, jeśli nie dotykała brzegu; w samym zaś kanale Saint-Johnu ostrożność nie pozwalała na tę próbę.
Mars wiosłował wśród ciemności, zwiększonych jeszcze gęstą zasłoną drzew; unikał on bacznie uderzenia o pnie, których wierzchołki wyłaniały się gdzieniegdzie z wody, z cicha też uderzał o wodę, jakkolwiek nieraz wypadło mu przezwyciężać przeciwny prąd.
W tych warunkach, Gilbert opóźniłby się pewnie o godzinę. Ale mniejsza o to, że dniałoby już; byłby dosyć blisko kanonierek, żeby się nie lękać niczego ze strony Jacksonville.
Około 4-tej, czółno znajdowało się na wysokości statków. Według przewidywań Gilberta, przejście było wolne wzdłuż brzegu, z powodu płytkości rzeki w tem miejscu kanału. O kilkaset stóp dalej, cypel wystający na Saint-John, cypel bardzo zadrzewiony, krył się pod kępą ogromnych bambusów.
Chodziło o okrążenie tej kępy, bardzo ciemnej, gdy się płynęło pod wodę; przeciwnie zaś od strony, ku której rzeka płynęła, nagle ogołoconej z drzew. Wybrzeże, bardziej pochyłe w bliskości ujścia Saint-Johnu, poszarpane na szereg mokradeł, forsowało groblę bardzo niską i odsłoniętą. Tam, nie było już ani jednego drzewa, ani ciemnej zasłony, a tem samem wody stawały się dosyć jasne; byłoto więc rzeczą bardzo możliwą, żeby taki czarny i ruchomy punkcik jak gig, za mały, żeby dwóch ludzi mogło się w nim położyć, był dostrzeżony przez jaki statek, krążący w tych punktach.
Prawda, że minąwszy ten cypel, nie czuliby już wiru, prąd tam był dosyć wartki wzdłuż brzegu, lecz nie płynący w kierunku kanału, Gdyby czółenko ominęło szczęśliwie ten punkt i zostało porwane szybko ku wałowi, niebawem dotarłoby do flotylli komendanta Stevensa.
Mars posuwał się więc wzdłuż brzegu z niezmierną ostrożnością, usiłując zwrokiem przebić ciemności, żeby sięgnąć do niższego biegu rzeki. Trzymał się on jak najbliżej wybrzeża, walcząc z wirem, który był jeszcze bardzo gwałtownym. Pagaja uginała się w jego silnych rękach, podczas kiedy Gilbert ze wzrokiem zwróconym ku górze rzeki, badawczo wpatrywał się w powierzchnią Saint-Johnu.
Gig zbliżał się zwolna do cyplu, za kilka minut miał dosięgnąć jego — końca, ciągnącego się w kształcie wązkiego pasa piasku. Znajdował się ztamtąd już tylko o jakie 23 do 30 yardów, kiedy, nagle zatrzymał go Mars.
— Czyś zmęczony? — zapytał młody porucznik, — chcesz, żebym cię zastąpił?
— Ani słowa, panie Gilbercie! — odpowiedział Mars i zarazem, dwoma uderzeniami podrzucił gig się w ukos, jak gdyby się chciał rozbić o brzeg. Skoro tylko dotarł do gałęzi, wiszących nad wodą, uchwycił jednę nich, zagłębił czółno w ciemną masę zieleni. Po chwili, obadwaj znaleźli się na jednej z gałęzi drzewa, nieruchomi znajdowali się wśród takich ciemności, że się nie mogli widzieć nawzajem. Ten manewr nie trwał 10-ciu sekund.
Młody porucznik schwycił wtedy za ramię swego towarzysza i miał go zapytać o powód, tego manewru, kiedy Mars, wyciągnąwszy rękę z pomiędzy liści, wskazał na punkt poruszający, się na jaśniejszej części wód.
Był to statek kierowany przez 4-ch ludzi; płynął on w górę rzeki, wyminąwszy pas ziemi i kierował się taki żeby się posuwać wzdłuż brzegu powyżej cyplu.
Gilbert i Mars powzięli jednaką myśl: przedewszystkiem i bądź co bądź, dostać się na pokład kanonierek. Gdy ich, czółno zostało dostrzeżone, bez wahania wskoczyliby na wybrzeże, przemknęliby się pomiędzy drzewami i uciekliby aż do wysokości wału. O świcie, albo dostrzeżono by ich sygnały, z najbliższej kanonierki, albo musieliby przepłynąć rzekę wpław, ale zrobili by wszystko, co jest w ludzkiej mocy, żeby powrócić na swe stanowisko.
Ale za chwilę mieli zrozumieć, że zostali odcięci od ziemi.
Rzeczywiście, gdy statek znalazł się na 20 stóp najwyżej, od gaju, zawiązała się rozmowa pomiędzy ludźmi z jego pokładu i kilku innymi, których cienie ukazywały się pośród drzew, na kancie nadbrzeża.
— Czy najtrudniejsze zrobione? — zawołano z lądu.
— Już — odpowiedziano z rzeki, — okrążyliśmy ten cypel aż do bagnisk.
— Dobrze! Przez ten czas będziemy czuwali nad wybrzeżem i zdaje się, że tym łotrom trudno będzie wymknąć się nam. Chyba ze tylko wskoczą w bagno...
— Może już to zrobili?
— Nie! To niemożliwe. Oczewiście, będą próbowali powrócić do swego statku przededniem: otóż, ponieważ nie mogą przekroczyć, linii statków będą się przesuwali wzdłuż wybrzeży; a wtedy zatrzymamy ich w biegu.
Tych kilka frazesów dostatecznie wyjaśniło stan rzeczy. Wyruszenie w drogę Gilberta i Marsa musiało być zasygnalizowane; o tem nie można było wątpić.
Jakkolwiek, płynąc w stronę Camdless-Bay, zdołali uniknąć statków, obowiązanych zatamować im drogę w powrocie, kiedy rzeka była zagrodzona, byłoby to rzeczą bardzo trudną, albo nawet zgoła niemożliwą, dostać się do celu.
Gilbert przekonał się więc, ze nie uszedł oka ludzkiego przepływając rzekę: mogło się to jednak ukryć, że wysiadł z towarzyszem w Camdless-Bay i że jeden z nich jest synem Jamesa Burbanka i oficerem marynarki federalnej, drugi zaś jego majtkiem. Niestety, stało się przeciwnie: młody porucznik nie mógł już wątpić o grożącem mu niebezpieczeństwie, gdy go doszły ostatnie frazesa tych ludzi.
— Czuwajcież pilnie... — powiedziano z lądu.
— Dobrze!... Dobrze!... — brzmiała odpowiedź. Oficer federalny, to dobry łup; zwłaszcza, że jest rodzonym synem jednego z tych przeklętych nordzistów z Florydy!
— I będzie nam to drogo zapłacone, kiedy Texar płaci!
— Jednakże, może nam się nie uda porwać ich tej nocy, jeśli zdołali się ukryć w jakiem zagłębieniu rzeki; ale za dnia, obszukamy tak dobrze wszystkie dziury, że nie umknąłby nam nawet szczur wodny!
— Pamiętajmy, że przykazano dostawić ich żywcem!
— Tak... Tak... Jeśli ich przytrzymamy na wybrzeżu, zaraz damy wam znać, żebyście ich zabrali i dostawili do Jacksonville.
— Zresztą, jeśli nie wypadnie polować na nich, to pozostaniemy tutaj, w wodzie.
— A my na naszem stanowisku, w poprzek wybrzeża.
— A więc, szczęść Boże! Doprawdy, byłoby przyjemniej spędzić noc na pijatyce w szynkowniach Jacksonvillskich...
— Zapewne, jeśli ci dwaj nicponie wymkną się nam, ale jeżeli przyprowadzimy ich jutro skrępowanych, Texarowi!...
Po tych słowach, statek oddalił się na długość dwóch wioseł. Potem brzęk rozwijającego się łańcucha oznajmił, że zapuszczono kotwicę. Co się tycze ludzi, będących na skraju nadbrzeża, to nie rozmawiali wprawdzie, ale było słychać ich stąpanie po suchych liściach. Tak więc, zarówno od strony rzeki jak i od strony ziemi, ucieczka była już niemożliwą.
Nad tem właśnie rozmyślali Gilbert i Mars. Obaj nie poruszyli się ani razu, nie powiedzieli ani słowa; nic przeto nie mogło zdradzać obecności gigu, ukrytego w tej ciemnej altanie z zieleni, która stanowiła dla nich więzienie. Niepodobieństwem było wyruszyć ztamtąd.
Gdyby ich nawet nie odkryto w nocy, jakimże sposobem Gilbert nie byłby dostrzeżony przy dniu? Pojmanie zaś młodego porucznika pociągnęłoby za
sobą nietylko niebezpieczeństwo dla jego życia, — jako żołnierz, chętnieby je złożył zresztą w ofierze, ale gdyby zdołano udowodnić, że wysiadł w Castle-House, ojciec jego zostałby ponownie aresztowany przez stronników Texara i wyszłoby na jaw jego spólnictwo z federalistami. Gdy Hiszpan po raz pierwszy oskarżał właściciela Camdless-Bay, zbrakło mu dowodu, który miałby teraz, trzymając Gilberta w swem ręku. A cóżby się wtedy stało z panią Burbankową? Jakie losy spotkałyby Dy i Zermę, gdyby nie było komu je szukać?
W jednej chwili wszystkie te myśli nasunęły się młodemu oficerowi, przedstawiając mu obraz nieuniknionych następstw. Tak więc, w razie, gdyby ich wzięto obu, pozostałaby tylko jedna szansa: federaliści opanowaliby Jacksonville, zanimby Texar zdołał zaszkodzić.
Może wtedy zostaliby wyzwoleni dosyć prędko aby wyrok, jaki ich nie mógł minąć, nie został jeszcze wykonany. Tak, cała nadzieja polegała na tem, na niczem więcej. Ale jakim sposobem przyspieszyć przybycie komendanta Stevensa i jego kanonierek do górnej strony rzeki? Jakim sposobem przedostać się za wał Saint-Johnu, jeśliby woda jeszcze nie przybrała? Jakim sposobem poprowadzić flotyllę przez te wszystkie zakręty kanału, jeśli’Mars, który miał nią kierować, wpadnie w ręce południowców?
Gilbert musiał zatem probować nawet niepodobieństw, żeby powrócić na swój posterunek przed świtem i należało puścić się w drogę, nie tracąc chwili czasu.
Czy to było nie możliwe? Czy Mars nie mógł przywrócić mu wolności nagłem przerzuceniem gigu przez wiry? Czy, podczas kiedyby załoga statku traciła czas na zarzucenie kotwicy, lub odwiązanie łańcucha, nie zdążyłby tak się oddalić, żeby go nie schwytano?
Nie! Byłoby to pewną przegraną, o czem młody porucznik wiedział aż nazbyt dobrze. Pagaja Marsa nie mogła iść na wyścigi z 4-ma wiosłami załogi statku; czółenko zostałoby więc wkrótce ujęte, podczas przemykania się wzdłuż wybrzeża, Taki sposób postępowania poprowadziłby ich do niechybnej zguby...
Więc cóż im wypadało robić? Czekać? Niebawem miało się rozwidnić: dochodziła już 5-ta godzina i od wschodu, ukazywało się bladawe światło na widnokręgu.
Jednakże należało powziąć jakiekolwiek postanowienie i oto co Gilbert przedsięwziął uczynić.
Nachyliwszy się do Marsa, rzekł po cichu:
— Nie możemy zwlekać dłużej; każdy z nas ma rewolwer i kordelas, na statku jest 4-ch ludzi, co znaczy dwóch na 1-go. Gdy ich zaskoczymy, da nam to przewagę... Pchnij mocno gig poprzez wiry i w kilku rzutach pagai uderz na statek. Stojąc w wodzie, nie będzie mógł uniknąć uderzenia, wpadniemy więc na tych ludzi i zaatakujemy ich, zanim zmiarkują, co się dzieje. Następnie wypłyniemy na środek kanału. Zanim tamci z wybrzeża rzucą popłoch, możemy przedostać się za wał i dotrzeć do naszych kanonierek.
— Rozumiesz, Marsie?
Mars, zamiast odpowiedzi, zatknął otwarty kordelas u pasa, obok rewolweru. Dokonawszy tego, odwiązał ostrożnie linę czółna i uchwycił za pagaję, żeby je silnie pchnąć.
Ale w chwili, kiedy miał zacząć ten manewr, Gilbert powstrzymał go ruchem.
Wskutek niespodziewanej okoliczności, zmienił on zamysł.
Wraz ze świtem, gęsta mgła zaczęła się unosić nad wodą. Rzekłbyś, że wilgotna wata rozsnuwa się na jej powierzchni, muskając zlekka jej fale. Te opary, uformowane w morzu, nadpływały od strony ujścia rzeki i gnane wietrzykiem, posuwały się zwolna, wraz z prądem Saint-Johnn.
Przed upływem kwadransa, tak Jacksonville na lewym brzegu, jak i kępy drzew na prawem wybrzeżu, wszystko miało zniknąć w nagromadzeniu tych żółtawych wyziewów, charakterystyczną swą wonią zapełniających już dolinę.
Nie, byłożto ocaleniem dla młodego porucznika i jego towarzysza? Zamiast ryzykować nierówną walkę, w której mogli paść obaj, czemuby nie sprobowali prześliznąć się przez tę mgłę? Zdawało się Gilbertowi, że nic lepszego nie mogą uczynić.
Dlatego powstrzymał Marsa w chwili, kiedy ten miał raptownie odbić od brzegu; należało bowiem usunąć się ostrożnie, po cichu, unikając statku, którego sylwetka, już niewyraźna, miała się zatrzeć zupełnie.
Wtedy głosy zaczęły się znów nawoływać wśród ciemności. Z rzeki odpowiadano na wybrzeże.
— Baczność na mgłę!
— Podniesiemy kotwicę i przysuniemy się do brzegu!
— Dobrze, ale nie zrywajcie także komunikacyi ze statkami z tamy. Jeśli który nadpłynie, ostrzeżcie go, żeby krążył na wszystkie strony, aż do rozproszenia się mgły.
— Dobrze!... Dobrze!.... Nie lękajcie się niczego i uważajcie tylko, czy ci łotrzy nie zachcą umknąć lądem!
Naturalnie, że przedsięwiętoby wskazane ostrożności. Pewna ilość statków krzyżowała się od brzegu do brzegu rzeki. Gilbert dobrze wiedział, że to nastąpi, nie wahał się przeto. Gig, z cicha, sterowany przez Marsa, wymknąwszy się z pod sklepienia z zieleni, podążył zwolna poprzez prądy.
Mgła stawała się coraz gęstszą, jakkolwiek przebijało przez nią blade światło. Nie było już nic widać, nawet na kilka yardów. Jeśliby czółenko, szczęśliwym trafem, nie zetknęło się ze statkiem, płynącym środkiem rzeki, to mogło się przemknąć niespostrzeżenie. I właśnie tak się stało, podczas kiedy ludzie byli zajęci zarzuceniem kotwicy z brzękiem łańcucha, wskazującym miejsce, którego unikać wypada. Gig prześliznął się zatem i Mars mógł nieco silniej oprzeć się na pagai.
Teraz największą trudność przedstawiało kierowanie w taki sposób czółnem, żeby nie płynąć środkiem rzeki: należało się trzymać w niewielkiem oddaleniu od prawego brzegu. Mars nie mógłby się zoryentować poprzez nagromadzone mgły, gdyby nie szmer wody, uderzającej o podnóże wybrzeża. Czuło się już nadchodzący dzień. Jasność powstawała nad masą oparów, jakkolwiek mgła bardzo gęsta bujała na powierzchni Saint-Johnu.
Przez pół godziny, gig błąkał się niejako na traf. Czasami niewyraźna sylwetka wyłaniała się niespodzianie. Można było mniemać, że to statek, niezmiernie powiększony, wskutek łamania się światła, którego zjawisko zdarza się zazwyczaj pośród mgieł na morzu. Istotnie, każdy przedmiot ukazuje się wtedy oczom z szybkością nadzwyczajną, rośnie i sprawia wrażenie ogromnych rozmiarów. Często się to powtarzało, ale na szczęście, to co Gilbert brał za szalupę, było tylko kawałem drzewa, służącym za ostrzegający znak, wierzchołkiem skały, wyłaniającym się z wód, albo pniem zatkniętym w rzece, którego koniec znikał w atmosferze oparów.
Rozmaite ptaki latały, z szeroko rozpostartemi skrzydłami. Prawie nie było ich widać, ale ich przeraźliwe krzyki rozlegały się w powietrzu. Inne zrywały się do lotu z samego łożyska rzeki, gdy je spłoszyło zbliżające się czółno. Niepodobna było rozpoznać, czy wypoczywają na wybrzeżu o kilka kroków tylko, czy też zanurzyły się napowrót pod wodami Saint-Johnu.
W każdym razie, ponieważ woda wciąż opadała, Gilbert był pewien, że gig porywany przez odpływ, zmierza ku posterunkowi komendanta Stevensa. Jednakże prąd zwolniał już bardzo; dlatego nie mogli oni zmiarkować, że się im udało nakoniec przepłynąć linią, gdzie przywiązywano okręty, czy Gilbert nie miał raczej powodu lękać się, że gig, znajduje się właśnie na tej wysokości i że nagle potknie się o który ze statków?
Tak więc możliwość wielkiego niebezpieczeństwa nie ustała jeszcze. Wkrótce nawet okazało się, że gig jest zagrożony bardziej nit kiedykolwiek. Dlatego też Mars zatrzymywał się często, trzymając pagaję zawieszoną nad wodą. Łoskot wioseł, bliżej lub dalej, dawał się ciągle słyszeć na małej przestrzeni. Różne krzyki odpowiadały sobie na statkach i czasami, lekkie zrazu zarysy, uwydatniały się w niewyraźnej mgle. Były to krążące statki, od których należało stronić. Niekiedy także opary rozpraszały się nagle, jak gdyby ich masę rozwiało jakieś potężne tchnienie. Oko mogło wtedy sięgać o kilkaset yardów w dal, Gilbert i Mars usiłowali przeto rozpoznać swoje położenie na rzece. Ale znowu się ściemniało i czółenku pozostawało tylko dać się unosić prądom rzeki.
Tylko co minęła 5-ta: Gilbert obliczył, że musi być o 2-ie, mile od tamy; rzeczywiście jednak daleko było do celu. Tę tamę byłoby łatwo, poznać po wyraźniejszym szmerze prądu, po licznych pręgach wód“, co się tam zlewały z szumem. Gdyby tama była już przebyta, Gilbert uważałby siebie za względnie zabezpieczonego; byłoto bowiem niemożliwe, żeby statki odważyły, się zapuścić tak daleko od Jacksonville pod wystrzały kanonierek. Musieli zabłądzić ku prawej albo ku lewej stronie rzeki. Czyby nie było lepiej płynąć teraz w ukos, tak, żeby się zbliżyć do jednego z brzegów i wrazie potrzeby zaczekać rozrzedzenia się mgły, dla lepszego rozpoznania drogi?
Był to najlepszy sposób, gdyż opary zaczynały się wzbijać w górę. Widocznie, powierzchnia Saint-Johnu miała się ukazać znowu na wielkiej przestrzeni, zanim się niebo wyraźnie zarysuje. Potem zasłona miała się nagle rozedrzeć a widnokrąg — wyłonić zpośród mgieł, Może wtedy, o mil za tamą, Gilbert dostrzegłby kanonierki, omijane przez odpływ, do których mógłby się dostać.
W tej chwili dał się słyszeć szmer zlewających się wód. Prawie natychmiast gig zaczął kołować, niby porwany przez jakiś wir. Nie można się było pomylić.
— Tama! — wykrzyknął Gilbert.
— Tak, tama, — odpowiedział Mars i przepłynąwszy ją, staniemy u celu.
Mars wziął znowu pagaję i usiłował trzymać się właściwego kierunku.
Naraz Gilbert zatrzymał go: pośród cofniętych oparów, dostrzegł on statek, szybko sterowany i dążący w tą samą stronę. Czy będący na nim ludzie zobaczyli czółno i chcieli mu zagrodzić drogę?
— Skręćmy na lewo, — rzekł młody porucznik.
Mars zrobił obrót i po kilku uderzeniach pagają niebawem przerzucił się w przeciwnym kierunku.
Ale z tej strony głosy dały się słyszeć; porozumiewano się hałaśliwie przez tubę. Z pewnością musiało być na tej części rzeki kilka statków, które się krzyżowały, żeby sobie dać pomoc w razie potrzeby.
Nagle mgły opadły, na powierzchnię Saint-Johnu.
Gilbert nie mógł powstrzymać krzyku.
Gig znalazł się pośród jakich 12-tu statków, których zadaniem było czuwać nad tą częścią kanału, którego wał przerzynał wężykowaty bieg po drugiej linii.
— Oto są!... Są!...
Takie to okrzyki nawzajem posełały sobie statki.
— Tak jesteśmy! — odpowiedział młody porucznik. Rewolwer i kordelas do rąk, Marsie i brońmy się!...
— Bronić się przeciw 32 ludziom!
W jednej chwili, trzy czy cztery statki przybliżyły się do gigu. Strzały zagrzmiały. Tylko rewolwery Gilberta i Marsa, których chciano ująć żywych, dały ognia. Trzech czy czterech marynarzy było ranionych lub zabitych. Ale jakże Mars i Gilbert mogliby nie uledz w tej nierównej walce?
Młody porucznik, skrępowany, pomimo energicznego oporu, został przeprowadzony do jednego ze statków.
— Uciekaj.., Mars,.. uciekaj!... — krzyknął on ostatni raz.
Jednym zamachem kordelasa Mars pozbył się człowieka, który go trzymał. Zanim go zdołano schwytać. Nieustraszony mąż Zermy wskoczył w rzekę. Daremnie usiłowano go ująć: znikł pośród wirów tamy, której burzliwe wody przemieniają się w potoki, gdy następuje przypływ.
W godzinę później, Gilbert przybył do wybrzeża Jacksonvillskiego. Usłyszano tam wystrzały z rewolweru, dane w górze rzeki. Czy była to potyczka między statkami Południowców i flotyllą federalną? Może nawet należało lękać się że kanonierki komendanta Stevensa przepłynęły kanał w tem miejscu. Sprawiło to silne wrażenie na ludności miasta. Część mieszkańców pospieszyła do grobli. Władze miejskie, w osobach Texara i jego adherentów, poszły niezadługo ich śladem. Wszyscy natężali wzrok w stronę wału, w tej chwili wyłaniającego się już z pośród mgły. Ale oddalenie, wynoszące około 3-ch mil było za wielkie, — żeby można ocenić doniosłość starcia i jego rezultatów.
W każdym razie, flotylla zajmowała dotąd wczorajszy posterunek na wodach bliskich, Jacksonville nie miało więc jeszcze powodu lękać się rychłego ataku kanonierek. Najbardziej skompromitowany z mieszkańców miałby czas przygotować się do ucieczki w głąb Florydy.
Zresztą, jakkolwiek Texar i dwóch lub trzech jego towarzyszy mieli pewną przyczynę lękać się o swoje bezpieczeństwo, ten wypadek jakoś ich nie zastraszył.
Hiszpan domyślał się, że to idzie o ujęcie czółna, które chciał zdobyć bądź co bądź.
— „Tak, bądź co bądź! powtarzał Texar, usiłując poznać statek, zmierzający ku portowi. Bądź co bądź! Ten syn Burbanka wpadł w sidła, jakie nań zastawiłem. Nareszcie zdobyłem ten dowód, że James Burbank porozumiewa się z federalistami! Klnę się na Boga, że gdy każę rozstrzelać syna, to nie upłynie 24 godzin, jak i ojciec zostanie rozstrzelany z mojej woli.“
Rzeczywiście, chociaż stronnictwo Texara władało Jacksonvillem, postanowił on, po wyroku wydanym na korzyść Burbanka, czekać przyjazne okoliczności, żeby go znowu aresztować. Zdarzała się okazya zwabienia Gilberta do zasadzki. Gdyby się tylko wydało, że Gilbert jest oficerem federalnym, gdyby został ujęty w obcym kraju i skazanym za szpiegostwo, Hiszpan mógłby dokonać, w całej rozciągłości, swej zemsty.
Okoliczności aż nadto mu sprzyjały. Był to rzeczywiście syn kolonisty z Camdless-Bay, Jamesa Burbanka, odstawiony do portu Jacksonvillskiego.
Że Gilbert był sam, że jego towarzysz uciekł lub utopił się, nie chodziło o to, kiedy młody oficer był ujęty. Pozostawało już tylko stawić go przed sądem, złożonym ze stronników Texara i pod prezydencyą jego samego.
Gilbert byt przyjęty krzykami i pogróżkami przez to pospólstwo, które znało go tak dobrze; on zaś wzgardliwie przyjmował te wrzaski. Postawa jego nie zdradzała żadnej obawy, jakkolwiek oddział żołnierzy musiał być przywołany dla obrony jego życia od gwałtowności tłumu.
Ale gdy spostrzegł Texara, nie mógł już panować nad sobą i byłby się rzucił na niego, gdyby nie to, że go straż przytrzymała.
Texar nie zrobił jednego ruchu, nie powiedział ani słowa; udawał nawet, że nie widzi młodego oficera i pozwolił mu oddalić się z największą obojętnością.
W kilka chwil potem Gilbert Burbank był zamknięty w więzieniu Jacksonvillskiem. Nie można się było łudzić co do losu, jaki mu zgotują Południowcy.
Około 12-ej, Harvey, plenipotent Jamesa Burbanka, udał się do więzienia, chcąc się zobaczyć z Gilbertem.
Ale mu tego odmówiono. Z rozkazu Texara, młody porucznik był skazany na zupełną samotność. Nawet z powodu tego kroku i Harvey miał być surowo śledzony.
Rzeczywiście, wiadome były jego stosunki z rodziną Burbanków i wchodziło to w plany Texara, żeby aresztowanie Gilberta nie doszło do wiadomości Camdless-Bayu. Po wydaniu sądu i wyroku, byłby czas donieść Burbankowi, co zaszło; a dowiedziawszy się tego, nie miałby już czasu umknąć, z Castle-House, przed Texarem.
Skutkiem tego, p. Harvey nie mógł wyprawić posłańca do Camdless-Bay. Wszelka komunikacya została przerwana pomiędzy lewem i prawem wybrzeżem rzeki i rodzina Burbanków nie mogła nic wiedzieć o przyaresztowaniu Gilberta. Podczas kiedy w domu myślano, że młody oficer znajduje się na pokładzie kanonierki Stevensa, był on w więzieniu Jacksonvillskiem.
Z jakiemżę wzruszeniem wsłuchiwano się w Castle-House, czy jaki wystrzał nie oznajmi zdaleka przebycia tamy przez federalistów! Gdyby Jacksonville popadło w ręce nordzistów, znaczyłoby to, że Texar dostałby się w moc Jamesa Burbanka, który mógłby swobodnie z synem i z przyjaciołmi oddać
się znowu poszukiwaniom, które do owej chwili były bezowocne.
W dolnej stronie rzeki nie było nic słychać. Rządzca Ferry, który przedsięwziął zwiedzenie Saint-Johnu, aż do szlabanu, Pyg i jeden z nadzorców, wysłani wybrzeżem o 3 mile poniżej plantacyi, złożyli taki sam raport. Flotylla ciągle jeszcze leżała na kotwicy. Zdawało się, że nie robi żadnych przygotowań do rozwinięcia żagli i posunięcia się na wysokość Jacksonvillu.
A zresztą, jakżeby mogła przebyć tamę. Nawet gdyby przypływ uczynił ją przystępną prędzej niż się spodziewano, jakżeby się odważyła przepływać przesmyki kanału teraz, kiedy nie było jedynego pilota, który znał wszystkie jego zakręty. Rzeczywiście, Mars nie pojawił się więcej.
Gdyby James Burbank wiedział, co zaszło po ujęciu gigu, cóżby mógł myśleć innego, jeśli nie to, że odważny towarzysz Gilberta zginął w wirach rzecznych? Gdyby Mars był ocalał i dostał się do prawego brzegu Saint-Johnu, czyżby nie powrócił przedewszystkiem do Camdless-Bay, kiedy się nie mógł dostać na swój pokład?
Mars nie ukazał się więcej w plantacyi:
Nazajutrz, 11 marca, około 11-ej godziny komitet był zgromadzony, pod prezydencyą Texara, w tej samej sali sadowej, gdzie Hiszpan raz już był oskarżycielem Jamesa Burbanka? Tym razem, zarzuty, obciążające młodego oficera, były dosyć ważne, żeby nie mógł uniknąć swego losu. Był oń z góry skazany. Po załatwieniu się ze sprawą syna, Texar przystąpiłby do sprawy ojca. Mała Dy znajduje się w jego rękach, jeśli jeszcze pani Burbankowa nie przeżyje tych ciosów, jego ręką kierowanych, to będzie należycie pomszczony! Nie zdawałoż się, że wszystko składa się na to, żeby mu ułatwić wywarcie nieubłaganej zemsty?
Gilbert został wyprowadzony z więzienia; tłum jak poprzedniego dnia, towarzyszył mu z rykiem. Gdy wszedł do sali komitetowej, gdzie się już znajdowali najgorliwsi stronnicy Hiszpana, podniosły się straszne krzyki:
— Śmierć szpiegowi!... Śmierć!
Zarzut ten, rzucony mu w oczy przez tę niecną tłuszczę, był podsunięty przez Texara.
Ale Gilbert odzyskał już zimną krew i zdołał panować nad sobą, nawet w obec Hiszpana, który nie wstydził się wziąć udział w takiej sprawie.
— Pan się nazywasz Gilbert Burbank, — rzekł Texar, — i jesteś pan oficerem marynarki federalnej.
— Tak.
— A teraz porucznikiem na pokładzie jednej z kanonierek komendanta Stevensa?
— Tak.
— Jesteś pan synem Jamesa Burbanka, Amerykanina z Północy, właściciela plantacyi Camdless-Bay?
— Tak.
— Czy przyznajesz pan, że opuściłeś flotyllę, stojącą u tamy, w nocy, 10 marca?
— Przyznaję.
— Przyznajesz, żeś został pojmany w chwili, kiedyś usiłował dotrzeć do flotylli, wraz z marynarzem z twego statku?
— Przyznaję.
— Czy powiesz, w jakim celu puściłeś się na wody Saint-Johnu?
— Pewien człowiek pojawił się na pokładzie kanonierki, na której jestem kapitanem 2-go stopnia i powiedział mi, że plantacya została zniweczona przez zgraję złoczyńców, że Castle-House jest oblężone przez bandytów. Nie potrzebuję mówić prezesowi komitetu, który mnie sądzi, na kogo spada odpowiedzialność za te zbrodnie.
— A ja powiem Gilbertowi Burbankowi, że jego ojciec lekceważył opinią publiczną wyzwalając swoich niewolników, że zapadł wyrok, żeby rozproszyć nowych wyzwoleńców, że ten wyrok miał być wykonany...
— Z pożarem i rabunkiem, — odparł Gilbert, z porwaniem, którego osobiście dopuścił się Texar!
— Jak stanę przed sędziami, to wtenczas odpowiem, — odpowiedział zimno Hiszpan. Gilbercie Burbanku, nie próbuj przemienić roli. Jesteś oskarżonym, nie oskarżycielem!
— Tak... oskarżonym... w tej chwili przynajmniej, — odrzekł młody oficer.
Ale kanonierki federalne potrzebują tylko przebyć tamę Saint-Johnu, żeby zawładnąć Jacksonvillem, a wtedy!...
Naraz wybuchły krzyki i pogróżki przeciw młodemu oficerowi, który śmiał rzucać obelgi w oczy Południowcom.
— Na śmierć!... Na śmierć!... — wołano ze wszystkich stron.
Hiszpan, poskromiwszy z trudnością wściekłość tłuszczy, rozpoczął na nowo badanie:
— Czy powiesz nam, Gilbercie Burbanku, w jakim celu opuściłeś swój pokład, dzisiejszej nocy?
— Opuściłem go dlatego, żeby się zobaczyć z umierającą matką moją.
— A więc przyznajesz, żeś wylądował w Camdless-Bay?
— Nie mam powodu taić się z tem.
— I jedynie po to byłeś tam, żeby się zobaczyć z matką?
— Jedynie.
— Jednakże mamy przyczynę przypuszczać jeszcze inny cel wycieczki.
— Jaki?
— Chęć przeprowadzenia korespondencyi z ojcem twoim, Jamesem Burbankiem, tym nordzistą, już od zbyt dawna podejrzewanym o porozumiewanie się z armią federalną.
— Wiesz, że tak nie jest, — odparł Gilbert, uniesiony bardzo naturalnem oburzeniem, nie udałem się do Camdless-Bay jako oficer, lecz jako syn!...
— Albo też jako szpieg!... — odpowiedział Texar.
Tu, wszczęły się jeszcze gwałtowniejsze krzyki:
— Śmierć szpiegowi!... Śmierć!...
Gilbert widział, że jest zgubiony i z przerażeniem powiedział sobie, ze wraz z nim ojciec jego także zginie.
— Tak, — mówił dalej Texar, choroba twojej matki posłużyła tylko za pozór! Przybyłeś jako szpieg do Camdless-Bay, żeby zdać sprawę federalistom ze środków obrony Saint-Johnu.
Gilbert podniósł się.
— Przybyłem dla zobaczenia się z umierającą matką, — rzekł — i wiesz o tem dobrze. Nigdybym nie był przypuszczał, żeby w kraju cywilizowanym znajdowali się sędziowie, którzy za zbrodnię poczytują żołnierzowi to, że pospieszył do łoża śmierci swej matki, nawet jeśli się ona znajduje na nieprzyjacielskiem terytoryum. Niechaj ten, który potępia mój postępek i który nie uczyniłby tak samo, ośmieli się to powiedzieć.
Audytoryum, złożone z ludzi, w których nienawiść nie zagłuszyła wszelkiego uczucia, musiałoby przyklasnąć temu tak szlachetnemu i szczeremu oświadczeniu; ale stało się inaczej: przyjęły go zrazu złowróżbne krzyki, a potem oklaski na rzecz Hiszpana, gdy odezwał się, że James Burbank, przyjmując u siebie oficera nieprzyjacielskiego, w czasie wojny, tyleż zawinił, co oficer.
Istniał nakoniec ten przyobiecany przez Texara dowód wspólnictwa Jamesa Burbanka z armią Północną
Dlatego też, komitet, przyjąwszy do wiadomości zeznania, poczynione w ciągu badania odnośnie do Jamesa Burbanka, wydał wyrok śmierci na Gilberta Burbanka, porucznika marynarki federalnej.
Skazaniec został natychmiast odprowadzony do więzienia, pośród wrzasków tej tłuszczy, która ciągle za nim wołała; śmierć szpiegowi!... śmierć!...
Wieczorem, oddział milicyi Jacksonvillskiej przybył do Camdless-Bay.
Dowodzący nim oficer oświadczył, iż się chce widzieć z p. Burbankiem.
James Burbank wyszedł do niego w towarzystwie Edwarda Carrola i Waltera Stannarda.
— Czego chcesz odemnie? — zapytał James Burbank.
— Przeczytaj pan ten rozkaz! — odrzekł oficer.
Byłto rozkaz aresztowania Jamesa Burbanka, jako wspólnika Gilberta Burbanka, skazanego na śmierć za szpiegostwo przez komitet Jacksonvillski i mającego być rozstrzelanym w przeciągu 45 godzin.
— Texar!... Nienawistne to imię rzuciła Zerma w ciemności, w chwili kiedy pani Burbankowa i miss Alicya przybywały na wybrzeże przystani Marino. Młoda miss poznała nikczemnego Hiszpana. Niemożna więc było wątpić, że był sprawcą porwania i że się ono odbyło pod jego osobistemi rozkazami.
Byłto rzeczywiście Texar, z kilku pomocnikami.
Oddawna już przygotowywał Hiszpan tę wyprawę, która miała pociągnąć za sobą spustoszenie Camdless-Bayu i rabunek Castle-House, ruinę rodziny Burbanków, pojmanie albo śmierć jej głowy.
W tym to celu, pchnął on swoje hordy rabusiów na plantacyą. Ale nie stanął na ich czele, zostawiając przywództwo nad niemi, najgwałtowniejszym ze swoich stronników. Okoliczność ta wyjaśnia, dlaczego John Bruce, wmieszany do bandy napastników mógł zapewnić Jamesa Burbanka, że Texara nie ma pośród nich.
Żeby się z nim spotkać, trzeba było udać się do przystani Marino, połączonej tunelem z Castle-House. W razie, gdyby dom został sforsowany, jego ostatni obrońcy tamtędy próbowaliby wycofać się. Texar wiedział o istnieniu tego tunelu. Dlatego też wsiadłszy w Jacksonville, do statku, za którym płynął drugi ze Squambo i dwoma jego niewolnikami, podążył czuwać nad tem miejscem, które zdawało się przeznaczone na to, żeby James Burbank tamtędy uciekał. Nie omylił się i zrozumiał to, spostrzegłszy jedno z czółen z Camdless-Bay, stojące za trzcinami przystani, strzegący go murzyni zostali zaskoczeni, zaatakowano ich i zamordowano. Pozostało już tylko czekać. Niezadługo ukazała się Zerma z dzieweczką. Gdy metyska zaczęła wydawać krzyki. — Hiszpan, lękając się, żeby kto nie pospieszył na ratunek, kazał ją zaraz rzucić Squambowi i gdy pani Burbankowa oraz miss Alicya pojawiły się na wybrzeżu, byłoto w chwili, kiedy Squambo porywał metyskę, w swym statku, na środek rzeki. Co się dalej działo, jest to już wiadome czytelnikowi.
Jednakże, dokonawszy porwania, Texar nie uznał za stosowne połączyć się ze Squambo. Ten człowiek oddany mu i wierny, wiedział do jak nieprzystępnej kryjówki, ma zawieść Zermę i małą Dy. To też Hiszpan, w chwili kiedy trzykrotne wystrzały armatnie odwoływały przypuszczający szturm, którzy mieli już niebawem sforsować Castle-House, znikł przepłynąwszy w ukos wody Saint-Johnu.
Dokąd podążył? Nie wiadomo. W każdym razie nie powrócił do Jacksonville owej nocy, z 3-go na 4-ty marca. Dał się tam widzieć dopiero we 24 godzin później. Co się z nim działo podczas tej nie obecności, — której nie raczył nawet wyjaśnić, nikt tego nie wiedział. Mógł być jednak skompromitowanym, gdyż pociągało to za sobą podejrzenie, że wziął udział w porwaniu Zermy i Dy. Zbieg tego porwania i jego zniknięcia musiał wypaść na jego niekorzyść. Nie wrócił jednak do Jacksonville aż 5-go rano, dla przedsięwzięcia środków potrzebnych do obrony Południowców, dosyć wcześnie jak widzieliśmy, żeby zastawić sidła na Gilberta Burbanka i prezydować w komitecie, który miał skazać na śmierć młodego oficera.
Jedno było pewne, że Texar nie znajdował się na pokładzie statku, sterowanego przez Squambo i przez przypływ gnanego w górę Camdless-Bayu.
Zerma, miarkując że, jej krzyki nie mogą już być dosłyszane z pustych wybrzeży, Saint-Johnu, zamilkła. Siedziała ona w tyle statku, trzymając w objęciach Dy. Dziewczynka, przelękniona, nie wydawała ani jednego jęku. Tuląc się do piersi metyski, kryła się w fałdach jej okrycia. Parę razy tylko wyrwały jej się z ust słowa:
„Mama!... Mama!... Dobra Zermuo!... Boję się!... Boję się!... Chcę zobaczyć mamę!...“
— Dobrze... moja najdroższa!... odpowiedziała Zerma. Zobaczymy ją... Nie bój się niczego!... Ja jestem przy tobie!...
W tej samej chwili, pani Burbankowa, odchodząc od przytomności, dążyła prawym brzegiem rzeki, daremnie usiłując dogonić statek, unoszący jej córkę ku przeciwległemu wybrzeżu.
Ciemności były gęste w owej chwili. Pożary, rozpalone na dominium, zaczynały gasnąć z hukiem podobnym do wystrzałów. Z tych dymów nagromadzonych w kierunku północnym, wydobywały się już tylko rzadkie wybuchy płomieni, które powierzchnia rzeki odbijała niby lotne błyskawice.
Potem wszystko się pogrążyło w ciszy i ciemnościach. Statek posuwał się wzdłuż kanału rzeki, której brzegów nawet nie można już było widzieć.
Nie mógłby on być bardziej odosobnionym, samotnym, na pełnem morzu.
Ku jakiej przystani dążył statek, sterowany przez Squambo? Tego się dowiedzieć było najpilniejszą rzeczą. Indyanina zapytać, na nic by się nie zdało; dla tego Zerma starała się zoryentować co było trudne, wśród tych głębokich ciemności, dopóki Squambo nie oddaliłby się od środka Saint-John. Fale przybierały i pod pagają dwóch murzynów szybko posuwano się ku południowi.
Jednak, jakżeby to było potrzebne, żeby Zerma zostawiła ślad swego przemknięcia się, dla ułatwienia poszukiwań swojemu panu! A na tej rzece było to nie możliwe. Na lądzie, kawałek okrycia zarzucony na jaki krzak, mógłby służyć za trop, po którym możnaby trafić aż do celu. Ale na co by się zdało, powierzyć prądom jakiś przedmiot należący do dziewczynki lub do niej? Mogłaż się spodziewać, żeby go traf oddał w ręce Jamesa Burbanka? Trzeba się było zrzec tego i rozpoznać tylko, w jakim punkcie Saint-Johnu statek przybije do lądu.
Godzina upłynęła w tych warunkach. Squambo nie wyrzekł ani słowa. Dwaj murzyni wiosłowali w milczeniu. Żadne światło nie ukazywało się na wybrzeżach, ani w domach ani pod drzewami, które się rysowały niewyraźnie w ciemnościach.
Rzucając spojrzenia w prawo i w lewo, dla uchwycenia jakiej bądź wskazówki, Zerma rozmyślała tylko o niebezpieczeństwach, grożących dziewczątku. O siebie nie troszczyła się wcale. Wszystkie jej obawy skupiały się na tem dziecku, z pewnością porwał je Texar.
O tem nie mogła wątpić. Poznała ona hiszpana który obrał sobie posterunek w przystani Marino, bądź że zamierzał dostać się do Castle-House tunelem, bądź że czekał obrońców tegoż w chwili, kiedy by próbowali uciec tem wyjściem. Gdyby Texar nie był tak spiesznie działał, pani Burbankowa i Alicya Stannard, tak samo jak Dy i Zerma znajdowałyby się teraz w jego mocy. Jeśli nie dowodził osobiście milicyą i bandę rabusiów, to dla tego, że zdawało mu się bezpieczniej czekać na rodzinę Burbanków w przystani Marino.
W każdym razie, Texar nie mógłby się wyprzeć udziału w porwaniu, gdyż Zerma głośno wymawiała jego imię. Pani Burbankowa i miss Alicya musiały je usłyszeć. Później, gdy wybiłaby godzina sprawiedliwości, gdy hiszpan musiałby odpowiadać za swe zbrodnie, nie mógłby się tym razem uciec do jednego z tych niewytłómaczonych alibi, które aż nadto mu się dotąd udawały.
Jakiż los gotował swoim ofiarom? Czy je wygna do bagnistych Ewerglad, po za źródła Saint-John? Czy się pozbędzie Zermy, jako niebezpiecznego świadka, którego zeznanie mogłoby go zgubić kiedyś? Wszystko to rozważała metyska.
Byłaby chętnie życie złożyła w ofierze dla ocalenia dziecięcia porwanego wraz z nią. Ale gdyby ona poniosła śmierć, cóżby się stało z Dy w rękach Texara i jego towarzyszów? Ta myśl dręczyła ją i wtedy przyciskała silniej dziewczynkę do piersi jak gdyby Squambo miał zamiar wyrwać ją z jej objęć.
W tej chwili, Zerma mogła zauważyć, że statek zbliża się do lewego wybrzeża rzeki. Czy jej to mogło służyć za wskazówkę?
Nie, gdyż nie wiedziała, że hiszpan mieszka w głębi czarnej przystani, na jednej z wysepek, tej laguny, jak nie wiedzieli tego nawet stronnicy Texara, gdyż nikt nie bywał dopuszczany do blokauzu zajmowanego przezeń ze Squambo i z murzynami.
Rzeczywiście, tam to, Indyanin miał zawieźć Dy i Zermę. W głębi tej tajemniczej okolicy Zerma podniosła się natychmiast. W tych warunkach, dostrzegła ona sposobność ocalenia się. Wszakże mogła zawołać, powiedzieć kto jest, zażądać pomocy, uciec przed Squambo.
Indyanin stanął przed nią. Trzymał on w jednem ręku borie-knife, drugą schwycił dziewczynkę, którą Zerma daremnie usiłowała mu wyrwać.
„Jeśli krzykniesz, to ją zabiję“ rzekł.
Gdyby szło o poświęcenie własnego życia, Zerma nie byłaby się wahała; ale ponieważ nóż Iudyanina dziecku groził, umilkła.
Zresztą, z pokładu Steam-boatu nie można było nie widzieć, co się dzieje w ich statku, Steam-boat przybywał z Picolata, zkąd zabrał oddział milicyi, zdążającej do Jacksonville dla wzmocnienia pułków Południowców, które to pułki miały nie dopuszczać do zajęcia rzeki.
Jeden z oficerów, wychyliwszy pomost, zapytał Indyanina:
— „Dokąd płyniesz.
— Do Picolata“.
Zerma zachowała w pamięci to imię, mówiąc sobie jednak, że Squambo ma interes w zatajeniu prawdy.
— Skąd wypłynąłeś?
— Z Jaksonville.
— Czy zaszło tam co nowego?
— Nie.
— Nic nie słychać o flotylli Dupont’a?
— Nic.
— Nie było żadnych o niej wiadomości od czasu ataku na Fernandinę i na fort Chinch?
— Nie, ani jedna kanonierka nie przepłynęła przez przesmyki Saint-John?
— Co znaczyły te błyski, cośmy widzieli, te wystrzały, co nas dochodziły z Północy, podczas kiedy statek nasz stał, czekając przypływu?
— To był atak na plantacyą Camdless-Bay dzisiejszej nocy.
— Atak Nordzistów?
— Nie! milicyi Jacksonvillskiej. Właściciel chciał się oprzeć rozkazom komitetu...
— Dobrze.. Dobrze! To ten James Burbank... ten wściekły abolicyonista!...
— Tak ten sam.
— I jakże się skończyło?
— Niewiem... Widziałem to tylko wymijając czółnem... Zdawało mi się, że wszystko jest w płomieniach!“
Tu słaby okrzyk wyrwał się z piersi dzieweczki. Zerma zasłoniła jej ręką usta, w chwili, kiedy palce Indyanina zbliżały się do jej szyi. Oficer stojący na pomoście Steam-boatu, nic nie usłyszał.
— Czy strzelano z armat do Camdless-Bay zapytał?
— Wątpię.
— Więc cóż znaczyły te trzykrotne wystrzały jakieśmy słyszeli i które zdawały się wychodzić ze strony Jacksonville?
— Nie mogę na to odpowiedzieć.
— A zatem Saint-John jest jeszcze wolny od Picolata aż do swego ujścia?
— Zupełnie wolny i możecie płynąć na dół; nie grożą wam kanonierki.
— Dobrze — w drogę!“
Rozkaz został przesłany machinie i Steam-boat miał już pomknąć dalej.
— Poproszę jeszcze o pewne objaśnienie, rzekł Squambo do oficera.
— O jakie?
— Noc jest bardzo ciemna... Nie mogę rozpoznać miejsca... Może mi pan powiesz, gdzie jestem?
— Na wysokości Czarnej Przystani.
— Dziękuję.
Gdy się czółno Indyanina oddaliło na kilka sążni, brzask rzucał już różowe blaski na powierzchnią rzeki. Steam-boat zwolna zniknął w ciemnościach, zostawiając za sobą wodę silnie zmąconą potrącaniem jego ogromnych kół.
Squambo, będąc teraz sam jeden na środku rzeki, usiadł napowrót w tyle czółna i polecił sterować. Znał on już położenie, puścił się więc w stronę Czarnej Przystani.
Że w tem nieprzystępnem miejscu schroni się Indyanin, Zerma nie mogła już — wątpić o tem i nic jej z tego nie mogło przyjść. Jakimże sposobem powiadomiłaby swego pana i jakżeby się dało zarządzić poszukiwania w tym labiryncie? Alboż zresztą, poza przystanią, lady hrabstwa Duval nie utrudniłyby ich, w razie, gdyby James Burbank ze swymi przyjaciółmi zdołali przebrnąć lagunę? W tej zachodniej części Florydy, było jeszcze prawie niepodobieństwem natrafić na trop.
Prócz tego przedstawiałoby to niebezpieczeństwo. Saninolowie, błąkający się po tych terytoryach lesistych albo bagnistych, mogli wzbudzać postrach.
Byli oni skorzy do rabowania podróżnych i zabijali próbujących stawić opór.
Osobliwa i rozgłośna przygoda miała nawet miejsce przed niedawnym czasem na górnej części hrabstwa, trochę ku północy zachodowi Jacksonvillu, kilkunastu Florydczyków, udających się do wybrzeża zatoki meksykańskiej, zostali napadnięci przez pewne pokolenie Seminolów. Dla tego tylko nie wyrżnięto ich co do jednego, że się wcale nie bronili co byłoby zresztą bezowocne, ponieważ było 10-ciu wrogów na jednego z nich.
Tych poczciwców zrabowano więc doszczętnie i ogołocono nawet z odzieży. Prócz tego, pod karą śmierci, przykazano im, żeby się już nigdy nie pokazali na tych terytoryach, do własności których Indyanie roszczą sobie prawa.
Ażeby ich poznać w razie gdyby przekroczyli ten zakaz, przywódzca bandy użył bardzo prostego sposobu. Kazał im wytatuować na ręku dziwaczny znak sokiem rośliny wydającej farbę, a to przez nakłówanie igłą. Znaku tego nie można już było niczem zatrzeć.
Po dokonaniu tej operacyi, odprawiono owych Florydczyków, nie wyrządziwszy im nic złego.
Powrócili oni do plantacyj północnych w dosyć pożałowania godnym stanie, — nacechowani niejako bronią plemienia indyjskiego i, rozumie się, że ich nie brała chęć popaść znowu w ręce Seminolów, którzy, tym razem, wymordowaliby ich bez miłosierdzia, przez poszanowanie dla swego podpisu.
W innym czasie, milicye hrabstwa Duval, nie przepuściłyby takiego zamachu bezkarnie: pogoniłyby za Indyanami.
Ale w owej epoce, było coś pilniejszego do roboty, aniżeli rozpoczynanie na nowo wyprawy przeciw tym napadom.
Obawa, żeby wojska federalne nie zagarnęły kraju, górowała nad wszystkiem. Przedewszystkiem chodziło o to, żeby im nie dać zawładnąć Saint-Johnem a wraz z nim, okolicami, jakie zrasza.
Dla tego, nie można było uszczuplać sił Południowców, rozłożonych od Jacksonville aż do granicy georgijskiej. Później, byłby na to czas, żeby ścigać Seminolów ośmielonych wojną domową do tego stopnia, że się wkraczali na te północne terytorya, z których, mniemano, że są na zawsze wygnani. Wtedy, niepoprzestanoby na wyparciu ich do bagnisk w Eweryla lecz wyrżnięto by ich co do jednego.
Tymczasem, niebezpiecznie było zapuszczać się na terytorya położone na zachodzie Florydy i gdyby James Burbank skierował kiedy w tę stronę poszukiwania, byłoby to przysporzeniem niebezpieczeństw nieodłącznych od podobnej expedycyi.
Czółno zbliżyło się do prawego brzegu rzeki. Squambo, wiedząc, że jest na wysokości Czarnej Przystani, do której wpadają wody Saint-Johnu, przestał się lękać potknięcia o jaką rafę.
Dla tego też w 5 minut później, czółno wsunęło się pod ciemne sklepienie z drzew, gdzie panowała głębsza jeszcze pomroka niż, na powierzchni rzeki.
Jakkolwiek Squambo był doskonale obeznany z zasadzkami tej laguny, nie podołałby im w takich warunkach.
Ale ponieważ nie mógł już być dostrzeżony, czemużby sobie nie rozjaśnił drogi? Uciąwszy żywiczną gałąź z drzewa, rosnącego na wybrzeżu, zatknięto ją, zapaloną na przodzie czółna. Jej sadzowate światło miało wystarczyć wprawnemu oku Indyanina do orjentowania się w przesmykach. Po półgodzinnem blisko zagłębianiu się w kręte koryto przystani, przybył on nakoniec do wysepki Blockhauzu.
Zerma musiała wtedy wystąpić na ląd. Dziewczynka znużona usnęła na jej rękach. Nieobudziła się wtenczas nawet, gdy metyska przebywszy galeryę podziemną forteczki została zamkniętą w jednym z pokojów przylegających do centralnego szańca.
Dy, owiniętą w kołdrę, która się tam poniewierała, położyła Zerma na jakimś barłogu, sama zaś czuwała przy niej.
Nazajutrz, 3-go marca, o 8-mej rano, Squambo w szedł do pokoju, w którym Zerma przepędziła noc. Przyniósł on na pożywienie chleb, kawałek wędliny owoce, butelkę dosyć mocnego piwa, dzbanek wody, i różne naczynia. Zarazem jeden z murzynów postawił w kącie stary sprzęt, mający służyć za komodę i toaletę, a w nim trochę bielizny, jako to: prześcieradła, ręczniki i inne drobiazgi, którychby Zerma używać mogła dla małej Dy, i dla siebie.
Dy spała ciągle: Zerma zrobiła bowiem błagalny znak, żeby jej Squambo nie budził.
Gdy murzyn wyszedł, Zerma zapytała po cichu Indyanina:
„Co chcą z nami zrobić?“
— Nie wiem — odpowiedział Squambo.
— Jakie rozkazy odebrałeś od Texara?
— Czy one pochodzą od Texara, czy od kogo innego, odparł Indyanin, radzę ci stosować się do nich, dopóki tu będziesz, ten pokój będzie twoim i na noc będziesz zamykana w szańcu forteczki.
— A w dzień?..
— Będziesz mogła chodzić swobodnie wewnątrz fortecy.
Dopóki będziemy tutaj?... zapytała Zerma. Mogę wiedzieć, gdzie jesteśmy?
Tam, gdzie mi kazano was zawieźć.
— I pozostaniemy tu?..
— Jużem ci powiedział, co miałem do powiedzenia o więcej napróżnobyś zapytywała, bo nie będę już odpowiadał.
Po tych słowach, Squambo, któremu rzeczywiście nie było wolno powiedzieć nic więcej, wyszedł z pokoju, metyska zaś pozostawała sama przy dziecku.
Zerma spojrzała na dziecko, stanęły jej w oczach łzy, które czemprędzej obtarła, żeby Dy, po przebudzenia się nie spostrzegła, że ona płakała. Chodziło jej o to, żeby się dziecko oswoiło powoli ze swojem nowem położeniem, — może bardzo groźnem, gdyż można się było wszystkiego lękać ze strony Hiszpana.
Zerma rozmyślała nad tem, co zaszło od wczoraj. Widziała ona dobrze, iż pani Burbankowa i miss Aiicya szły w górę wybrzeża, podczas gdy czółno oddalało się od tegoż wybrzeża. Ich rozpaczliwe wołania, ich rozdzierające krzyki doszły ich uszu. Ale czy im się udało dotrzeć do Castle-House, dostać się do tunelu, wejść do oblężonego domu i uwiadomić Jamesa Burbanka, jako też jego towarzyszy o nowem nieszczęściu, co na nich spadło? Alboż ludzie Hiszpana nie mogli je porwać, uprowadzić daleko od Camdless-Bay, a może i zabić? Jeśli rzecz się tak miała, James Burbank nie wiedział o porwaniu dziewczynki wraz z Zermą. Mógł myśleć, że jego żona, miss Alicya, dziecko, metyska, zdołały popłynąć do przystani Marino i dostać się do Cedar-Keys, gdzie byłyby bezpieczne. W takim razie nie prędko zacząłby je szukać!..
A przypuściwszy, że pani Burbankowa i miss Alicya mogły powrócić do Castle-House, że James Burbank wie o wszystkiem, czyż się nie należało lękać, że dom został opanowany, zrabowany, spalony, zrujnowany, przez napastników? W takim razie, co się stało z jego obrońcami? Czy popadli w niewolę czy ponieśli śmierć, Zerma nie mogła się już spodziewać z ich strony pomocy. Gdyby nawet nordziści zawładnęli Saint-Johnem, była ona zgubiona. Gilbert Burbank i Mars nie dowiedzieliby się, że jednego z nich siostra, a drugiego żona są więzione na tej wysepce Czarnej Przystani!
A więc, jeśli tak jest, jeśli Zerma tylko na siebie może rachować, to ją energia nie opuści. Uczyni wszystko, co będzie w jej mocy, żeby ocalić to dziecię, które może prócz niej, nie ma już milszego na świecie. Życie jej skupiało się w tej myśli: uciec. Ani jedna godzina nie upłynie, w którejby nie była zajęta przygotowaniem sobie środków.
A jednak, byłoż to możliwą rzeczą wydostać się z forteczki, strzeżonej przez Squambo i jego towarzyszów, wymknąć się tym dwom srogim zbirom, którzy krążyli dokoła zamkniętego wnętrza forteczki, uciec z tej wysepki, ginącej w tysiącznych zakrętach laguny? Tak, było to możliwe, ale pod warunkiem, żeby jej potajemnie dopomógł który z niewolników Hiszpana, znający doskonale przesmyki Czarnej Przystani. Czemużby przynęta znacznej nagrody nie skłoniła jednego z tych ludzi, by dopomógł Zermie w tej ucieczce?.. Do tego to miała zmierzać wszystkiemi siłami.
Mała Dy przebudziła się nakoniec. Pierwsze słowo jakie wymówiła, było przyzywaniem matki. Następnie obejrzała się po pokoju. Przypomniały jej się wczorajsze wypadki spojrzała na metyskę i przybiegła do niej.
„Dobra Zermo!.. Dobra Zermo!.. szeptało dziewczątko. Boję się... Boję się!..
— Nie trzeba się bać, moja najdroższa!
— Gdzie mama?..
— Przybędzie tu... niedługo!.. Byłyśmy zmuszone uciec... wiesz dobrze!.. Jesteśmy teraz bezpieczne!.. Tu niema się już czego obawiać!.. Skoro tylko pan Burbank otrzyma pomoc, zaraz się z nim połączymy!..“
Dy patrzyła na Zermę, jak gdyby chciała powiedzieć.
„Czy to prawda?
— Tak odpowiedziała Zerma, dla uspokojenia dziecka, tak p. Burbank zalecił, żebyśmy go oczekiwały tutaj.
— Ale ci ludzie, co nas porwali w swojem czółnie?.. powiedziała znowu dziewczynka.
— To są słudzy p. Harvey’a moja najdroższa!.. Wiesz, pana Harveya, przyjaciela twego papy, który mieszka w Jacksonville!.. Jesteśmy w jego willi, w Hampton-Road!
— A mama, a Alicya, które były z nami, dla czego ich tu niema?..
— Pan Burbank ich zawołał w tej chwili, kiedy miały wsiąść do czółna... przypomnij sobie...
Jak tylko ci źli ludzie zostaną wygnani z Camdless-Bay, to zaraz tu kto po nas przybędzie!..
Nie płaczże... nie płacz... Nie bój się już, moja najdroższa, nawet jeśli zostaniemy kilka dni! Jesteśmy tu tak dobrze ukryte!.. Chodź, ubiorę cię...
Dy wpatrywała się uporczywie w Zermę i pomimo słów metyski z usteczek jej wyrwało się ciężkie westchnienie. Wbrew zwyczajom, po przebudzeniu się, nie zdołała rozjaśnić twarzyczki uśmiechem, należało więc przedewszystkiem zająć ją, rozerwać. Zerma gorliwie wzięła się do tego. Ubrała Dy tak starannie, jak gdyby dziewczynka znajdowała się w swoim ładnym pokoju w Castle-House, starając się przytem zabawić ją, opowiadaniem historyj. Potem Dy jadła trochę i Zerma towarzyszyła jej przy tem pierwszem śniadaniu.
„Teraz, moja droga, jeśli chcesz, to się przejdziemy po dziedzińcu...
— Czy tu jest pięknie w tej willi p. Harvey’a? zapytało dziecię.
— Czy tu pięknie? Nie; zdaje mi się, że to stara warownia!.. Ale są drzewa, jest woda, — jest gdzie przechadzać się... Zresztą, zostaniemy tu tylko kilka dni i, jeśli się nie będziesz bardzo nudziła, jeśli się grzecznie zachowasz, to mama będzie zadowolona.
— Dobrze, moja dobra Zermo, dobrze — będę grzeczną!
Drzwi od pokoju nie były zamknięte na klucz. Zerma wzięła dziecko za rączkę i obie wyszły. Znalazłszy się zrazu w mrocznem wnętrzu, po chwili wydostały się na pełnią światła pod sklepienie wielkich drzew, przez które przedzierały się promienie słoneczne.
Środek warowni nie był rozległy, tylko niecały akr, którego znaczną część zajmował blockhaus. Okalająca ją palisada nie pozwoliła Zermie rozpoznać położenia wysepki na tej lagunie. To tylko zdołała dojrzeć przez otwór, że ją oddziela dosyć szeroki mętny kanał, od sąsiednich wysepek.
Kobieta i dziecko napotkałyby więc wielkie trudności w ucieczce. W razie, gdyby nawet Zerma zdołała zdobyć czółno, jakimże sposobem wydobyłaby się z tych zakrętów bez końca? Czego też nie wiedziała, to, że jedynie Texar i Squambo byli obeznani z przesmykami. Murzyni, zostający na usługach Hiszpana, nie wychodzili z forteczki, nigdy nie przekroczyli nawet jej murów i nie wiedzieli, gdzie są zatrzymani. Ażeby dostać się na wybrzeże Saint-Johnu, albo do bagien, przylegających do przystani od zachodu, musiałyby ryzykować, co pociągnęłoby niechybną zgubę.
Zresztą, przez następne dni, Zerma, rozpoznawszy sytuacją, nie mogła spodziewać się pomocy od niewolników Texara. Po większej części byli to murzyni na wpół zbydlęceni, nie budzący zaufania. Jakkolwiek Texar nie trzymał ich na łańcuchu, niemniej byli w niewoli. Dobrze żywieni produktami wysepki, oddani mocnym napojom, których im Squambo nie szczędził. Przeznaczeni tylko do strzeżenia blockhauzu i jego obrony w razie niebezpieczeństwa nie mieli powodu pragnąć innego życia.
Kwestja niewolnictwa, rozstrzygająca się o kilka mil od Czarnej przystani nie była tej natury, żeby ich roznamiętnić. Odzyskać wolność? Jaki by z niej zrobili użytek? Texar zapewniał im utrzymanie, a Squambo nieźle się z nimi obchodził, chociaż był to człowiek, któryby roztrzaskał głowę temu, coby ją śmiał podnieść do góry. Nie przychodziło im to nawet na myśl. Były to bydlęta, niższe od dwóch ogarów, krążących do koła forteczki. Można powiedzieć bez przesady, że te zwierzęta przewyższały ich inteligencję. Owe psy znały całą przystań, przebywały bowiem wpław jej liczne przesmyki, biegały z wysepki do wysepki, i dzięki zdumiewającemu instynktowi, nie zabłądziły nigdy.
Ich szczekanie rozlegało się niekiedy aż na lewym brzegu rzeki, skąd wracały znów o zmroku do blockhauzu. Żaden statek nie mógłby wtargnąć do Czarnej Przystani, bez uwiadomienia przez stróżów. Oprócz Squambo i Texara, każdego któryby przekroczył mury forteczki, pożarłyby te dzikie potomki psów karaibskich.
Chociaż Zerma zauważyła, jak pilnie jest strzeżona forteczka, chociaż zmiarkowała, że nie może liczyć na pomoc ze strony swego otoczenia, nie upadła jednak na duchu, jak wiele innych kobiet uczyniłoby na jej miejscu, lecz rozważała swoje położenie: pomoc mogła przyjść ale z zewnątrz, to jest od p. Burbanka, jeśli będzie w stanie działać, albo od Marsa, jeżeli się dowie w jakich okolicznościach żona jego znikła. Ponieważ jeden i drugi nie dawał znaku życia, musiała cierpliwie czekać, co też postanowiła.
Zerma, zupełnie odosobniona w głębi tej laguny, widywała do koła siebie tylko dzikie twarze. Zdawało jej się jednak, że jeden z murzynów, młody jeszcze spoglądał na nią z pewnem politowaniem. Czy należało powziąć stąd nadzieję? Czy mogłaby mu się zwierzyć opisać położenie Camdless-Bayu, namówić go, żeby uciekł do Castle-House. Było to rzeczą wątpliwą. Zresztą Squambo musiał spostrzedz te oznaki współczucia ze strony niewolnika, gdyż później był trzymany na uboczu. Zerma już go nie spotykała na swych przechadzkach po wnętrzu forteczki.
Kilka dni upłynęło bez żadnej zmiany w położeniu.
Zerma i Dy mogły swobodnie krążyć od rana do wieczora w obrębie murów, w nocy zaś, jakkolwiek ich Squambo nie zamykał w ich pokoju, nie mogłyby się wymknąć z zabudowania. Indyanin nigdy do nich nie przemawiał; dla tego Zerma musiała się zrzeć zamiaru wybadania go. Nieopuszczał on wysepki ani na chwilę i czuło się, że bezustanku czuwa nad brankami. Zerma poświęciła się przeto cała dziecku, które ciągle wydzierało się do matki.
— Mama tu przyjedzie, miałam od niej wiadomość, odpowiedziała Zerma, ojciec także ma przyjechać z miss Alicyą, moja najdroższa!..
Po takiej odpowiedzi nie wiedziała już biedaczka, co wymyśleć na wszelkie sposoby usiłowała rozerwać dziewczynkę, która okazywała się nad wiek swój roztropną.
Upłynął 4, 5 i 6 marca. Zerma nadsłuchiwała, czy wystrzały nie oznajmią jej zdaleka, że flotylla federalna znajduje się na wodach Saint-Johnu, ale żaden odgłos jej nie dochodził, w Czarnej Przystani panowała zupełna cisza. Należało stąd wnosić, że Floryda jeszcze nie należała do wojska Unii. Metyskę niepokoiło to w najwyższym stopniu. Jeśli James Burbank i jego towarzysze nie mogli działać, to przecież mogła się spodziewać interwencyi Marsa i Gilberta. Gdyby ich kanonierki opanowały rzekę, to oni by obszukali całe wybrzeża i potrafiliby dotrzeć aż do wysepki. Pierwszy lepszy z Camdless-Bay powiadomiłby ich o tem co zaszło, tymczasem nic nie wskazywało na zmianę na rzece. Co było także dziwne, że Hiszpan nie pokazał się jeszcze ani razu w forteczce, ani w dzień ani w nocy.
Przynajmniej Zerma nie zauważyła nic takiego, coby ją naprowadziło na to przypuszczenie. Jednakże, prawie wcale nie sypiała i długie bezsenne godziny upływały jej na wsłuchiwaniu się — do owej chwili, nadaremnem.
Zresztą, cóżby mogła uczynić, gdyby Texar przybył do Czarnej Przystani, gdyby ją powołał przed siebie? Czy by wysłuchał jej błagań albo pogróżek? Czy obecność Hiszpana nie przedstawiała raczej niebezpieczeństwa?
Wieczorem, 6-go marca, Zerma po raz tysiączny rozmyślała nad tem wszystkiem. Była to już 11 godzina; Dy spała dosyć spokojnie. W ich pokoiku panowała zupełna ciemność. Żaden odgłos nie dochodził z zewnątrz, prócz świstu wiatru, po przez spruchniałe tarcice blokhauzu.
W tej chwili, doszły uszu metyski czyjeś kroki wewnątrz budynku. Z razu przypuszczała, że to Indyanin w rondzie nocnym, wraca do swej izdebki; położonej na przeciw ich sypialni.
Zerma usłyszała wtedy kilka słów zamienionych pomiędzy dwoma indywiduami. Zbliżywszy się do drzwi nadstawiła ucha i doszedł ją głos Squamba a prawie zaraz potem i Texara.
Przeszedł ją dreszcz. W jakim celu Hiszpan pojawił się o tej godzinie, w forteczce? czy się chciał znowu dopuścić jakiego podstępu z metyską i dzieckiem? Czy je miał porwać z ich pokoju, przenieść do innej, jeszcze mniej znanej i mniej dostępnej kryjówki tej Czarnej Przystani. W jednej chwili wszystkie te przypuszczenia opanowały umysł Zermy... lecz energia wzięła w niej górę... Przytuliwszy się do drzwi, słuchała:
„Nic nowego? odezwał się Texar.
— Nic, panie, — odpowiedział Squambo:
— A Zerma?
— Nieodpowiadałem na jej pytania.
— Czy probowano dostać się do niej po ataku na Camdless-Bay?
— Probowano, ale daremnie“.
Odpowiedź ta objaśniła Zermę, że ją poszukiwano; ale kto?
— Jakim sposobem dowiedziałeś się o tem?
— Docierałem kilka razy aż do wybrzeża Saint-Johnu, — odpowiedział Indyanin i kilka dni temu, zauważyłem, że jakać barka krąży do koła Czarnej Przystani i dwóch ludzi wylądowało nawet na jednej z wysepek wybrzeża.
— Kto byli ci ludzie?
— James Burbank i Walter Stannard!“
Zerma z trudnością, poskromiła swe wzruszenie.
To byli James Burbank i Walter Stannard. A więc obrońcy Castle-House nie wszyscy padli podczas ataku na plantacyę i ponieważ zaczęli poszukiwanie wiedzą zatem o porwaniu dziecka i metyski, kiedy zaś wiedzą o tem zdarzeniu, to znaczy, że pani Burbankowa i miss Alicya mogły ich powiadomić. Obie zostały także przy życiu. Obie mogły powrócić do Castle-House, usłyszawszy ostatni krzyk Zermy, wołającej o pomoc przeciw Texarowi. James Burbank wiedział przeto, co zaszło. Wiadomo mu było imię nędznika. Może nawet domyśla się, w którem miejscu ukryte są jego ofiary? Będzie umiał nakoniec dotrzeć do nich.
Te wszystkie fakta przesunęły się w jednej chwili przez myśl Zermy. Opanowała ją ogromna nadzieja, która — jednakże — rozwiała się na tych miast, gdy doszła jej uszu odpowiedź Hiszpana.
— Niechaj sobie szukają, ale nie znajdą! Zresztą, za kilka dni James Burbank przestanie być groźnym“!
Co znaczyły jego słowa, tego metyska nie mogła zrozumieć. W każdym razie, ze strony człowieka, pod którego rozkazami znajdował się komitet Jacksonvillski, musiało to być straszną pogróżką.
„Teraz potrzebuję cię na godzinę, Squambo, rzekł Hiszpan.
— Jestem na rozkazy pańskie.
— Chodź za mną!
Po chwilce obaj znajdowali się w pokoju, zajmowanym przez Indyanina.
Co oni tam mieli robić? Czy nie ma w tem jakiej tajemnicy, z którejby Zerma mogła skorzystać? W tem położeniu należało wszystko wyzyskiwać.
Jak wiadomo, pokój metyski nie bywał zamknięty nawet na noc. Ta ostrożność byłaby zresztą daremną. Gdyż budynek był zamknięty wewnątrz i Squambo nosił przy sobie klucz od niego. Było przeto niepodobieństwem wyjść z blockhauzu, a tem samem kusić się na ucieczkę.
W ten sposób, Zerma mogła otworzyć drzwi od swego pokoju i zbliżyć się, tamując oddech.
Ciemność była głęboka: tylko kilka promyków światła wydobywało się z pokoju Indyanina, Zerma stanąwszy przy drzwiach zobaczyła przez szpary rzecz osobliwą i nieznaną.
Oto Texar siedział przed Indyanem rozebrany ze swojej skórzanej kurtki, z lewem ramieniem obnażonem i wyciągniętem na stoliku, tuż pod światłem łuczywa, papier dziwacznego kształtu, gęsto pokłuty położony został na zewnętrznej części ramienia i za pomocą cienkiej igły, przekłuwał mu Squambo skórę w miejscach naznaczonych dziurkami na papierze. Była to operacya tatuowania, w której Indyanin musiał być bardzo biegły, jako Saninol. Rzeczywiście wywiązywał się z zadania dosyć zręcznie i dotykając lekko na skórkę, kłuł końcem igły, tak, żeby Hiszpan nie doznawał żadnego bólu.
Dokonawszy dzieła, odjął on papier; poczem wziął kilka liści, przyniesionych przez Texara i potarł niemi jego ramię. Sok tej rośliny, wsączony w pokłucia igłą, sprawiał pewne swędzenie, ale Hiszpan znosił to cierpliwie, nic sobie nie robiąc z tej drobnostki.
Gdy dokonano operacyi, Squambo przysunął łuczywo do części utatuowanej. Czerwonawy deseń ukazał się wyraźnie na ramieniu Texara.
Ten deseń był wiernem odbiciem wzoru, wykłutego igłą na papierze. Kopje była zrobiona z największą dokładnością. Był to szereg pokrzyżowanych linij, które przedstawiały jedną z symbolicznych figur wierzeń seminolskich. Ten znak miał już na zawsze pozostać.
Zerma wszystko widziała, lecz nie mogła zrozumieć tego, co się przedstawiało jej oczom. Jaki interes mógł mieć Texar w ozdobieniu się tem tatuowaniem. Na co mu potrzebny ten „szczególny znak“ zamieszczany zwykle w pasportach. Czyżby się chciał podawać za Indyanina? Tak cera jak wogóle cały charakter jego osoby sprzeciwiały się temu.
Czy nie należało raczej widzieć związek pomiędzy tym znakiem, a tamtym jaki przemocą zrobiono owym kilku podróżnym florydzkim, którzy wpadli w ręce pewnej partyi seminolów, na północy hrabstwa? Czy Texar nie zamyślał czasem udowodnić w ten sposób swego zagadkowego alibi, co mu się już nieraz tak dobrze udało.
Może też, rzeczywiście, jest to jedną z tajemnic jego życia prywatnego, którą przyszłość wydobędzie na jaw.
Inna jeszcze kwestya powstała w umyśle Zermy.
Czy Hiszpan po to tylko przybył do blockhauzu, żeby skorzystać z biegłości Squamba w tatuowaniu? Czy po dokonaniu tej operacyi powróci on niezwłocznie na północ Florydy i zapewne do Jacksonville, gdzie jego stronnicy są jeszcze panami? Albo czy nie zostanie raczej w blockhauzie aż do dnia i czy nie każe stawiać się przed sobą metysce, czy nie poweźmie jakiej nowej decyzyi względem swoich branek?
Co do tego, prędko się uspokoiła Zerma. W chwili, kiedy Hiszpan podniósł się, żeby wyjść z pokoju ona szybko wskoczyła do swego i przytulona do drzwi, podsłuchała słowa zamienione pomiędzy Indyaninem i jego panem.
„Czuwaj baczniej jeszcze niż kiedykolwiek, — powiedział Texar.
— Dobrze, — odpowiedział Squambo. Jednakże, gdyby na was natarł w Czarnej Przystani James Burbank...
— Mówię ci, że James Burbank przestanie być groźnym za kilka dni. Zresztą, w razie potrzeby, wiesz, gdzie metyska i mała mają być zawiezione..
tam, gdzie i jabym się musiał wraz z tobą schronić.
— Tak panie odpowiedział Squambo, — gdyż trzeba także przewidzieć wypadek, że Gilbert syn Jamesa Burbanka i Mars, mąż Zermy...
— Zanim upłynie 48 godzin, będą w moim ręku, — odpowiedział Texar, — a gdy ich będę trzymał...“
Zerma nie usłyszała końca tego frazesu tak groźnego dla jej męża i dla Gilberta.
Texar i Squambo wyszli zaraz z forteczki, która zamknęła się za nimi.
W kilka minut później czółno, sterowane przez Indyanina, oddalawszy się od wysepki, zaczęło lawirować pomiędzy ciemnemi zakrętami laguny, i po niejakimś czasie, dotarło do statku, oczekującego na Texara w miejscu, gdzie przystań łączy się z rzeką Saint-John.
Hiszpan rozstał się tam ze Squambo, dawszy mu ostatnie zlecenia, po czem, szybko podążył w kierunku Jacksonvillu.
Tam to przybył on o świcie, w samą porę dla uskutecznienia swych zamysłów. Rzeczywiście w kilka dni potem Mars znikł pod wodami Saint-Johnu, a Gilbert Burbank był skazany na śmierć.
Dnia 11-go marca rano komitet Jacksonvillski wydał wyrok na Gilberta Burbanka. W tymże samym dniu wieczorem, ojciec jego został aresztowany z rozkazu tegoż komitetu. Młody oficer miał być rozstrzelany na 3-ci dzień, a James Burbank, oskarżony o wspólnictwo z nim, skazany na tę samą karę, miał ponieść śmierć wraz z nim!
Jak wiadomo, Texar był wszechwładnym panem w komitecie: jego wola stanowiła tam jedyne prawo.
Exekucya, dokonana na ojcu i synu, miała być tylko wstępem do krwawych nadużyć, jakich się mieli dopuszczać mieszkańcy popierani przez pospólstwo, względem nordzistów z państwa florydzkiego i tych wszystkich, co podzielali ich ideje a co się zapatrywali tak samo jak oni na kwestyę niewolnictwa. Ileż to zemst osobistych wywieranoby pod płaszczem wojny domowej. Jedna tylko obecność wojsk federalnych mogłaby je hamować. Ale czy one przybędą i czy przybędą na czas, zanim te pierwsze ofiary staną się pastwą nienawiści Hiszpana?
Na nieszczęście, należało wątpić o tem.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką trwogę wzniecały w mieszkańcach Castle-House, te ciągłe zwłoki.
Tymczasem zdawało się, że komendant Stevens zaniechał chwilowo zamiaru popłynięcia w górę rzeki Saint-Johnu. Kanonierki nie ruszały się z miejsca.
Czy lękały się przekroczyć tamę rzeki, teraz kiedy już nie było Marsa do pilotowania po przez kanał? czy się zrzekały zawładnięcia Jacksonvillem, a tem samem zabezpieczenia plantacyj położonych w górnej stronie Saint-Johnu? Jakież to nowe wypadki wojenne mogły zmienić projekta komandora Dupont?
Takie pytania zadawali sobie: p. Stannard i rządzca Perry w owym długim bez końca dniu 12-go marca.
Owego dnia, rzeczywiście, według pogłosek, jakie obiegały okolice Florydy pomiędzy rzeką a morzem, wysiłki nordzistów zdawały się skupiać przeważnie na wybrzeżach. Komandor Dupont, dowodzący okrętem Wabas, za którym ciągnęły najsilniejsze kanonierki z jego eskadry, pojawił się w zatoce Ś-go Augustyna. Mówiono nawet, że milicye gotują się do opuszczenia miasta, nie próbując bronić fortu Marion, tak samo, jak przedtem nie broniły fortu Chuch, w chwili poddania się Fernandiny.
Takie, przynajmniej, wiadomości przyniósł rządzca rano do Castle-House. Natychmiast udzielono ich p. Stannardowi i Edwardowi Carrol, który, z powodu nie zabliźnionej jeszcze rany, musiał spędzać dni leżąc na sofie w halli.
„Federaliści w mieście Ś-go Augustyna! wykrzyknął ten ostatni? Dlaczego się nie udają do Jacksonville?
— Może chcą tylko zagrodzić rzekę w górnym biegu, nieobejmując jej w posiadanie, odpowiedział p. Perry.
— James i Gilbert są zgubieni, jeśli Jacksonville pozostanie w rękach Texara! rzekł p. Stannard.
— Czy nie mógłbym zawiadomić komandora Dupont, o niebezpieczeństwie grożącem p. Burbankowi i jego synowi?
— Byłby to cały dzień drogi do miasta Ś-go Augustyna, odpowiedział p. Carrol, przypuściwszy, że nie zaaresztowałyby pana cofające się milicye i zanimby doszedł Stevensa rozkaz komandora Dupont zajęcia Jacksonville upłynęłoby za wiele czasu. Zresztą ten wał... ten wał rzeczny, jeśli kanonierki nie zdołają go przekroczyć, jakim że sposobem ocalić naszego biednego Gilberta, który jutro ma być stracony? Nie!.. Nie do miasta Ś-go Augustyna należy się udać, ale do samego Jacksonvillu. Nie do komandora Dupont, lecz do Texara...
— Pan Carrol ma racyę, ojcze, ja pójdę!“ rzekła miss Alicya, którą doszły ostatnie słowa p. Carrola.
Odważne dziewczę było gotowe na wszystko, byleby ocalić Gilberta.
Gdy w wigilią, tego dnia James Burbank opuszczał Camdless-Bay, zalecał on nadewszystko, żeby żona nie dowiedziała się o jego wyjeździe do Jacksonville. Chciał ukryć to przed nią, że został aresztowany. Dla pani Burbankowej było to więc tajemnicą również jak i położenie syna, o którym myślała, że się znajduje przy swojej flotylli. Jakże ta nieszczęśliwa kobieta zdołałaby znieść podwójny cios, jaki w nią ugodził? Mąż jej w rękach Texara, syn jutro ma być stracony! Nieprzeżyłaby tego. Gdy zapragnęła zobaczyć Jamesa Burbanka, miss Alicya odpowiedziała tylko, że wyjechał z Castle-House, dla dalszego poszukiwania Dy i Zermy i że może zabawić około 46 godzin. Wszystkie myśli pani Burbankowej spoczęły na porwanem jej dziecku. W takim jak jej stanie i to było nad siły.
Ale miss Alicya wiedziała o wszystkiem, co groziło Jamesowi i Gilbertowi Burbankom. Wiedziała, że młody oficer ma być nazajutrz rozstrzelany, i że taki sam los czeka jego ojca!.. Postanowiwszy zobaczenie się z Texarem, przyszła prosić p. Carrola, żeby ją kazał przewieźć na drugą stronę rzeki.
„Ty... Alicyo... do Jacksonville! wykrzyknął p. Stannard.
— Mój ojcze... to jest konieczne!..“
Lecz wahanie się p. Stannarda ustąpiło nagle przed koniecznością szybkiego działania. Jeśli Gilbert mógł być ocalony to jedynie tą drogą, jakiej chciała spróbować miss Alicya. Może zdoła wzruszyć Texara, gdy mu padnie do nóg? Może uzyska odłożenie egzekucyi? Może znajdzie poparcie pośród tych zacnych ludzi, których jej rozpacz zbuntuje nakoniec przeciw oburzającej tyranii komitetu? Należało więc udać się do Jacksonville bez względu na grożące tam niebezpieczeństwo.
Perry zechce mię doprowadzić do mieszkania p. Harveya, rzekła młoda miss.
— Natychmiast, — odpowiedział rządzca.
— Nie, Alicyo, ja sam będę ci towarzyszył, — odezwał się p. Stannard. — Tak ja sam... Jedźmy!..
— Ty, Stannardzie?.. odpowiedział Edward Carrol. Narażasz się... Jesteś zanadto znany z przekanań...
— Mniejsza oto rzekł p. Stannard. Niepozwolę na to, żeby moja córka udała się sama jedna pomiędzy tych szaleńców. Niechaj Perry zostanie w Castle-House, Edwardzie, kiedy ty nie możesz jeszcze chodzić, bo trzeba się przygotować na wypadek, gdyby nas zatrzymano...
— A jeśli pani Burbankowa zapyta o nas, odpowiedział Edward Carrol, — jeśli zażąda miss Alicyi, co mam odpowiedzieć?
— Odpowiedz, że razem z Jamesem Burbankiem udaliśmy się na poszukiwania z drugiej strony rzeki... Powiedz nawet, jeśli będzie trzeba, żeśmy się musieli udać do Jacksonville... słowem, wszystko, co wypadnie, dla uspokojenia pani Burbankowej; ale niechaj nie podejrzewa niebezpieczeństw, grożących jej mężowi i synowi... Perry, każ przygotować statek!“
Rządzca wyszedł natychmiast, a p. Stannard zaczął się gotować do podróży.
Byłoby jednak lepiej, żeby miss Alicya, uprzedziła panią Burbankową, że wraz z ojcem, musi się udać do Jacksonville. W razie potrzeby, powinna nawet powiedzieć, że stronnictwo Texara obalone... że federaliści są panami rzeki... że jutro Gilbert będzie w Camdless-Bay...
Ale czy dziewczę znajdzie dosyć siły, żeby się nie zmieszać, nie zdradzić głosem, gdy ją będzie powiadomiała o faktach, których urzeczywistnienie zdaje się, w tej chwili, niemożliwe.
Gdy weszła do pokoju chorej, pani Burbankowa spała, a raczej była pogrążona w przykre odrętwienie, z którego miss Alicya nie miała odwagi jej wyrwać.
Możebnem było, że dziewcze nie potrzebowało jej uspokajać słowami.
Jedna ze służebnic czuwała przy niej. Miss Alicya zaleciła jej nie odchodzić ani na chwilę i odnieść się do p. Carrola, gdyby ją pani Burbankowa zapytywała o co. Potem nachyliła się nad czołem nieszczęśliwej matki, dotknęła go zlekka ustami i wyszedłszy z pokoju podążyła do p. Stannarda.
Spostrzegłszy go, zaraz rzekła:
„Idźmy, ojcze.“
Oboje wyszli z halli, uścisnąwszy rękę p. Carrolowi.
W środku bambusowej alei, wiodącej do przystani, spotkali rządzcę.
„Łódź jest gotowa, rzekł Perry.
— Dobrze, odpowiedział p. Stannard, czuwaj bacznie nad Castle-House, mój przyjacielu.
— Niech się łaskawy pan nie boi, — nasi murzyni zwolna wracają do plantacyi i łatwo to zrozumieją. Cóżby oni robili z wolnością do której natura ich nie stworzyła? Przywieź nam pan pana Burbanka, a zastanie wszystkich na posterunku!“
P. Stannard i jego córka usiedli zaraz w czółno, sterowane przez 4-ch marynarzy z Camdless-Bay. Rozwinięto żagiel i przy lekkim wschodnim wietrzyku odbito szybko od brzegu i niezadługo znikła poza sylwetką plantacyi zwróconej ku północo-zachodowi. Pan Stannard nie miał zamiaru wylądować w porcie Jacksonvillskim, gdzieby go niechybnie poznano. Lepiej było wysiąść w pewnej zatoce, trochę wyżej. Ztamtąd byłoby łatwo dostać się do domu zamieszkiwanego przez p. Harvey, właśnie w tej stronie na końcu przedmieścia. Tam dopiero, po wspólnej naradzie, przedsięwzięliby kroki odpowiednie do okoliczności.
Na rzece było pusto w owej chwili w górze rzeki, skąd mogły nadpłynąć milicye z miasta Ś-go Augustyna, które chroniły się na południu, ani też w dole nic się nie ukazywało. A więc, nie walczyły z sobą statki florydzkie i kanonierki komendanta Steplusa.
P. Stannard i jego córka dzięki pomyślnemu wiatrowi, dosyć szybko dotarli do lewego brzegu. Niespostrzeżeni, zdołali wysiąść na ląd w głębi przystani, a po upływie kilku minut znajdowali się w domu plenipotenta Jamesa Burbanka.
P. Harvey zdziwił się bardzo i przestraszył, ujrzawszy ich, groziło im bowiem niebezpieczeństwo pośród tego pospólstwa, coraz bardziej zgorączkowanego i oddanego Texarowi. Wiedziano, że p. Stannard jest przeciwny niewolnictwu, zarówno jak cała ludność w Camdless-Bay. Zrabowanie jego domu w Jacksonville było wskazówką, że powinien mieć się na baczności.
Ryzykował on, z pewnością, bardzo wiele. Gdyby go poznano, co najmniej, — zostałby uwięziony, jako wspólnik Burbanka.
„Trzeba ocalić Gilberta!.. oto wszystko, co miss Alicya mogła odpowiedzieć na uwagi p. Harveya.
— Tak, należy probować! odrzekł on. Niechaj p. Stannard nie pokazuje się wcale... i niech pozostanie tu, przez ten czas, kiedy my będziemy działali.
— Czy mi pozwolą wejść do więzienia? zapytało dziewczę.
— Wątpię, miss Alicyo.
— Czy będę się mogła dostać do Texara?
— Spróbujemy.
— Nie chcesz pan, żebym wam towarzyszył? odezwał się nalegająco p. Stannard.
— Nie! Toby nas skompromitowało wobec Texara i jego komitetu.
— Idźmyż, panie Harvey, rzekła miss Alicya.
Ale p. Stannard nie chciał ich puścić, dopóki się nie dowie, czy nie zaszły nowe wypadki wojenne, o którychby wieść nie doszła do Camdless-Bay.
— Nic nie zaszło, przynajmniej w Jacksonville, odpowiedział p. Harvey. Flotylla federalna ukazała się w zatoce Ś-go Augustyna i miasto się poddało.
Co do Saint-Johnu, to nie słychać o żadnym ruchu. Kanonierki wciąż stoją poniżej wału.
— Czy wody ciągle za mało, żeby go przebyć?
— Tak, panie Stannard, ale, dziś, będziemy mieli jeden z najsilniejszych przypływów z powodu porównania dnia z nocą. Woda przybierze około 3-ciej i może kanonierki będą mogły przepłynąć...
— Przepłynąć bez pilota, teraz, kiedy nie ma Marsa do kierowania niemi po kanale! odrzekła miss Alicya tonem, zdradzającym, że się nie może uczepić tej nadziei. Nie!.. To jest niepodobieństwem!.. Panie Harvey, ja muszę się zobaczyć z Texarem, a jeśli mię odepchnie, wypadnie nam wszystko poświęcić dla ułatwienia ucieczki Gilbertowi...
— Uczynimy to, miss Alicyo.
— Czy usposobienie umysłów nie uległo zmianie w Jacksonville? zapytał p. Stannard.
— Nie, — odparł p. Harvey. Łotrzy są tam ciągle panami, a Texar nimi kieruje. Ale uczciwi ludzie są oburzeni wymaganiami i pogróżkami komitetu. Trzeba więc tylko znaku życia, ze strony federalistów, na rzece, żeby się ten stan rzeczy zmienił. W gruncie ta hołota jest tchórzliwą: gdy ją strach ogarnie, to Texar i jego stronnicy przepadną. Mam jeszcze nadzieję, że komendant Stevens zdoła przepłynąć tamę...
— Nie będziemy czekali, — odpowiedziała stanowczo miss Alicya, — i zanim to nastąpi, ja się zobaczę z Texarem!“
Wypadło więc z narady, że p. Stannard zostanie w mieszkaniu, żeby nie wiedziano, że jest w Jacksonville. P. Harvey gotów był wspierać swą pomocą młode dziewczę, we wszystkich krokach, jakie miała przedsięwziąć, chociaż ich rezultat bynajmniej nie był pewny. Gdyby Texar nie chciał darować życia Gilbertowi, gdyby miss Alicya nie mogła się dostać do niego, to usiłowanoby, nawet kosztem całej fortuny ułatwić ucieczkę młodemu oficerowi i jego ojcu.
Było około 11-tej, kiedy miss Alicya i p. Harvey wyruszyli do Court-Justice, gdzie komitet, pod prezydencyą Texara, zasiadał bez przerwy.
W mieście panował ciągle wielki ruch. Tu i owdzie przechodziły milicye, wzmocnione kontyngensami przybyłemi z terytoryj południowych. W ciągu dnia spodziewano się tych, które w skutek poddania się Saint-Johnu były rozporządzalne, i które mogły przybyć rzeką Saint-John albo też lasami z prawego wybrzeża, dotrzeć do rzeki i przepłynąć ją na wysokości Jacksonvillu. Ludność krążyła więc w tę i w owę stronę. Obiegały tysiączne pogłoski i, jak zwykle, sprzeczne z sobą, co wywoływało zgiełk, graniczący z zaburzeniem. Byłoto, zresztą łatwe do przewidzenia, że w razie, gdyby fedoraliści ukazali się w porcie, nie połączyłyby się wszystkie siły ku obronie. Opór nie byłby wytrwały. Jeśliby się Fernandina poddała 9 dni przedtem pułkom lądowym generała Wright, jeśli miasto Ś-go Augustyna przyjęło eskadrę komandora Dupont, nieprobując nawet zatamować mu drogę, było to do przewidzenia, że i w Jacksonville nastąpi to samo. Milicye florydzkie, ustępując miejsca wojskom nordzistów, cofnęłyby się wgłąb hrabstwa. Jedna tylko okoliczność mogła zabezpieczyć Jacksonville przeciw obcemu zapanowaniu, przedłużyć władzę komitetu i pozwolić, by uskutecznił swoje krwawe zamiary, — mianowicie, gdyby kanonierki, z jakiejkolwiek przyczyny — dla braku wody lub pilota nie mogły przepłynąć tamy rzecznej. Za kilka godzin kwestya ta miała się zresztą rozstrzygnąć.
Miss Alicya i p. Harvey przeciskając się pośród coraz większego tłumu, dążyli do głównego punkt. W jaki sposób dostaną się do Sal Court-Justice, nie mieli wyobrażenia; a dostawszy się tam nawet, jakim cudem zdołają zobaczyć się z Texarem, tego również nie wiedzieli. Kto wie nawet, czy Hiszpan, dowiedziawszy się, że Alicya Stannard pragnie widzieć się z nim, dla uniknięcia natrętnej proźby, nie zaaresztuje dziewczęcia do chwili wykonania exzekucyi na młodym poruczniku? Ale Alicya nie chciała widzieć tych ewentualności: żadne niebezpieczeństwa osobiste nie zdołałyby jej powstrzymać od tego, by dotrzeć do Texara i uzyskać od niego ułaskawienie dla Gilberta.
Gdy doszli do placu, zastali tam jeszcze większy tłum i zgiełk. W powietrzu rozlegały się krzyki i od gromady do gromady rzucano sobie te złowrogie słowa: śmierć mu!.. śmierć!..
P. Harvey dowiedział się, że komitet obradował od godziny. Ogarnęło go straszne przeczucie, które się miało sprawdzić, niestety! Rzeczywiście, komitet kończył sądzić Jamesa Burbanka, jako wspólnika syna swego Gilberta, obwinionego o porozumiewania się z armią federalną. Przestępstwo było jednakie, więc pewno miała nastąpić jednaka kara, — uwieńczenia zemsty Texara wywartej na rodzinie Burbanków.
P. Harvey nie chciał pójść dalej i usiłował pociągnąć z sobą Alicyę Stannard, żeby nie była świadkiem gwałtów na jakie zanosiło się, ze strony tłuszczy, gdy skazańcy wyjdą z Court-Justice, po wysłuchaniu wyroku. Zresztą, w takiej chwili daremne byłyby proźby, zaniesione do Hiszpana.
Idźmy, idźmy, miss Alicyo, — rzekł p. Harvey, wrócimy, gdy komitet...
— Nie! odpowiedziała Alicya, — chcę stanąć pomiędzy obwinionymi i ich sędziami...“
Postanowienie jej było tak silne, że p. Harvey stracił nadzieję zachwiania go. Miss Alicya puściła się naprzód, musiał więc podążyć za nią. Musiano ją poznać, bo zwarty tłum rozstępował się dla niej. Wołania o śmierć jeszcze straszniej zabrzmiały jej w uszach. Nic jej nie zdołało powstrzymać. W takich to warunkach dotarła do drzwi Court-Justice.
W tem miejscu, tłuszcza falowała jeszcze bardziej, ale nie tak jak morze po burzy, lecz przed burzą. Należało się spodziewać z tej strony najokropniejszych nadużyć.
Nagle, gwałtowny ruch wyparł z wnętrza publiczność, zapełniającą salę Court-Justice. Krzyki wzmogły się... wyrok był już wydany.
James Burbank zarówno jak i Gilbert, był skazany za to samo mniemane przestępstwo na tę samą karę. Ojciec i syn paść mieli od strzałów jednego i tego samego plutonu.
„Na śmierć!.. Na śmierć!..“ wrzeszczała ta zgraja szaleńców.
James Burbank ukazał się wtedy na ostatnich stopniach. Był on spokojny i panował nad sobą; na wrzaski tłumu odpowiadał tylko wzgardliwem spojrzeniem.
Otaczał go oddział milicyi, mającej odprowadzić go do więzienia.
Nie był on sam jeden.
Gilbert szedł przy jego boku.
Z celki, w której oczekiwał wyroku, poprowadzono go przed komitet dla skonfrontowania z Jamesem Burbankiem, który mógł tylko potwierdzić zeznania syna, zapewniając, że tenże po to tylko udał się do Castle-House, żeby pożegnać umierającą matkę. Wobec jego słów, ten punkt oskarżenia powinien był upaść sam przez się, gdyby nie to, że proces był z góry przegrany. Stąd to wyrok ugodził w dwóch niewinnych ludzi, — wyrok narzucony przez zemstę osobistą i wydany przez niecnych sędziów.
Tłum cisnął się do skazańców i policya z wielkim mozołem torowała im drogę po przez plac Court-Justice.
Tu nastąpiło zamieszanie: miss Alicya podbiegła do Jamesa Burbanka i Gilberta.
Gawiedź mimowoli cofnęła się, zdumiona tą niespodziewaną interwencyą dziewczyny.
— „Alicyo!.. wykrzyknął Gilbert.
— Gilbercie!.. Gilbercie!.. szeptała Alicya Stannard, która padła w objęcia młodego oficera.
— Alicyo, pocoś ty tu przyszła? odezwał się James Burbank.
— Po to, żeby uprosić dla was ułaskawienia... żeby przebłagać waszych sędziów!.. Łaski... Łaski dla nich!..“
Krzyki nieszczęśliwej dziewczyny były rozdzierające, czepiała się odzieży skazańców, którzy przystanęli na chwilę. Mogłaż się spodziewać litości ze strony tej wyuzdanej tłuszczy, która ich otaczała? Nie, ale jej interwencyą odniosła ten skutek, że pohamowała tłum w chwili, kiedy się miał może dopuścić gwałtów na więźniach, pomimo obecności milicyi.
Zresztą, Texar, uwiadomiony o tem, co zaszło, stanąwszy w tej chwili na progu Court-Justice, gestem powstrzymał tłuszczę...
Rozkaz jaki wydał ponownie, żeby odprowadzono Jamesa i Gilberta Burbanków do więzienia, został usłyszany i uszanowany, więźniowie i straż ich wyruszyli w pochód.
„Łaski!.. Łaski!..“ wykrzyknęła miss Alicya, padłszy do nóg Texarowi.
Hiszpan odpowiedział tylko przeczącym znakiem.
Dziewczyna podniosła się wtedy i zawołała:
„Nędzniku!“
Chciała ona przyłączyć się do skazańców, prosiła, żeby ją wpuszczono do więzienia, żeby jej pozwolono przepędzić z nimi ostatnie godziny ich życia...
Byli już po za placem i tłum towarzyszył im wyciem.
To przechodziło siły miss Alicyi, zachwiała się padła i p. Harvey bezprzytomną wziął w objęcia.
Nieodzyskała przytomności, aż przy ojcu w domu u p. Harveya, dokąd ją zaniesiono.
Do więzienia!.. Do więzienia!.. szeptała... obaj muszą uciec...
— Tak, to jedna próba jeszcze pozostaje! czekajmy nocy!.. odpowiedział p. Stannard.
Rzeczywiście nie należało nic robić za dnia. Pod osłoną ciemności pp. Stannard i Harvey, nie lękając się, by ich kto schwycił na uczynku, chcieli ułatwić ucieczkę dwom więźniom, przy pomocy ich stróża. Mieli się zaopatrzyć w tak znaczną sumę pieniędzy, że zdawało się, iż ten człowiek nie oprze się pokusie, zwłaszcza, że jeden wystrzał armatni, dany z flotylli komendanta Stevensa, mógł położyć koniec władzy Hiszpana.
Lecz, gdy noc nastała i pp. Stannard oraz Harvey zamyślali uskutecznić swój zamiar, wypadło im go zaniechać. Dom był strzeżony przez oddział milicyi i obaj daremnie chcieli z niego wyjść.
Skazańcom pozostawała teraz jedyna nadzieja ocalenia w tem, że federaliści opanują miasto przed upływem 12-godzin.
Nazajutrz, Burbankowie James i Gilbert mieli być o świcie rozstrzelani. Jakżeby zdołali uciec z więzienia, nawet przy pomocy stróża więziennego, kiedy było równie dobrze strzeżone, jak dom pana Harveya?
Przytem nie należało rachować dla opanowania Jacksonvillu na udział wojska północnego, które wylądowało przed kilku dniami w Fermendinie i nie mogło opuścić tego ważnego posterunku na północy stanu Florydy.
Zadanie to miały spełnić kanonierki komendanta Stevensa, ale przedewszystkiem wypadało im przepłynąć zaporę na Saint-Johnie. Ponieważ wtedy linia statków strażniczych byłaby sforsowana, flotylla musiałaby tylko posunąć się na wysokość portu. Przed jej strzałami, dawanymi do miasta, milicye cofałyby się, niewątpliwie, przez niedostępne bagna hrabstwa; a Texar wraz ze swymi adherentami podążyliby z pewnością ich śladem, aby uniknąć słusznego odwety. Zacni ludzie mogliby wtedy niezwłocznie powrócić na miejsca, z których zostali nieprawnie wyrugowani i weszliby w układy z przedstawicielami rządu federalnego o poddanie się miasta. Ale czyby się dało przepłynąć zapory i to tak w krótkim przeciągu czasu? czy znalazłby się sposób pchnięcia kanonierek z miejsca pomimo braku wody? czytelnik przekona się poniżej, że było to bardzo wątpliwe.
W samej rzeczy, po wydaniu wyroku, Texar, wraz z komendantem milicyi Jacksonvillu, poszli na wybrzeże, celem obserwowania dobrego biegu rzeki.
Łatwo sobie wyobrazić, jak bacznie wpatrywali się w pełną zaporę i z jakiem natężeniem nasłuchiwali strzału ze strony Saint-Johnu.
— Niesygnalizowano nic nowego? zapytał Tęxar, stając na końcu bulwarku.
— Nic, — odpowiedział komendant, — wracam właśnie z reksnesansu w północnej okolicy, mogę więc zapewnić, że federaliści nie wymaszerowali jeszcze z Fernandiny do Jacksonville. Prawdopodobnie zostaną oni, dla obserwacyi, na granicy Georgii, dopóki ich flotylle nie sforsują kanału.
— Czy oddziały z Południa opuściwszy miasto Ś-go Augustyna, nie mogłyby przepłynąć Saint-Johnu w Picolata i dostać się tutaj? zapytał Hiszpan.
— Nieprzypuszczam tego, odpowiedział oficer. Dupont ma jeno tyle wojska lądowego, ile go potrzeba do zajęcia miasta; a widocznie zamierza urządzić blokadę na całem wybrzeżu, od ujścia Saint-Johnu aż do ostatnich krańców Florydy. Nie mamy się więc czego obawiać z tej strony, Texarze.
— W takim razie, grozi nam to tylko, że flotylla Stevensa trzymać nas będzie w szachu, jeśli jej się uda przepłynąć zaporę, przy której stoi od trzech dni...
— Zapewne... ale ta kwestya rozstrzygnie się za kilka godzin. Może zresztą federalistom idzie tylko o zatamowanie dolnego biegu rzeki, dla przerwania wszelkiej styczności miasta Ś-go Augustyna z Fernandiną?
— Powtórzę ci jeszcze raz, że w tej chwili, północnym mniej chodzi o zajęcie Florydy, niż o niedopuszczenie kontrabandy wojennej, która się odbywa w przesmykach południowych, wolno nam myśleć, że jest to jednym celem tej wyprawy, bo gdyby było inaczej, to pułki, które opanowały wyspę Amelię od 10-ciu dni, wymaszerowałyby już na Jacksonville.
— Może masz racyę, — odpowiedział Texar. Ale w każdym razie, chciałbym, żeby kwestya zapory rozstrzygnęła się już stanowczo.
— Rozstrzygnie się dziś jeszcze.
— Cóżbyś jednak zrobił, gdyby przeholowano kanonierki Stevensa.
— Wykonałbym dany mi rozkaz przyprowadzenia milicyi wgłąb kraju, dla uniknienia wszelkiej styczności z federalistami. Niechaj zagarną miasta hrabstwa, mniejsza o to! Nie będą mogli władać niemi długo, gdy będzie przerwana komunikacya z Georgią albo z Karolinami i będziemy umieli je odebrać!
— Tymczasem, — odpowiedział Texar, — gdyby opanowali Jacksonville, choćby na jeden dzień należałoby się spodziewać odwetu z ich strony.. Wszyscy ci mniemani uczciwi ludzie, ci bogaci koloniści, ci przeciwnicy niewolnictwa, odzyskaliby władzę a wtedy... To nie nastąpi!.. Nie!.. Nie oddamy miasta... raczej.
Hiszpan nie dopowiedział swej myśli, ale z łatwością można jej było się dorozumieć. Nie oddałby miasta federalistom, gdyż przeszłoby w ręce tych urzędników, których pospólstwo obaliło. Spaliłby je raczej i może już przedsięwziął kroki do tego dzieła zniszczenia. Dokonawszy go, wraz ze swymi adherentam i cofnąłby się, śladem milicyj i w niedostępnych kryjówkach wśród bagnisk południowych, czekaliby przebiegu wypadków.
Jednakże, ta ewentualność groziła tylko w takim razie, gdyby kanonierki przepłynęły zaporę i nastąpiła właśnie chwila, kiedy ta kwestya miała się stanowczo rozstrzygnąć.
Rzeczywiście w okolicach portu był wielki napływ ludzi. W jednej chwili zapełniły się wybrzeża wybuchły ogłuszające krzyki:
„Kanonierki wyruszają!
— Nie, stoją w miejscu!
— Morze wzbiera!
— Całą siłą pary usiłują przepłynąć zaporę!
— Patrzcie!.. Patrzcie!..
— Niewątpliwie coś się stało! rzekł komendant milicyi. Spojrzyjno, Texarze!“
Hiszpan nic nie odpowiedział. Zatopił wzrok w linią widnokręgu, opasaną wiankiem statków. O pół mili dalej, sterczały maszty i kominy kanonierek Stevensa. Gęsty dym wydobywał się z nich i, gnany coraz silniejszym wiatrem sięgał aż do Jacksonville.
Widocznie, Stevens, korzystając z przypływu, usiłował, bądź co bądź, ruszyć z miejsca. Czy mu się to powiedzie, czy znajdzie dosyć wody nawet w najgłębszych miejscach? Całe to pospólstwo, zgromadzone na wybrzeżu Saint-Johnu oczekiwało tego z gwałtownym niepokojem.
Rozmowy ożywiały się w miarę, jak jednym zdawało się, że widzą to, czego drudzy nie dostrzegali.
— Posunęły się o jakie 110 sążni!
— Nie! stoją w miejscu!
— Oto jedna robi obrót!
— Prawda, ale obraca się tylko do koła, bo zamało wody!
— Ach, jakiż dym.
— Chociażby spalili wszystek węgiel z całych Stanów Zjednoczonych, to nie przepłyną!
— Zaczyna się odpływ.
— Niech żyje Południe!
— Niech żyje!
Te usiłowania flotylli trwały około 10-ciu minut, które zdawały się wiekiem Texarowi, jego stronnikom i wszystkim, którzy wzięcie Jacksonvillu przypłaciliby wolnością, lub życiem. Nie wiedzieli dokładnie, jaki jest stan rzeczy nawet, gdyż oddalenie było zbyt wielkie, ażeby można było obserwować manewra kanonierek. Czy przepłynęły lub przepłyną kanał, pomimo przedwczesnych okrzyków tłumu? Czy komendant Stevens, pozbywszy się zbytecznych ładunków, nie zdoła przebyć tej niewielkiej przestrzeni, dzielącej go od głębszych wód? Czy się nie dostanie na wysokość portu? Należało się ciągle tego obawiać, dopóki woda wzbierała.
Ale gawiedź miała słuszność: odpływ zbliżał się, a więc poziom Saint-Johnu szybko opadnie.
Nagle wyciągnęły się wszystkie ramiona ku rzece i rozlegały się okrzyki:
— Czółno!.. Czółno!..
Istotnie, lekka łódź ukazała się przy lewym brzegu, gdzie się jeszcze dawał czuć przypływ, podczas, gdy na środku kanału nabierał siły odpływ. W czółnie posuwającem się szybko siłą wioseł, stał oficer w mundurze milicyi florydzkich: dotarłszy do grobli, żwawo wdrapał się po bocznej drabinie, przymocowanej do wybrzeża; poczem, spostrzegłszy Texara, szedł ku niemu, pośród gromad tłoczących się, żeby go zobaczyć i usłyszeć.
— Co się stało? — zapytał Hiszpan.
— Nic i nic nie będzie! odparł oficer.
— Kto cię przysyła?
— Dowódca naszych statków, które niedługo zaczną się cofać ku portowi.
— Dla czego?
— Ponieważ kanonierki daremnie usiłowały przepłynąć zaporę. Nic nie pomogło, ani wyrzucenie balastu, ani wypuszczanie większej pary. Obecnie niema się czego obawiać.
— Przy tym przypływie? zapytał Texar.
Przy żadnym — przynajmniej przez kilka miesięcy.
— Hurra!.. Hurra!..“
Okrzyki zapełniły miasto. Krańcowi wysławiali Hiszpana, jako człowieka, w którego wcieliły się ich wszystkie niskie instynkta, umiarkowanych zaś gnębiła myśl, że długo jeszcze podlegać będą nieludzkim rządom komitetu.
Oficer prawdę powiedział.
Począwszy od tego dnia, morze miało ciągle opadać, tem samem przypływ miał sprowadzać mniejszą ilość wody do łożyska Saint-Johnu. Ten przypływ z 12-go marca był najgwałtowniejszy z całego roku i rzeka dopiero za kilka miesięcy mogła odzyskać dawniejszy poziom. Z powodu, że kanał był nie doprzebycia, Jacksonville uniknął strzałów Stevensa. Było to przedłużeniem rządów Texara i dawało mu pewność, że dokona swego dzieła zemsty. Nawet w razie, gdyby generał Sherman chciał nakazać zajęcie Jacksonvillu przez pułki generała Wrighta, które wylądowały w Fernandinie, to posuwanie się ku Południowi wymagałoby dosyć długiego czasu. Nie można więc było ocalić Burbanków, egzekucya miała się odbyć nazajutrz o świcie.
Wiadomość przyniesiona przez oficera, rozeszła się w jednej chwili po okolicy. Łatwo sobie wyobrazić wrażenie, jakie sprawiła ona wśród motłochu.
Orgje rozpoczęły się nanowo z większem jeszcze ożywieniem. Ludzie uczciwi oczekiwali najgorszych rzeczy. Dlatego, większość zamierzała opuścić miasto, nieprzedstawiające żadnego bezpieczeństwa.
Okrzyki „Hurra“, które doszły aż do więźniów i odjęły im wszelką nadzieję ocalenia, zostały także usłyszane w domu p. Harveya. Aż nazbyt łatwo sobie wystawić rozpacz p. Stannarda i miss Alicyi Czegóż mieli się chwycić teraz dla ocalenia Jamesa Burbanka i jego syna? Przekupić stróża więziennego? Złotem opłacić ucieczkę skazańców? Wszakże nie mogli nawet wyjść z domu, w którym dano im przytułek. Jak wiadomo, gromada łotrów strzegła ich drzwi, złorzecząc na cały głos.
Nastąpiła noc.
Jak przewidywano, stan pogody znacznie się zmienił. Wiatr, który dął od ziemi, zerwał się naraz na północo-wschodzie. Masy szarych i poszarpanych chmur, nie zdążywszy nawet spaść deszczem, posuwały się z niezmierną szybkością i opadały prawie na powierzchnię morza. Barometr wskazywał burzę. Czuć było oznaki huraganu, pozostałego na dalekich horyzontach Atlantyku. Wraz z nocą, jaka zaległa przestrzeń, zerwał się on z niezwykłą gwałtownością. W tą burzliwą noc kawał grobli w porcie Jacksonvillu został wyrwany przez bałwany, uderzające o pale. Woda pokryła część nadbrzeżnych ulic, kilka statków do połowu śledzi rozbiło się, liny popękały, niby nici. Niepodobna było wyjść na ulice i na place, kartaczowane przeróżnemi odłamkami. Ludność musiała się chronić po szynkach, na czem dobrze wyszły gardła, — wrzaski motłochu zagłuszały huk burzy.
Wichura zrządziła spustoszenia nie tylko na powierzchni ziemi: w łożysku Saint-Johnu wyrastały także olbrzymie bałwany. Szalupy, stojące u tamy, zaskoczone przez zawieruchę, zaledwo zdążyły dostać się do portu. Ich kotwice wyrwały się z gruntu, liny rwały się. Przypływ nocny, zwiększony siłą wiatru, niósł je nieprzeparcie, w górę rzeki. Niektóre rozbiły się o pale nadbrzeży portowych, inne porwane po za Jacksonville, ginęły na wysepkach albo w odnogach Saint-Johnu, o kilka mil dalej. Pewna liczba marynarzy, znajdujących się w owych szalupach padła ofiarą klęski, tak nagłej, że nie zdołano przedsięwziąć ostrożności.
Co się tyczy kanonierek komendanta Stevensa, czy rozwinęły żagle i pędziły całą siłą pary, aby się schronić do przystani?
Czy, dzięki temu manewrowi zdołały uniknąć zupełnego zniszczenia. W każdym razie, czy się puściły w dół, ku ujściu Saint-Johnu, czy stały na kotwicach, Jacksonville nie miał już powodu obawiać się ich, ponieważ tama była dla nich teraz zaporą nie do przebycia.
Czarne i głębokie ciemności obejmowały dolinę Saint-Johnu, podczas, gdy powietrze i woda zlewały się z sobą, jak gdyby jak i przewrót, chciał je połączyć w jeden żywioł.
Był to jeden z kataklizmów, zdarzających się w chwili porównania dnia z nocą, lecz tak gwałtowny, że podobnego nie widziano jeszcze na terytorjum Florydy. I dla tego właśnie, trwał on kilka godzin. Przed wschodem słońca huragan zaprzepaścił się ponad zatoką meksykańską, uderzywszy po raz ostatni w półwysep florydzki.
Około 4-tej rano, kiedy brzaski dnia zajaśniały na horyzoncie, nastąpiła zupełna cisza.
Tłumy zaczęły się gromadzić na ulicach, a następnie po szynkach. Milicya powróciła na opuszczone posterunki. Zajęto się naprawianiem szkód, zrządzonych przez burzę. Były one najznaczniejsze wzdłuż ulic nadbrzeżnych.
Do uszkodzonych bulwarków przypływ pędził.
Potrzaskane statki służące do połowu śledzi i połamane łodzie.
Szczątki te można było widzieć tylko na kilka yardów od wybrzeża, gdyż gęsta mgła zawisła nad samem łożyskiem Saint-Johnu.
O 5-tej środek kanału był jeszcze niewidzialny i miało to trwać, dopókiby mgła nie rozwiała się przy pierwszych promieniach słońca.
Naraz, nieco po 5-tej, straszny huk zaczął rozdzierać gęstą mgłę. Nie można się było omylić, nie były to przeciągłe odgłosy grzmotu, lecz głośne wystrzały artyleryi. Krzyk przestrachu wyrwał się z piersi wszystkich, zarówno milicyi, jak i gawiedzi... Podążyło wszystko co żyło do portu.
Jednocześnie, pod gradem wystrzałów mgła zaczynała się rozstępować, zmięszana ze światełkami wystrzałów, wydzielała się ona z powierzchni rzeki.
Kanonierki Stevensa były stanęły pod Jacksonvillem!
— Kanonierki!.. Kanonierki!..
Słowa te, przechodząc z ust do ust, dobiegły wkrótce aż do krańców przedmieść. W kilka minut, uczciwa ludność z niezmiernem zadowoleniem, a motłoch z niesłychanem przestrachem, dowiedział się że flotylla opanowała Saint-John. Jeśli się ludność nie podda, to miasto zostanie zniszczone.
Cóż się stało? Czy północni znaleźli w burzy niespodziewaną pomoc? Tak! kanonierki nie szukały schronienia w dolnych przystaniach. Pomimo gwałtownych bałwanów i wichru, nie ruszyły się z miejsca. Podczas, kiedy ich przeciwnicy oddalali się z szalupami, komendant Stevens oraz jego załoga stawiali czoła Kurayanowi z narażeniem życia, próbując, czy okoliczności nie ułatwią im zadania. Istotnie, ten huragan, pędzący gwałtownie wody, podniósł właśnie poziom rzeki do potrzebnej wysokości. Kanonierki puściły się w drogę i forsując parę, niemal po piasku zdołały przepłynąć zaporę.
Około 4-tej rano, komendant Stevens manewrując wśród mgły, obrachował, że musi być na wysokości Jacksonville Zarzucił wtedy kotwice i uwiązał statki. Następnie, w danej chwili, rozdarł mgłę wystrzałami z wielkich swych dział i rzucił pierwsze pociski na lewy brzeg Saint-Johnu.
Skutek natychmiast nastąpił. W kilka minut milicya wycofała się z miasta, za przykładem wojsk południowców w Fernandinie i w mieście Ś-go Augustyna. Stevens widząc, że wybrzeże zostało opuszczone, zaczął prawie niezwłocznie zmniejszać liczbę strzałów, nie chcąc zniszczyć miasta, lecz tylko je zająć.
Natychmiast prawie wyniesiono białą chorągiew z Court-Justice.
Łatwo sobie wyobrazić, jaki niepokój wznieciły pierwsze wystrzały armatnie w domu p. Harvey. Miasto z pewnością podległo atakowi, a ów atak mógł nastąpić jedynie ze strony federalistów, bądź że popłynęli w górę Saint-Johnu, bądź, że się zbliżyli północą Flory. Byłażto nakoniec niespodziewana pomoc?
P. Harvey i Miss Alicya wybiegli na próg domu, strzegący go ludzie Taxara umknęli i podążyli do mijicyi, w głąb hrabstwa. P. Harvey z dziewczęciem udali się w stronę portu. Ponieważ mgła już się rozproszyła, można było widzieć rzekę aż do krańców lewego brzegu.
Kanonierki milczały, widocznie bowiem Jacksonville zrzekało się już oporu.
W tej chwili kilka czółen przybywszy do bulwarku, wysadziło na ląd oddział, uzbrojony w karabiny, rewolwery i siekiery.
Naraz dał się słyszeć krzyk pomiędzy marynarzami, którymi dowodził oficer.
Człowiek, który wydał ten krzyk, rzucił się ku Alicyi.
— Mars!.. Mars!., rzekła Miss, zdumiona widokiem męża Zermy, o którym mniemano, że utonął w nurtach Saint-Johnu.
— Pan Gilbert?.. Pan Gilbert?.. odpowiedział Mars. Gdzie on jest?
— Uwięziony, razem z p. Burbankiem!..
— Marsie ocal go... ocal go i, ocal także jego ojca!..
— Do więzienia! wykrzyknął Mars, obracając się do swych towarzyszów i pociągnął ich za sobą.
Wszyscy zaczęli biedz, żeby niedopuścić ostatniej zbrodni, nakazanej przez Texara. P. Harvey i Miss Alicya pobiegli w ślad za nimi.
A więc Mars, rzuciwszy się do rzeki, nie zginął w wirach zapory? Tak! i przez ostrożność, odważny metys nie dał znać do Castle-House, że jest zdrów i cały. Chroniąc się tam, naraziłby na niebezpieczeństwo, a musiał być wolnym dla spełnienia swego dzieła. Dotarłszy wpław do prawego brzegu, zdołał, przedostając się przez trzciny, popłynąć w dół rzeki, aż do wysokości flotylli. Tam znaki jego zostały dostrzeżone, wysłano mu więc na pomoc czółno, którem dojechał aż do kanonierki komendanta Stevensa. Ten, kiedy poznał przebieg rzeczy o blizkie niebezpieczeństwo, grożące Gilbertowi, przedsięwziął, pomimo wszystko, przepłynąć kanał. Usiłowania jego były z początku bezowocne; miał już ich zaniechać, gdy w nocy wiatr podniósł poziom rzeki. Jednakże, flotylla nieobeznana z tymi trudnymi przesmykami, nie podołałaby zadaniu i znowu utknęłaby na mieliznach, gdyby na szczęście nie było Marsa. Sterował on zręcznie swą kanonierką, za którą dążyły inne, pomimo szalejącej burzy. Dla tego też zanim jeszcze mgła napełniła dolinę Saint-Johnu, stanęły one pod miastem mogły wymierzyć doń swe armaty.
Przybyli w porę. Więźniowie mieli być rozstrzelani o świcie. Obecnie obawy ich przeszły; magistrat Jacksonvillu odzyskał władzę, jaką sobie na chwilę przywłaszczył Texar. W chwili, gdy Mars, razem z towarzyszami pobyli przed więzienie, obaj Burbankowie wychodzili zeń wolni.
W mgnieniu oka, młody porucznik przycisnął Alicyą do serca, p. Stannard zaś i James Burbank padli sobie w objęcia.
— Matka moja?.. Zapytał przedewszystkiem Gilbert.
— Żyje... Żyje!.. odpowiedziała Miss Alicya.
— A więc do Castle-House! — zawołał Gilbert.
— Do Castle-House!..
— Nie prędzej, aż się stanie zadość sprawiedliwości! — odpowiedział James Burbank.
Mars zrozumiał, pobiegł w stronę głównego placu, w nadziei spotkania Texara.
Czy Hiszpan nie umknął, żeby się zabezpieczyć przeciw odwetowi? Czy się nie ukrył przed ściganiem wraz ze wszystkimi, którzy mu sekundowali? Czy nie towarzyszył żołnierzom milicyi, cofającym się ku dolnym okolicom hrabstwa. Trudno się było tego spodziewać.
Stało się jednak wbrew oczekiwaniu. Nie czekając interwencyi federalistów, znaczna liczba mieszkańców rzuciła się do Court-Justice, Texar, schwytany w chwili, gdy zamierzał uciec, został zatrzymany pod strażą. Zresztą, zdawał się dosyć zrezygnowany. Dopiero, ujrzawszy Marsa, zrozumiał, że jego życiu grozi niebezpieczeństwo.
Rzeczywiście, Metys rzucił się na niego, pomimo oporu jego stróżów, uchwycił za gardło i zaczął dusić. Wtem ukazali się dwaj Burbankowie.
— Nie.... nie!.. Żywego! — wykrzyknął James Burbank. — Trzeba, żeby żył! Trzeba, żeby mówił.
— Tak, trzeba! — odpowiedział Mars.
W kilka chwil potem Texar został zamknięty w tej samej celi w której jego ofiary oczekiwały egzekucyi.
Federaliści stali się wreszcie panami Jacksonvillu a tem samem i panami Saint-Johnu. Pułki lądowe, sprowadzone przez komendanta Stevensa, niezwłocznie zajęły główne punkta miasta. Nieprawe władze umknęły i jeden tylko Texar z dawnego komitetu wpadł w ręce wrogów.
Zresztą, mieszkańcy, znużeni nadużyciami, jakich się dopuszczano względem nich w ostatnich dniach lub może nawet obojętni na kwestyę niewolnictwa, którą Północ i Południe próbowały podówczas rozstrzygnąć za pomocą siły zbrojnej, przychylnie przyjęli oficerów flotylli, przedstawicieli rządu waszyngtońskiego.
Przez ten czas komandor Dupont, osiedlony w mieście św. Augustyna, zajęty był zabezpieczeniem wybrzeża Florydy od kontrabandy wojennej. Przesmyki Mosquito-Inlet zostały wkrótce zamknięte, co położyło koniec frymarczeniu bronią i amunicyą. Można więc powiedzieć, że od tej chwili stan Florydy wrócił pod władzę federalistów.
Tegoż samego dnia James i Gilbert Burbankowie, p. Stannard i Alicya przepłynęli Saint-Johm, powracając do Camdless-Bay.
Perry czekał w małej przystani z pewną liczbą murzynów, którzy powrócili do plantacyi. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką radością ich przyjęto. Po chwili James Burbank i jego syn, p. Stannard i miss Alicya stali przy łóżku pani Burbankowej.
Chora jednocześnie ujrzała syna i dowiedziała się o wypadkach. Młody oficer rzucił się w jej objęcia. Mars całował jej ręce. Już jej nie odstąpią. Miss Alicya będzie ją mogła pielęgnować; ona niedługo odzyska siły. Odtąd nie ma już powodu lękać się zemsty Texara i tych wszystkich, z którymi się połączył. Hiszpan jest w ręku federalistów, a federalisci są panami Jacksonville.
Jednakże, jakkolwiek żona Jamesa Burbanka i matka Gilberta nie potrzebowała już truchleć o małżonka i syna, to całą myślą goniła za utraconą córeczką: tęskniła ona do Dy tak samo, jak Mars tęsknił do Zermy.
— Odnajdziemy je! — zawołał James Burbank — Mars i Gilbert będą nam towarzyszyli w poszukiwaniach.
— O tak, mój ojcze, tak, nie zwlekając ani jednego dnia — odpowiedział młody porucznik.
— Kiedy mamy w swej mocy Texara, to będzie musiał mówić! — dorzucił p. Burbank.
— A jeśli nie zechce? — zapytał pan Stannard. — Jeśli będzie utrzymywał, że nie uczestniczył w porwaniu Dy i Zermy?...
— Jakżeby to być mogło! — wykrzyknął Gilbert. Alboż go Zerma nie poznała w przystani Marino? — Czy Alicya i moja matka — nie słyszały imienia Texara z ust Zermy, gdy się statek oddalał? Możnaż wątpić, że on, nie jest sprawcą porwania i że mu osobiście nie przewodniczył?
— To był on! — odpowiedziała pani Burbankowa, siadając na łóżku, jak gdyby chciała biedź za nimi.
— Tak! — dodała miss Alicya — ja go poznałam! Stał... na tyle czółna, które zmierzało ku środkowi rzeki!
— A więc dobrze, to był on. Nie można wątpić o tem! Ale jeśli nie zechce wskazać miejsca, gdzie kazał skryć Dy i Zermę, gdzież będziemy ich szukali, kiedyśmy już daremnie przestrząsnęli wybrzeża rzeki na kilkomilowej przestrzeni?
Na to pytanie, tak jasno postawione, nikt nie umiał odpowiedzieć. Wszystko zależało od tego, co powie hiszpan. Czy w interesie jego będzie mówić czy milczeć?
— Czy nie wiadomo, gdzie przemieszkuje zazwyczaj ten nędznik? — zapytał Gilbert.
— Nie. Nikt tego nigdy nie wiedział — odrzekł James Burbank. — Na południu hrabstwa znajdują się takie rozległe lasy, takie niedostępne bagna, w których mógł się ukrywać bezkarnie. Napróżnoby szukać w tej okolicy, gdzie nawet sami federaliści nie będą w stanie śledzić milicyj, które się tam schroniły. Byłby to trud daremny!
— Moja córko! — wykrzyknęła pani Burbankowa, którą mąż z trudnością powstrzymywał.
— Żono! Ja zmuszę tego łotra, żeby powiedział, gdzie ona jest! — wykrzyknął Mars.
— Tak! — odezwał się James Burbank. — Skoro zobaczy, że tu idzie o jego życie i że je może ocalić, mówiąc, to będzie mówił bez wahania! Gdyby uciekł, mielibyśmy czego rozpaczać, ale ponieważ jest w rękach federalistów, wydobędziemy z niego tajemnicę. Nie trać nadziei, biedaczko. Jesteśmy tu wszyscy... powrócimy ci dziecko!
Pani Burbankowa, wyczerpana, padła znowu na łóżko. Miss Alicya, nie chcąc jej pozostawić samej, została przy niej, a pan Stannard, James Burbank, Gilbert i Mars zeszli do halli, ażeby się naradzić z Edwardem Carrolem.
Oto, co postanowili: Przed przystąpieniem do działania miano zostawić federalistom czas do zorganizowania okupacyi. Zresztą, trzeba było, żeby komandor Dupont został zawiadomiony o wypadkach, zaszłych nietylko w Jacksonville, ale i w Camdless-Bay. Może wypadnie Texara stawić przedewszystkiem przed sądem wojennym. W takim razie dochodzenie sądowe należałoby do głównodowodzącego wyprawą.
Ale Gilbert i Mars nie chcieli zmarnować reszty tego dnia i całego następnego, bez rozpoczęcia poszukiwań: podczas kiedy James Burbank, pp. Stannard i Edward Carrol mieli robić pierwsze kroki, postanowili oni popłynąć w górę Saint-Johnu, w nadziei pozyskania jakiej wskazówki.
Nie trzebaż się było obawiać, że Texar nie zechce mówić, że podniecony nienawiścią, będzie wolał ponieść karę śmierci, aniżeli wydać swoje ofiary. Należało więc obejść się bez niego. Szło o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie Texar mieszkał, lecz poszukiwania były daremne. Nikt nie wiedział o Czarnej Przystani. Mniemano, że ta laguna jest zgoła nieprzystępną i dlatego, Gilbert z Marsem kilka razy przepłynęli wzdłuż lasku, opasującego jej wybrzeża, nie odkrywszy otworu, którym by się mogło przedostać ich lekkie czółno.
Przez ciąg dnia 13-go marca nie zmienił się stan rzeczy. W Camdless-Bay dokonywała się zwolna reorganizacya plantacyi. Murzyni powracali tłumnie ze wszystkich zakątków terytoryum, z okolicznych lasów, po których wypadło im się rozproszyć. Jakkolwiek wyzwoleni, dzięki szlachetnej energii Jamesa Burbanka, nie poczytywali siebie za wolnych od wszelkich zobowiązań względem niego. Przestawszy być niewolnikami, chcieli u niego służyć, jako wolni ludzie. Pilno im było powrócić do plantacyi, odbudować baraki, zniszczone przez bandy Texara, fabryki i warsztaty, słowem, wziąć się do zajęć, którym od tylu lat zawdzięczali dobrobyt i szczęście swoich rodzin.
Zaczęto od zreorganizowania służby na plantacyach, Edward Carrol, prawie wyleczony z rany, mógł się już oddać zwykłym zajęciom. Tak Perry, jak jego pomocnicy, okazywali wielką gorliwość. Nawet Pyg krzątał się żwawo, chociaż w rezultacie mało co robił. Biedny ten głuptas pozbył się trochę dawnych swoich idei. Nosząc miano wolnego, bardzo był przecież zakłopotany, jaki użytek zrobić z wolności. Krótko mówiąc, po powrocie całego personelu do Camdless-Bay, po odbudowaniu zrujnowanych budynków, plantacye w krótkim czasie przybrałyby dawny swój wygląd. Jakikolwiek byłby wynik wojny, można było być pewnym, że odtąd kolonistom florydzkim przestanie grozić wszelkie niebezpieczeństwo.
W Jacksonville porządek został przywrócony. Federaliści starali się nie mieszać do administracyi miejskiej. Była to z ich strony tylko wojskowa okupacya, dawni urzędnicy municypalni odzyskali władzę, jakiej byli pozbawieni przez kilka tygodni. Wystarczało, że flaga gwieździsta powiewała nad budynkami. Większość mieszkańców okazywała się dosyć obojętną na kwestyę waśniącą Stany-Zjednoczone, ulegała też wcale spokojnie zwycięskiemu stronnictwu. Sprawa unii nie powinna była napotkać żadnego przeciwnika w okręgach Florydy. Widać było, że doktryna „States-rights“, droga ludnościom Stanów Południowych, nie będzie tu popierana z zapadem właściwym separatystom, nawet w razie, gdyby rząd federalny cofnął swe pułki.
Oto, jakich wypadków wojennych ówczesna Ameryka była jeszcze teatrem.
Południowcy, dla poparcia armii Beauregard’a, wyprawili 6 kanonierek pod rozkazami komandora Hollinsa, który zajął był właśnie posterunek na Mississipi, pomiędzy New-Madrid i wyspą 10. Tam zaczynała się walka, którą admirał Frote energicznie podtrzymywał, w celu zapewnienia sobie górnego biegu rzeki. Tego samego dnia. kiedy Jacksonville dostał się w moc Stevensa, artylerya federalna robiła przygotowania do odparcia kanonierek Hollinsa. Północni mieli już odnieść zwycięztwo, wziąć wyspę 10 i New-Madrid. Zajęliby wtedy Mississipi na przestrzeni 200 kilometrów, licząc zakręty rzeki.
Jednakże, w owej epoce, rząd federalny okazywał się bardzo chwiejnym. Jenerał Mac Cledlan przedstawił wprawdzie swoje idee radzie wojennej i uzyskał przychylne przyjęcie jej większości, jednak prezydent Lincoln, ulegając innym wpływom, nie dopuścił wprowadzenia tych pomysłów w życie. Armia Potomaku została rozdzieloną dla zapewnienia bezpieczeństwa Waszyngtonowi.
Szczęściem, zwycięztwo Monitora i ucieczka Wirginii umożebniły żeglugę na Chesapeake. Prócz tego, nagły odwrót skonfederowanych, po opuszczeniu Manassasa, pozwolił armii przenieść swoje leże do tego miasta. W taki to sposób rozwiązała się kwestya blokady na Potomaku.
Wszelako, polityka, której działanie jest tak zgubne, gdy się miesza w sprawy wojenne, miała wywołać postanowienie, szkodliwe dla interesów Północy.
Jenerał Mac Clellan nie był podówczas główno dowodzącym armiami federalnemi, kierował on tylko operacyami Potomaku; inne zaś korpusy wróciły pod wyłączny zarząd prezydenta Lincolna.
Był to błąd. Mac Clellan wziął bardzo do serca niezasłużoną degradacyę, ale, jako żołnierz, któremu przedewszystkiem idzie o spełnienie obowiązku, poddał się konieczności. Z araz nazajutrz obmyślił plan wysadzenia swoich pułków na wybrzeżu fortu Mouroc. Ten plan, przyjęty przez naczelników korpusu, uzyskał zgodę prezydenta. Minister wojny wysłał rozkazy do New-Yorku, do Filadelfii, do Baltimone i mnóstwo okrętów przybyło do Potomaku dla przewiezienia armii Mac Clellana wraz z jej bagażami.
Obawy, przed któremi drżał jakiś czas Waszyngton, stolica północnych, teraz miały się skierować ku Richmond, stołecznemu miastu południowców.
Takie to było położenie stron wojujących w chwili, kiedy Floryda poddała się jenerałowi Shermanowi i komandorowi Dupont. Gdy ich eskadra blokowała wybrzeża Florydy, jednocześnie posiadanie Saint-Johnu zapewniało im zupełne władanie półwyspem.
Jednakże, Gilbert wraz z Marsem napróżno przeszukali brzegi i wysepki rzeki poza Picolata, Nie było więc już innej rady, jak uderzyć wprost na Texara. Od owego dnia, kiedy się zamknęły za nim drzwi więzienia, nie mógł mieć żadnej styczności ze swymi wspólnikami. Ztąd należało przypuszczać, że mała Dy i Zerma znajdują się tam, gdzie były przed zajęciem Saint-Johnu przez federalistów.
W owej chwili stan rzeczy w Jacksonville pozwalał, aby sprawiedliwość była wymierzoną, hiszpanowi w razie, gdyby nie chciał odpowiadać. Wszelako, przed zastosowaniem środków ostatecznych, chciano wymódz na nim zeznania obietnicą wolności.
Dnia 14-go powzięto postanowienie spróbowania tego kroku za zgodą władz wojskowych, o której zresztą nie można było wątpić.
Pani Burbankowa odzyskała siły. Powrót syna, nadzieja ujrzenia wkrótce córeczki, spokój w okolicy, zapewnione bezpieczeństwo plantacyi Camdless-Bay, wszystko składało się na to, żeby jej powrócić utraconą energję moralną. Nic już nie groziło ze strony stronników Texara, którzy rzucali postrach na Jacksonville. Milicje cofnęły się w głąb hrabstwa Putman. Gdyby później milicje miasta św. Augustyna, przepłynąwszy rzekę w jej górnym biegu, miały pomyśleć o podaniu im ręki, było to niebezpieczeństwa bardzo dalekie, którego nie należało się obawiać, dopóki Dupont i Sherman przebywali we Florydzie.
Postanowiono zatem, że James Burbank wraz z Gilbertem tegoż dnia jeszcze udadzą się do Jacksonville, ale — sami; pp. Carrol i Stannard oraz Mars pozostaną w plantacyach, Miss Alicya zaś czuwać będzie nad panią Burbankową. Zresztą, młody oficer oraz jego ojciec spodziewali się wrócić przed wieczorem do Castle-House z dobrą nowiną. Skoroby tylko Texar wyjawił kryjówkę, w której trzyma Dy i Zermę, wypadłoby się zająć ich wyzwoleniem.
Zapewne wystarczyłoby na to kilka godzin, a najwyżej dzień.
W chwili, kiedy dwaj Burbankowie wybierali się w drogę, miss Alicya wzięła na bok młodego oficera.
— Gilbercie — rzekła — znajdziesz się wobec człowieka, który tak wiele złego zrobił twojej rodzinie; wobec nędznika, który ojca i ciebie skazał na śmierć, — Gilbercie, czy przyrzekniesz mi, że będziesz panował nad sobą?
— Że będę panował nad sobą? — wykrzyknął Gilbert, który bladł ze wściekłości na samą myśl o hiszpanie.
— To jest konieczne — mówiła dalej miss Alicya. — Nic nie uzyskasz, jeśli sobie pozwolisz unieść się gniewem... Zapomnij o zemście, miej na celu jedno tylko... ocalenie siostry, która wkrótce i moją siostrą będzie!... Trzeba wszystko dla tego poświęcić, chociażby ci przyszło zapewnić Texara, że nic mu nie grozi na przyszłość z twej strony.
— Nie! — wykrzyknął Gilbert. — Zapomnieć, że przez niego matka mogła umrzeć.... ojciec być rozstrzelanym!...
— I ty także, Gilbercie, ty, którego nie spodziewałam się już zobaczyć! — odpowiedziała miss Alicya. Tak, on się dopuścił tego wszystkiego, ale teraz należy zapomnieć. Mówię ci to dlatego, że się lękam, iż pan Burbank nie zdoła zapanować nad sobą; więc gdybyś i ty nie mógł się hamować, to wasz krok byłby daremny. Ach, czemuż postanowiliście udać się bezemnie do Jacksonville!... Jabym działała słodyczą...
— A jeśli ten człowiek nie zechce odpowiadać? odezwał się znowu Gilbert, oceniając trafność zaleceń miss Alicyi.
— Jeśli nie zechce, wypadnie zostawić to sądowi, żeby go zmusił. Tu idzie o jego życie; więc gdy się przekona, że może je okupić otwartością, będzie mówił... Gilbercie, musisz mi przyrzec spokój... W imię naszej miłości proszę.. przyrzekasz?
— Przyrzekam, droga Alicyo, przyrzekam!... — odpowiedział Gilbert. — Pomimo wszystko, co uczynił ów człowiek, niechaj mi tylko odda siostrę i Zermę, a zapomnę...
— Dobrze, Gilbercie. Przeszliśmy straszne próby, ale to się skończy!.,.. Bóg nam wynagrodzi latami szczęścia te smutne dni, kiedy cierpieliśmy tak wiele!...
Gilbert uścisnął rękę narzeczonej, która uroniła kilka łez, — następnie rozstali się.
O godzinie 10-ej James Burbank wraz ze synem, pożegnawszy rodzinę, wsiedli do czółna w przystani Camdless-Bayu.
Szybko przepłynęli rzekę, ale z polecenia Gilberta, zamiast się skierować ku Jacksonville, czółno manewrowało w taki sposób, ażeby przybić do kanonierki komendanta Stevensa.
Był on podówczas wojskowym naczelnikiem miasta; wypadało przedewszystkiem zawiadomić go o kroku Jamesa Burbanka. Stevens, komunikując się często z władzami, wiedział, jaką rolę odgrywał Texar, i jaki brał udział w pustoszeniu Camdless-Bayu, dlaczego i w jaki sposób, w chwili gdy się milicye cofały, został aresztowany i uwięziony. Wiedział również o gwałtownej reakcyi przeciw Texarowi, na którego cała uczciwa ludność Jacksonvillu domaga się kary.
Komendant Stevens przyjął Jamesa i Gilberta Burbanków, jak na to zasługiwali. Czuł on dla młodego oficera szczególny szacunek, poznawszy jego charakter i odwagę w czasie, kiedy ten zostawał pod jego rozkazami. Odkąd Mars wrócił do flotylli, odkąd doszła go wiadomość, że Gilbert dostał się w ręce południowców, postanowił go ocalić bądź co bądź. Ale nie mogąc dopłynąć na czas do Saint-Johnu, jakimże sposobem przybyłby w porę?... Wiadomo, jakie okoliczności przyczyniły się do ocalenia młodego porucznika i Jamesa Burbanka.
Gilbert opowiedział w kilku słowach komendantowi Stevensowi, co zaszło, potwierdzając to, co mu już Mars mówił poprzednio. Nie wątpiono, że Texar osobiście był sprawcą porwania w przystani Marino, i że on jeden mógł wskazać miejsce, gdzie wspólnicy jego przechowują Dy i Zermę. Ich los był przeto w rękach hiszpana; komendant Stevens uznał to bez wahania. Dlatego zostawił on Burbankom swobodę w prowadzeniu sprawy. Z góry zgadzał się na wszystko, co uczynią w interesie dziecka i metyski. Gdyby nawet wypadło dać w zamian wolność Texarowi, zgodziłby się i na to. Komendant gotów był zrobić odpowiednie kroki przed urzędem Jacksonvillskim.
Dwaj Burbankowie, uzyskawszy swobodę działania, podziękowali Stevensowi, który im dał piśmienne upoważnienie do skomunikowania się z hiszpanem. Następnie kazali się zawieźć do portu.
Tam oczekiwał pan Harvey, uprzedzony bilecikiem od Jamesa Burbanka. Wszyscy trzej udali się do Court-Justice, gdzie wydanym został rozkaz, by im otwarto drzwi więzienia.
Fizyolog z zajęciem przyglądałby się twarzy, a raczej zachowaniu się Texara, odkąd ten dostał się do niewoli. Że był mocno rozdrażniony tem, iż przybycie pułków federalnych położyło koniec jego panowaniu, że żałował nieograniczonej władzy i możności wywierania zemsty osobistej, — było to niewątpliwe. Było mu żal, że się znajduje w mocy wrogów, uwięziony z powodu ciężkich zarzutów, pod grozą odpowiedzialności za nadużycia, gwałty i okrucieństwa. Stosunkowo jednak było mu to wszystko obojętne. Przedewszystkiem i głównie troszczył się o to, że mu się nie udało przeprowadzić do końca knowań przeciw rodzinie Burbanków. Co się tyczy następstw jego uwięzienia, zdawało się, że nie dba o nie. Zdawało się, że ta natura, dotąd tak zagadkowa, miała pozostać tajemniczą do końca.
Otworzyły się dzwi do celi, James i Gilbert znaleźli się wobec więźnia.
— Aa! ojciec i syn! — zawołał zaraz hiszpan, z właściwą mu czelnością. Doprawdy, winienem być bardzo wdzięczny panom federalistom! Gdyby nie oni, nie zaszczycilibyście mnie odwiedzinami. Nie potrzebując już mojej łaski dla siebie, zapewne przychodzicie z łaską dla mnie?
Ton jego był tak wyzywający, że James Burbank już miał wybuchnąć, ale go syn powstrzymał.
— Pozwól mi odpowiedzieć, ojcze — rzekł. — Texar chce nas wprowadzić na pole oskarżeń, na co my przystać nie możemy. Nie mamy na celu cofać się w przeszłość. Przychodzimy po to, żeby pomówić o teraźniejszości.
— O teraźniejszości! — wykrzyknął Texar — a raczej o obecnem położeniu! Ale, zdaje mi się, że ona jest bardzo jasna. Trzy dni temu byliście zamknięci w tej celi, z której mieliście wyjść tylko na śmierć, dziś ja jestem na waszem miejscu. Przyznam się, że mi tu daleko lepiej, aniżelibyście sądzili.
Ta odpowiedź zmieszała Jamesa Burbanka i jego syna, zamierzali bowiem obdarzyć Texara wolnością w zamian za wyjawienie tajemnicy porwania.
— Wysłuchaj mnie, Texarze — odezwał się Gilbert. — Przychodzimy rozmówić się z tobą szczerze. To, coś zrobił w Jacksonville, nie do nas należy; to, coś zrobił w Camdless-Bay, puścimy w niepamięć... jedno nas tylko interesuje. Moja siostra i Zerma znikły, podczas kiedy twoi stronnicy oblegali plantacyę i przypuszczali szturm do Castle-House. Jest to niezawodne, że obie zostały porwane...
— Porwane? — odparł złośliwie Texar. — Miło mi dowiedzieć się o tem!
— Dowiedzieć się? — wykrzyknął James Burbank. — Czy wypierasz się, nędzniku, śmiesz się wypierać?
— Ojcze — odezwał się młody oficer — nie traćmy zimnej krwi... to jest konieczne. Tak, Texarze, to podwójne porwanie nastąpiło podczas ataku na plantacye. Czy przyznajesz, żeś tego dokonał osobiście?
— Nie mam nic do odpowiedzenia.
— Nie odpowiesz, gdzie siostra moja i Zerma zostały zawiezione z twego rozkazu?
— Powtarzam raz jeszcze, że nie mam nic do odpowiedzenia.
— Nawet w takim razie, jeśli w zamian za odpowiedź obdarzymy cię wolnością?
— Bez waszej pomocy mogę być wolny!..
— Któż ci otworzy drzwi więzienia? — zawołał James Burbank, którego ta czelność doprowadzała do wściekłości.
— Sędziowie, o których się domagam.
— Sędziowie!... Oni cię niemiłosiernie skażą!
— Wtedy zastanowię się, co robić.
— A więc ostatecznie nie chcesz odpowiadać? — zapytał Gilbert.
— Nie chcę...
— Nawet w zamian za wolność, którą ci ofiaruję?
— Nie chcę tej wolności.
— Nawet w zamian za majątek, który się obowiązuję...
— Nie chcę waszego majątku. A teraz zostawcie mnie samego, panowie.
Należy przyznać, że Burbankowie, ojciec i syn, zostali całkiem stropieni tą pewnością nędznika. Na czem się on opierał? Jakim sposobem Texar miał odwagę żądać sądu, który musiał wydać na niego najsurowszy wyrok? Ani ofiarowana mu wolność, ani złoto, nic nie zdołało wydobyć zeń odpowiedzi. Czyżby nieubłagana nienawiść brała w nim górę nad własnym interesem? Nie przestawał być tą zagadkową osobistością, która, nawet wobec najstraszniejszych ewentualności, nie chciała zadać kłamu temu, czem była dotąd.
— Idźmy, ojcze, idźmy! — rzekł młody oficer, wyprowadzając ojca z więzienia. U drzwi zastali p. Harveya, z którym też podążyli zdać komendantowi Stevensowi sprawę z bezowocnego kroku. W tej samej chwili, nadeszła proklamacya od komandora Dupont. Oznajmiała ona mieszkańcom Jacksonville że nikt nie będzie prześladowany za przekonania polityczne, ani za fakta, jakiemi się zaznaczył opór Florydy od początku wojny domowej. Poddanie się gwiaździstej fladze miało pokryć całą odpowiedzialność z punktu widzenia publicznego.
Rozumie się, że ten sposób postępowania, bardzo rozumny sam przez się, zawsze przyjmowany w podobnych okolicznościach przez prezydenta Lincolna, nie mógł się stosować do faktów prywatnej natury. A tak się właśnie rzecz miała z Texarem. Że sobie przywłaszczył władzę uprawnionych urzędników; że z niej korzystał dla zorganizowania oporu, było to sprawą charakteru politycznego, którą rząd federalny przebaczał. Ale zamachy na osoby, napad na Camdless-Bay, skierowany ku człowiekowi prywatnemu, zrujnowanie jego własności, porwanie jego córki i domownicy, były to przestępstwa dające się podciągnąć pod ogólne prawo, podlegające wymiarowi sprawiedliwości.
Takie było zdanie komendanta Stevensa, a także i komandora Dupont, skoro tylko dowiedział się o wniesieniu skargi przez Jamesa Burbanka i o żądaniu przeprowadzenia śledztwa.
Dla tego też nazajutrz, d. 15 marca, wydany został rozkaz stawienia Texara przed sądem wojennym pod podwójnym zarzutem: rabunku i porwania. Oskarżony miał się tłómaczyć ze swoich zamachów przed radą wojenną, zasiadającą w mieście św. Augustyna.
Miasto św. Augustyna, jedno z najstarszych w Ameryce północnej, sięga XV-go wieku. Jest to stolica hrabstwa św. Jana, które, jakkolwiek rozległe, nie liczy nawet 3,000 mieszkańców.
Miasto św. Augustyna, założone przez Hiszpanów, pozostało do dziś prawie takiem samem, jak było przed laty. Wznosi się ono na krańcu jednej z wysp nadbrzeżnych. Okręty wojenne lub handlowe mogą znajdować bezpieczne schronienie w jego porcie, dość dobrze osłoniętym od wiatrów, które ustawicznie uderzają w to zdradliwe nadbrzeże Florydy.
Jednakże, aby się dostać do jego wnętrza, należy przebyć niebezpieczną, zaporę, wytworzoną u wnijścia przez wiry Golfstremu.
Ulice w mieście św. Augustyna są ciasne, jak we wszystkich miastach, gdzie słońce rzuca promienie prostopadle.
Wskutek rozkładu ulic i wietrzyku morskiego, który rano i wieczór ochładza atmosferę, klimat jest bardzo łagodny w tem mieście, mającem takie znaczenie w Stanach Zjednoczonych, jak Nicea lub Mentona pod niebem południowej Francji.
Ludność skupiła się głównie w dzielnicy portu, na sąsiadujących z nim ulicach. Przedmieścia ze swą garstką chat, pokrytych liśćmi palmowemi, oraz lichemi szałasami, są prawie opustoszone; błąkają się tam tylko psy, krowy i nierogacizna.
Właściwe miasto wygląda bardzo z hiszpańska; okna u domów ma gęsto zakratowane, we wnętrzu zaś tradycjonalne palio, czyli dziedziniec, otoczony wysmukłemi kolumnami, o fantastycznych, spiczastych szczytach, oraz balkony rzeźbione. Czasami, w niedzielę lub święto, mieszkańcy tych domów wylęgają na ulice. Spostrzegać się wtedy daje dziwaczna mieszanina senor, murzynek, mulatek, indjanek o krwi mieszanej, murzynów dorosłych i dziatwy, dam angielskich, dżentlemenów, pastorów anglikańskich, mnichów i księży katolickich. Wszyscy palą cygaretki, nawet idąc do Kalwarji, parafialnego kościoła, którego dzwony biją, jak na gwałt i prawie bez przerwy od połowy X VII wieku.
Rynki są obficie zaopatrzone w jarzyny, ryby, drób, nierogacizną, jagnięta (które tam zarzynają na miejscu na żądanie kupujących), w jaja, ryż, banany gotowane, drobną fasolę i nakoniec we wszystkie owoce zwrotnikowe, ananasy, daktyle, oliwki, granaty, pomarańcze, gojawy, brzoskwinie, figi, kasztany, a to wszystko jest tak tanie, że w tej części Florydy żyje się przyjemnie i bez kłopotu.
Co się tyczy porządkowania ulic, to wogóle nie dokonywają go specyalni zamiatacze, lecz gromady sępów, osłanianych opieką prawa, które wzbrania je zabijać pod karą pieniężną.
Sępy te wszystko pożerają nawet węże, których spotykamy tu sporo, pomimo żarłoczności tych cennych ptaków.
Zieloności nie brak grupie domów, stanowiących miasto. W miejscach, gdzie się krzyżują ulice oko spoczywa na gromadach drzew, przerastających dachy i ożywionych ciągłym wrzaskiem dzikich papug. Najczęściej są to duże palmy, kołyszące liście pod tchnieniem wietrzyka, podobne do wielkich wachlarzy senor lub do panka indusów. Tu i owdzie wznoszą się dęby, oplecione lianami i słodkim bobem, oraz kępy tych olbrzymich kaktusów, których pnie tworzą gęsty płot. Wszystko to jest wesołe, powabne i pociągałoby jeszcze więcej, gdyby sępy sumiennie spełniały swój obowiązek. Nie wyrównywają one machinom do zamiatania.
W mieście tem znajdują się tylko dwa parowe tartaki, jedna fabryka cygar, jedna dystylarnia terpentyny. Miasto, raczej handlowe, niż przemysłowe, eksportuje lub importuje melasę, zboże, bawełnę, smołę, drzewo budowlane, ryby, sól. W zwykłym czasie port jest dosyć ożywiony przez statki przybywające i odpływające, przewożące tow ary lub podróżnych do rozmaitych portów Oceanu i Zatoki Meksykańskiej.
Miasto św. Augustyna jest siedliskiem jednego z 6-ciu sądów, funkcjonujących w stanie Florydy. Co się tyczy obrony miasta, posiada jeden tylko fort: Marion lub św. Marka, budowlę z wieku XVII, postawioną na sposób kastyljański. Dla Vauban’a lub Cormontaigne’a ten fort nie miałby wielkiej wartości, ale archeologowie i antykwarjusze podziwiają jego wieże, bastjony, obmurowanie, galerje zewnętrzne, starą broń, i stare moździerze, straszniejsze dla dających strzały, aniżeli dla tych, którzy są ich celem.
Ten to właśnie fort opuścił spiesznie garnizon południowców, za zbliżeniem się flotylli federalnej, jakkolwiek na kilka lat przed wojną rząd wzmocnił go w widokach obrony. Dlatego też, po wycofaniu się milicyj, mieszkańcy św. Augustyna oddali go chętnie komandorowi Dupont, który kazał zająć niezwłocznie.
W tym że samym czasie wypadł właśnie proces, wytoczony przeciw Texarowi, i narobił wiele wrzawy w hrabstwie.
Zdawało się, że to powinno być ostatnim aktem walki pomiędzy tą podejrzaną osobistością i rodziną Burbanków. Porwanie dziecka i metyski Zermy było wypadkiem tej natury, że mogło roznamiętnić opinię publiczną, która dawała żywe objawy współczucia dla kolonistów z Camdless-Bay. Texar był niewątpliwie sprawcą zamachu. Nawet dla obojętnych osób musiało to być ciekawe zobaczyć, jak się zachowa ten człowiek i czy nie otrzyma nareszcie kary za wszystkie przestępstwa, oddawna mu zarzucane.
Zanosiło się więc na silne wrażenie w mieście. Właściciele okolicznych plantacyj napływali: kwestja bowiem była tej natury, że interesowała ich bezpośrednio; jeden z zarzutów odnosił się do opanowania i rabunku dominjum Camdless-Bay. Inne osady zostały także spustoszone przez zgraję południowców, szło więc o to, jak się też rząd federalny będzie zapatrywał na te zbrodnie przeciw prawu powszechnemu, dokonywane pod pokrywką polityki separatystowskiej.
Główny hotel w mieście św. Augustyna, City-Hótel, liczył dosyć znaczną liczbę przyjezdnych, sympatyzujących z rodziną Burbanków, ale mógłby ich pomieścić jeszcze więcej.
Rzeczywiście, nie mogło być nic odpowiedniejszego, jak ta obszerna budowla z XVI wieku, dawna siedziba korregidora, ze swoją „puerta“, czyli bramą, pokrytą rzeźbami; z wielką paradną salą; z wewnętrznym dziedzińcem, którego kolumny oplecione pnącemi się roślinami; z werendą, przylegającą do wygodnych pokoi, których sufity kryją się pod jaskrawemi szmaragdowemi i żółtemi barwami; z tryskającemi fontannami i zielonemi trawnikami, a to wszystko na dosyć rozległej przestrzeni, w „patio“, opasanem wysokimi murami. Jednem słowem, jest to rodzaj karawanseraju, uczęszczanego jedynie przez bogatych podróżnych.
Tam właśnie zamieszkali od poprzedniego dnia James i Gilbert Burbankowie oraz p. Stannard z córką, a także i Mars.
Po bytności w więzieniu jacksonvillskiem, Burbankowie, ojciec i syn, wrócili do Castle-House. Przekonawszy się, że Texar nie chce dać żadnych objaśnień, tyczących się małej Dy i Zermy, cała rodzina straciła ostatnią nadzieję; ale wiadomość, że Texar stawiony będzie przed sądem wojennym za wypadki, zaszłe w Camdless-Bay, uśmierzyła ich trwogę. Wobec wyroku, którego nie może już uniknąć, z pewnością będzie mówił dla okupienia wolności lub życia.
W sprawie tej miss Alicja miała być główną oskarżycielką, znajdowała się bowiem w przystani Marino w chwili, kiedy Zerma wygłosiła imię Texara i poznała tego nędznika w czółnie, na którem uciekał. Młoda miss wybierała się więc do miasta. Ojciec chciał jej towarzyszyć, również i obaj Burbankowie, powołani na świadków przed sąd wojenny. Mars uprosił, ażeby go zabrali z sobą, chcąc się tam znajdować, gdy wydobedą z hiszpana tajemnicę, którą on jeden tylko mógł wyjawić. Wtedy James Burbank, jego syn i Mars mieliby już możność odebrania branek tym, którzy je więżą z rozkazu Texara.
Dnia 16-go, po południu, dwaj Burbankowie, p. Stannard z córką, i Mars pożegnali się z panią Burbankową i z Edwardem Carrolem. Wsiedli do jednego z parowców, obsługujących Saint-John, który też wysadził ich na ląd w Picolata. Ztamtąd powozem puścili się krętą drogą wśród gęstych lasów, złożonych z dębów, cyprysów i jaworów, jeżących się na tej części terytorjum. Przed północą znaleźli wygodne pomieszczenie w City Hotel.
Niechaj sobie jednak czytelnik nie wyobraża, że Texar był opuszczony przez wszystkich; liczył on wielu stronników pomiędzy drobnymi kolonistami hrabstwa, którzy, prawie bez wyjątku, sprzyjali niewolnictwu. Z drugiej strony, wiedząc, że nie będą poszukiwani za zaburzenia jacksonvillskie, jego towarzysze nie chcieli odstąpić dawnego swego przywódzcy. Wielu z pośród nich postanowiło spotkać się w mieście św. Augustyna. Prawda, że nie należało ich szukać w „patio“ City Hotelu. W miastach nie brakuje szynkowni, „tiendas“, w których metyski sprzedają potrosze wszystko, co się je, pije i pali. Tam, ci ludzie niskiego pochodzenia, i dwuznacznej moralności gorąco odzywali się za Texarem.
Komandor Dupont nie znajdował się podówczas w mieście św. Augustyna, zajęty ze swą eskadrą blokowaniem przesmyków nadbrzeżnych, które miano zatamować dla kontrabandy wojennej. Ale pułki, które wylądowały po poddaniu się fortu Marino, dobrze strzegły miasta. Nie należało się obawiać żadnego ruchu ze strony południowców i milicyj, cofających się na drugą stronę rzeki. Gdyby zwolennicy Texara spróbowali porwać za broń dla odebrania miasta władzom federalnym, zostaliby natychmiast zmiażdżeni.
Co się tyczy hiszpana, jedna z kanonierek komendanta Stevensa przewiozła go z Jacksonville do Picolata. Z Picolata do miasta św. Augustyna przybył z licznym konwojem i został zamknięty w jednej z cel fortu, zkąd ucieczka była niemożliwą. Zresztą, ponieważ sam domagał się sądu, prawdopodobnie uciekać nie myślał. Jego stronnicy dobrze o tem wiedzieli. Gdyby został skazany, wtedy dopiero szukaliby sposobów ułatwienia mu ucieczki; tym czasem zaś należało im zachować się spokojnie.
W nieobecności komandora, pułkownik Gardner pełnił obowiązki wojskowego naczelnika miasta. On także miał przewodniczyć radzie, powołanej do sądzenia Texara, w jednej z sal fortu Marion. Był to właśnie ten sam oficer, który uczestniczył we wzięciu Fernandiny i z jego to rozkazu, zbiegi, uwięzieni podczas napaści na pociąg, dokonanej przez kanonierkę Ottawa, zostali przetrzymani 48 godzin, którą to okoliczność należy przypomnieć w tem miejscu.
Rada zaczęła posiedzenie o 11-tej rano. Liczna publiczność zalega salę audjencjonalną. Pomiędzy największymi krzykaczami można było znaleźć przyjaciół lub popleczników Texara.
Dwaj Burbankowie, p. Stannard z córką i Mars, zajmowali miejsca, przeznaczone dla świadków. Wtedy już było widać, że po stronie obrony nie ma wcale świadków. Zdawało się, że hiszpanowi nie zależy na usprawiedliwieniu się przed sądem. — Czy nie dbał o przychylne mu zeznania, czy też nie mógł ich uzyskać? — wkrótce miano się przekonać. W każdym razie wynik sprawy zdawał się niewątpliwy.
Jednakże, jakieś nieokreślone przeczucie opanowało Jamesa Burbanka. Alboż on w tem samem mieście św. Augustyna nie wnosił skargi na Texara? czyż hiszpan nie zdołał uniknąć wymiaru sprawiedliwości, powołaniem się na niezaprzeczalne alibi? Zestawienie tych dwóch faktów musiało się nasunąć całemu audytorjum, gdyż owa pierwsza sprawa wydarzyła się na kilka tylko tygodni przedtem.
Texara przyprowadzili ajenci policyjni na samym początku posiedzenia rady: usiadł on spokojnie na ław ce oskarżonych. Widocznie, żadna okoliczność nie zdołałaby go pozbawić wrodzonej czelności. Za nim pułkownik Gardner rozpoczął badanie, miał on wzgardliwy uśmiech dla swoich sędziów i spojrzenie, zdradzające pewność siebie, dla przyjaciół, których poznał w sali, a nienawistne, gdy je zwrócił ku Jamesowi Burbankowi.
Na widok człowieka, który już im wyrządził tyle złego i mógł jeszcze wyrządzić tak wiele, Burbankowie i Mars hamowali się z trudnością.
Badanie zaczęło się od zwykłych formalności, mających na celu sprawdzenie tożsamości osoby oskarżonego.
— Jak się nazywasz? — zapytał pułkownik Gardner.
— Texar.
— Ile masz lat?
— Trzydzieści pięć.
— Gdzie mieszkasz?
— W Jacksonville, w tiendzie Torilla.
— Pytam o to, gdzie masz stałe mieszkanie?
— Nie mam stałego.
Jakże Jamesowi Burbankowi i jego gromadce biły serca, gdy usłyszeli tę odpowiedź, daną tonem, zdradzającym, że oskarżony ma silną wolę nie wyjawienia miejsca swej siedziby.
I rzeczywiście, pomimo nalegań prezesa, Texar uparcie powtarzał, że nie ma stałego miejsca pobytu.Podawał się za włóczęgę leśnego, za myśliwego z olbrzymich lasów terytorjum, który sypia pod szałasami, żyje ze swej fuzji, ze swych łupów, bez żadnego planu. Nie można było wydobyć z niego nic więcej.
— Niech i tak będzie — odpowiedział pułkownik Gardner. — Zresztą, mniejsza o to.
— Rzeczywiście, mniejsza o to, — odparł czelnie Texar. — Jeśli chcesz, pułkowniku, przypuśćmy, że mojem mieszkaniem jest teraz fort Marion w mieście św. Augustyna, w którym jestem więziony wbrew wszelkiemu prawu. O co jestem oskarżony, jeśli łaska, — dodał, chcąc niejako od początku kierować badaniem.
— Texarze — odezwał się znowu pułkownik Gardner — nie jesteś w więzieniu z powodu wypadków, zaszłych w Jacksonville. Proklamacya komandora Dupont'a ogłasza, że rząd nie chce się wdawać w rewolucje miejscowe, które zniosły władze normalne hrabstwa. Floryda wróciła obecnie pod flagę federalną i rząd północny przystąpi niezadługo do nowej organizacji.
— Jeżeli nie jestem pod sądem za obalenie władz Jacksonvillu i to za zgodą większej części ludności, to dlaczego powołano mnie przed sąd wojenny? — zapytał Texar.
— Powiem ci, kiedy udajesz, że tego nie wiesz — odpowiedział pułkownik Gardner. — Dopuszczono się zbrodni przeciw prawu publicznemu, podczas kiedyś był naczelnikiem miasta i oskarżony jesteś o podniecanie niektórych sfer ludności do ich spełniania.
— Jakież to były zbrodnie?
— Przedewszystkiem idzie o rabunek, dokonany na plantacji Camdless-Bay, na którą się rzuciła cała zgraja złoczyńców...
— I pułk żołnierzy pod wodzą oficera milicji — żywo dodał hiszpan.
— Niechaj i tak będzie, Texarze; ale był to rabunek, było podpalenie, był atak zbrojny na dom kolonisty, któremu służyło prawo odparcia podobnej napaści który i skorzystał z niego.
— Prawo? — zapytał Texar. — Prawo nie było po stronie tego, który odmawiał posłuszeństwa komitetowi ustanowionemu według wszelkich prawideł. James Burbank — o niego tu bowiem chodzi — wyzwolił swych niewolników, lekceważąc opinję publiczną, która obstaje za niewolnictwem we Florydzie, jak i w większości południowych Stanów Zjednoczonych. Ten akt mógł spowodować ważne klęski w innych plantacjach kraju, podżegając murzynów do buntu. Komitet Jacksonvillu zadecydował, że, ze względu na teraźniejsze okoliczności, potrzebną jest jego interwencja. Nie zniósł wprawdzie aktu wyzwolenia, tak nierozważnie ogłoszonego przez Jamesa Burbanka, ale chciał przynajmniej, ażeby nowi wyzwoleńcy byli wyparci z terytorjum. — Ponieważ James Burbank nie usłuchał tego nakazu, komitet musiał uciec się do siły i dlatego to milicja, do której się przyłączyła część ludności, wywołała rozproszenie byłych niewolników z Camdless-Bay.
— Texarze — odpowiedział pułkownik Gardner — zapatrujesz się na te czyny gwałtu z punktu, jakiego rada nie może uwzględnić. James Burbank, północny z pochodzenia, działał z zupełnem prawem, wyzwalając swoich niewolników, a zatem nic nie może usprawiedliwić nadużyć, popełnionych na jego ziemi.
— Sądzę, że byłoby to z mojej strony stratą czasu rozmawiać z radą o moich przekonaniach — rzekł Texar. — Komitet jacksonvillski poczytywał sobie za obowiązek postąpić tak, a nie inaczej. Czy jestem uwięziony, jako prezydujący tego komitetu i czy cała odpowiedzialność za te kroki ma spaść na mnie?
— Tak, na ciebie, Texarze; na ciebie, który byłeś nie tylko prezydującym tego komitetu, lecz osobiście dowodziłeś bandami rabusiów, pchniętemi na Camdless-Bay.
— Dowiedź tego, pułkowniku! — odpowiedział zimno Texar. — Czy znajdzie się choćby jeden świadek, który mnie widział pośród obywateli i żołnierzy milicyj, obowiązanych spełnić rozkazy komitetu?
W skutek tej odpowiedzi, pułkownik Gardner poprosił Jamesa Burbanka, ażeby złożył zeznanie.
James Burbank opowiedział wypadki, zaszłe od chwili, kiedy Texar wraz ze swymi stronnikami obalił prawe władze Jacksonvillu, i kładł główny nacisk na zachowanie się oskarżonego, który naprowadził pospólstwo na jego posiadłość.
Jednakże, zapytany przez pułkownika Gardnera, czy Texar znajdował się pomiędzy napastnikami, musiał odpowiedzieć, że nie sprawdził jego obecności. Wiadomo, w samej rzeczy, że John Bruce, wysłaniec p. Harveya, zapytany przez Jamesa Burbanka w chwili, kiedy przybył do Castle-House, nie mógł go objaśnić, czy hiszpan stanął na czele tej hordy złoczyńców.
— W każdym razie — nikt o tem nie wątpi, że na niego spada odpowiedzialność za tę zbrodnię, — dodał James Burbank. — To on podburzył napastników do zaatakowania Camdless-Bayu, i gdyby to od niego zależało, to mój własny dom, wydany na pastwę płomieni, zostałby obrócony w perzynę wraz z jego ostatnimi obrońcami. Tak, w tem wszystkiem jest jego ręka i odnajdziemy ją w czynie, jeszcze bardziej zbrodniczym!
Tu James Burbank umilkł. Przed przystąpieniem do aktu porwania należało skończyć tę pierwszą część oskarżenia, odnoszącą się do napadu na Camdless-Bay.
— Tak więc — mówił dalej pułkownik Gardner, zwracając się do hiszpana — sądzisz, że w części tylko powinna spaść na ciebie odpowiedzialność za wykonanie rozkazów komitetu?
— Rozumie się.
— I trwasz w dowodzeniu, żeś nie przywodził napastującym Camdless-Bay.
— Trwam — odpowiedział Texar. — Ani jeden świadek nie może twierdzić, że mnie tam widział. Nie! Nie znajdowałem się pośród odważnych obywateli, którzy chcieli wykonać rozkazy komitetu! I dodaję, że mnie nawet nie było tego dnia w Jacksonville!
— Tak!... to jest możliwe — rzekł wtedy James Burbank, uznając tę chwilę za właściwą do związania pierwszej części oskarżenia z drugą.
— To jest pewne — odpowiedział Texar.
— Ale, jeśli cię nie było pomiędzy rabusiami w Camdless-Bay — mówił dalej James Burbank — to dlatego, żeś czekał w przystani Marino sposobności popełnienia innej zbrodni!
— Nie byłem w przystani Marino, tak samo jak pośród napastników i w Jacksonville. Pow tarzam to jeszcze raz — odrzekł z zimną krwią Texar.
Czytelnik zechce sobie przypomnieć, że i Johm Bruce powiedział Jamesowi Burbankowi, że jeśli nie było Texara pomiędzy napastnikami, to i w Jacksonville nie pokazał się od 48 godzin, to jest od 2-go do 4-go.
W skutek tej okoliczności, prezydujący rady wojennej zapytał go:
— Jeśli cię nie było tego dnia w Jacksonville, to może zechcesz powiedzieć, gdzieś był.
— Powiem we właściwym czasie — tyle tylko odparł Texar. — W tej chwili poprzestanę na objaśnieniu, że nie brałem, osobiście, udziału w napadzie na plantację. A teraz, powiedz mi, pułkowniku, o co więcej jestem oskarżony?
Texar, założywszy na krzyż ręce, czelniej, niż kiedykolwiek, spoglądał na swych oskarżycieli. Nie czekał długo.
Pułkownik Gardner wystąpił niebawem z zapytaniem, na które odpowiedź mogła być trudną.
— Jeśli cię nie było w Jacksonville — odezwał się — to sąd utwierdza się w podejrzeniu, żeś był w przystani Marino.
— W przystani Marino?... I cóżbym tam robił?
— Porwałeś albo kazałeś porwać dziecko, Dianę Burbankównę, córkę Jamesa Burbanka, i Zermę, żonę tu obecnego metysa Marsa, która towarzyszyła tej dziewczynce.
— Aa, to mnie posądzają o to porwanie?... — rzekł Texar, ironicznym tonem.
— Tak!... ciebie! wykrzyknęli jednocześnie James Burbank, Gilbert i Mars, nie mogąc się dłużej hamować.
— Ale dlaczegóż to miałem być ja, nie kto inny? — odpowiedział Texar.
— Bo ty jeden miałeś interes w dopuszczeniu się tej zbrodni — rzekł pułkownik.
— Jaki interes?
— Chciałeś się zemścić na rodzinie Burbanków. Już nieraz James Burbank był zmuszony wnosić skargę na ciebie. Nie ulegałeś nigdy karze, zręcznie powołując się na alibi, ale kilkakrotnie odzywałeś się z zamiarem wywarcia zemsty na swoich oskarżycielach.
— Niechaj i tak będzie! — odparł Texar. — Że pomiędzy mną a Jamesem Burbankiem panuje śmiertelna nienawiść, tego nie przeczę. Że miałem interes w zranieniu mu serca porwaniem dziecka, tego również nie przeczę. Ale żebym ja to zrobił, to znów inna rzecz! Czy jest jaki świadek, który mnie widział?
— Jest — odpowiedział pułkownik Gardner.
I poprosił zaraz Alicję Stannard, ażeby złożyła zeznanie pod przysięgą. Miss Alicja opowiedziała wtedy, co zaszło w przystani Marino, głosem, przerywanym ze wzruszenia. Zupełnie stanowczo potwierdziła uczynione hiszpanowi zarzuty. Wychodząc z tunelu, pani Burbankowa i ona usłyszały imię, wypowiedziane donośnym głosem przez Zermę, a było to imię Texara. Obie, potknąwszy się o trupy zamordowanych murzynów, czemprędzej pobiegły ku brzegowi rzeki. Dwa statki oddalały się od niego: jeden uwoził ofiary, na drugim stał Texar przy sterze. Miss Alicja poznała hiszpana przy łunie rozpostartej od pożaru składu drzew a w Camdless-Bay, aż do Saint-Johnu.
— Przysięgasz pani na to? — zapytał pułkownik Gardner.
— Przysięgam! — odpowiedziała miss.
Po tak kategorycznem oświadczeniu niepodobna było wątpić o winie Texara. Jednak, tak James Burbank i jego przyjaciele, zarówno jak całe audytorjum, mogli zauważyć, że oskarżony bynajmniej nie stracił zwykłej pewności siebie.
— Texarze, cóż powiesz na to zeznanie? — zapytał przewodniczący.
— Oto moja odpowiedź! — odrzekł hiszpan — nie mam zamiaru oskarżać miss Alicję Stannard o fałszywe zeznanie! nie oskarżę jej też o to, że pod wpływem nienawiści rodziny Burbanków twierdzi pod przysięgą, iż jestem sprawcą porwania, o którem dowiedziałem się dopiero w więzieniu; powiem tylko, że mogło jej się zdawać, iż widziała mię na jednym ze statków, odpływających z przystani Marino.
— Jednakże — przemówił znowu pułkownik Gardner — gdyby nawet Alicja Stannard mogła się omylić tak dalece, to przecież słyszała krzyk Zermy: Ratunku... to Texar!
— Jeśli miss Stannard nie omyliła się, to się mogła omylić Zerma — odrzekł hiszpan.
— Jak to, Zerma wołała: To Texar! a pomimo to nie byłbyś obecny w chwili porwania?
— Tak było rzeczywiście: nie znajdowałem się wcale na statku i nie jeździłem nawet do przystani Marino.
— Udowodnij to.
— Udowodnienie należy do moich oskarżycieli, nie do mnie; ale mogę to uczynić z łatwością.
— Czy znowu alibi? — zapytał pułkownik Gardner.
— Znowu! — odparł zimno Texar.
Publiczność przyjęła tę odpowiedź z ironją i powątpiewaniem, bynajmniej nieprzemawiającem na korzyść oskarżonego.
— Texarze — zapytał pułkownik Gardner — kiedy się powołujesz na nowe alibi, czy możesz je udowodnić?
— Z łatwością — odrzekł hiszpan — dosyć będzie, gdy ci zadam jedno pytanie, pułkowniku.
— Mów.
— Czy nie dowodziłeś pan oddziałami lądowemi podczas zdobywania Fernandiny i fortu Chinch przez federalistów?
— Rzeczywiście, dowodziłem.
— Musisz pan tedy pamiętać, że jeden pociąg kolei, zdążający ku Cedar-Keys, został zaatakowany przez kanonierkę Ottawa na moście, łączącym wyspę Amelję z lądem stałym.
— Pamiętam.
— Otóż, ponieważ ostatni wagon pociągu został porzucony na moście, oddział wojska federalnego wziął w niewolę wszystkich zbiegów, którzy się w nim znajdowali, i ci jeńcy, których nazwisko i rysopis zanotowano, odzyskali wolność dopiero po upływie 48 godzin.
— Wiem o tem — odpowiedział pułkownik Gardner.
— Otóż i ja byłem pomiędzy tymi więźniami.
— Ty?
— Ja!
To niespodziane oświadczenie wywołało znowu szemranie.
— Ponieważ ci więźniowie byli aresztowani od 2-go do 4-go marca — mówił dalej Texar — a napad na plantację i porwanie, o które jestem oskarżony, zaszły w nocy na d. 3-ci marca, jest materjalnem niepodobieństwem, ażebym był sprawcą jednego lub drugiego. Alicja Stannard nie mogła zatem słyszeć mojego imienia z ust Zermy, nie mogła mnie widzieć na statku, odpływającym z przystani Marino, gdyż w tej chwili właśnie byłem aresztowany przez władze fedaralne.
— To fałsz! — wykrzyknął James Burbank. — To nie może być!
— Przysięgam, żem widziała tego człowieka i żem go poznała! — rzekła znowu miss Alicja.
— Zajrzyj, pułkowniku, do dokumentów — odparł krótko Texar.
Pułkownik Gardner kazał wyszukać pomiędzy papierami, oddanemi do rozporządzenia komandorowi Dupont w mieście św. Augustyna dowodu, dotyczącego więźniów, ujętych w dniu zdobycia Fernandiny, w pociągu, dążącym do Cedar-Keys. Gdy mu przyniesiono ten papier, wyczytał rzeczywiście nazwisko i rysopis Texara.
— Nie należało dłużej wątpić. Hiszpan nie mógł być posądzony o porwanie. Miss Alicja była w błędzie, twierdząc, że go poznała. Nie mógł on się znajdować owego wieczoru w przystani Marino; jego 48-godzinna nieobecność w bardzo prosty sposób była wyjaśnioną tem, iż został uwięziony na jednym ze statków eskadry.
A więc i tym razem niezaprzeczalne alibi, poparte urzędowym dowodem, uniewinniało Texara. Publiczność gotowa już była przypuszczać, że i w dawniejszych skargach zachodziła może pomyłka, tak samo, jak dziś, w tej podwójnej sprawie Camdless-Bayu, oraz przystani Marino. James Burbank, Gilbert, Mars i miss Alicja byli zrozpaczeni rozwiązaniem procesu. Texar znowu im się wymykał; a wraz z nim wszelka możliwość powzięcia wiadomości o losach Dy i Zermy.
Wobec alibi, na jakie się powołał oskarżony, łatwo było przewidzieć wyrok rady. Texar został uniewiniony w zarzutach o rabunek i porwanie; wyszedł z sali z głową podniesioną, pośród głośnych okrzyków swoich przyjaciół.
Tegoż samego wieczoru wyjechał z miasta św. Augustyna i nikt nie wiedział, w jakiej okolicy Florydy umyślił wieść dalej swe tajemnicze i pełne przygód życie.
Tegoż dnia, 17-go marca, James Burbank i Gilbert, p. Stannard z córką i Mars, powrócili do plantacji.
Nie można było ukryć prawdy przed p. Burbankową; a cios ten mógł być dla niej śmiertelnym, ze względu na stan zdrowia.
Ostatnie usiłowanie powzięcia wiadomości o losie dziecka spełzło na niczem. Texar nie chciał odpowiadać, a jakże go miano zmusić, gdy utrzymywał, że nie jest sprawcą porwania? Nietylko tak twierdził, ale przy pomocy alibi, również niezrozumiałego, jak poprzednie, udowodnił, że nie mógł być w przystani Marino, w chwili kiedy się dopuszczono tej zbrodni. Uniewinionemu nie można już było dać do wyboru kary lub zeznania, któreby naprowadziło na ślad jego ofiar.
— Jeśli nie Texar, to któżby się dopuścił tego przestępstwa? — powtarzał Gilbert.
— Może jego ludzie, podczas gdy go nie było w Jacksonville — odpowiedział p. Stannard.
— Inaczej nie można przypuszczać — dorzucił Edward Carrol.
— Nie, mój ojcze... nie, panie Carrol! — zapewniała miss Alicja. — Texar był na statku, którym uwożono naszą, biedną Dy! Widziałam go... poznałam go w chwili, kiedy Zerma krzyknęła: Texar!.. Widziałam go!.. Widziałam go!
Cóż można było odpowiadać na tak stanowcze twierdzenie młodej miss? Wciąż powtarzała w Castle-House to, na co przysięgała przed radą wojenną. A jednak, jeśli ją wzrok nie omylił, to jakim sposobem hiszpan mógł się podówczas znajdować pomiędzy więźniami w Fernandinie?
Było w tem coś zagadkowego; jednakże, choć inni mogli powziąć wątpliwość, Mars nie zachwiał się ani na chwilę. Nie siląc się nawet na rozwiązanie zagadki, postanowił szukać Texara, z tem przekonaniem, że, znalazłszy go, będzie umiał wydobyć zeń tajemnicę, choćby mu przyszło uciec się do tortur.
— Masz rację, Marsie — odpowiedział Gilbert — ale w ostateczności trzeba się obejść bez tego nędznika, gdy niewiadomo, gdzie się podział... Rozpocznijmy znów poszukiwania... Pozwolono mi nie wracać, dopóki tu będę potrzebny... więc zaraz jutro... — Tak, panie Gilbercie, zaraz jutro!.. — odpowiedział Mars i poszedł się schronić do swego pokoiku, gdzie mógł swobodnie cierpieć i szaleć z gniewu.
Nazajutrz, obaj z Gilbertem zajęli się przygotowaniami do wycieczki, chcąc jeszcze dokładniej przeszukać najmniejsze przystanie i wysepki powyżej Camdless-Bay i na obydwóch brzegach Saint-Johnu. Podczas ich nieobecności, James Burbank z Edwardem Carrolem mieli przysposobić do dłuższej wyprawy żywność, broń, środki przewozowe, ludzi, tak, żeby im nic nie stanęło na przeszkodzie. Gdyby wypadło puścić się aż do dzikich okolic Dolnej Florydy, pomiędzy trzęsawiska, poprzez Ewerglady, nie cofnęliby się i przed tem.
Texar nie mógł jeszcze opuścić Florydy: gdyby się bowiem zwrócił ku północy, musiałby umykać przed wojskami federalnemi, które stały na granicy georgijskiej; jeśliby próbował uciec morzem, to, aby się dostać do Lukaj angielskich, powinienby przebyć cieśninę Bahama; tymczasem okręty komandora Dupont zajmowały przesmyki od krańca Mosquito, aż do wnijścia tej cieśniny; szalupy zaś blokowały wybrzeże. Ucieczka zatem była niemożliwą w tej stronie. Texar musiał jeszcze być we Florydzie, zapewne ukryty tam, gdzie Squambo strzegł od dwóch tygodni jego dwóch ofiar.
Rozważywszy to wszystko, James Burbank postawił sobie za zadanie przewędrować całe terytorjum Florydy.
Dzięki obecności wojsk północnych i statków, blokujących wschodnie wybrzeże, panował tu zupełny spokój. W Jacksonville rzeczy także wróciły do zwykłego porządku: dawniejsi urzędnicy odzyskali utracone posady; obywateli nie więziono; stronnicy Texara, którym w pierwszej zaraz chwili udało się umknąć w ślad za milicjami florydzkiemi, poszli też w rozsypkę.
Nadto, wojna ciągnęła się dalej w Stanach Z jednoczonych z widoczną przewagą po stronie federalistów. D. 18-go i 19-go pierwsza dywizja armii Potomaku wylądowała w porcie Mouroe; d. 22-go druga gotowała się do opuszczenia Aleksandrji, dążąc tam że. Pomimo wojskowego genjuszu byłego profesora chemji, J. Jacksona, zwanego Stonewas „Jackson*, „kamienny mur“, południowcy mieli być pobici za dni kilka w potyczce pod Kernstown. Nie było więc powodu lękać się powstania we Florydzie, zawsze dosyć obojętnej pośród namiętnej walki Północy z Południem.
W tych warunkach pracownicy z Camdless-Bay, rozproszeni po napadzie na plantację, zwolna zaczęli powracać. Od czasu wzięcia Jacksonvillu wyroki Texara i jego komitetu, tyczące się wydalania wyzwolonych niewolników, straciły znaczenie.
Owego dnia, 17-go marca, większa część rodzin murzyńskich wznosiła już baraki na miejscach zrujnowanych. Jednocześnie znaczna liczba robotników uprzątała gruzy ze składów drzewa i tartaków, ażeby eksploatacja Camdless-Bayu mogła być znowu prawidłowo prowadzoną. Perry, oraz inni rządzcy byli niezmiernie czynni pod kierunkiem Edwarda Carrola, któremu James Burbank powierzył ogólną reorganizację, chcąc się cały oddać poszukiwaniu swego dziecięcia. W przewidywaniu bliskiej kampanji gromadził on wszystko, co mogło być potrzebne do wyprawy. Miał mu towarzyszyć oddział najwierniejszych z całej plantacji wyzwoleńców, o których nie mógł wątpić, że wezmą do serca tę sprawę.
Pozostawało już tylko ułożyć plan wyprawy, mianowicie obmyśleć, w której części stanu rozpocząć poszukiwania.
Niespodziana i zupełnie przypadkowa okoliczność miała posłużyć za wskazówkę co do obioru drogi na początek.
Dnia 19-go Gilbert i Mars, wybrawszy się z samego rana z Castle-House, szybko płynęli w górę Saint-Johnu, jednem z najlżejszych czółen z Camdless-Bay. Żaden z murzynów nie towarzyszył im w tych codziennych wycieczkach po obydwóch brzegach rzeki, chcieli bowiem zachować jak największą tajemnicę, ażeby nie zwrócić uwagi szpiegów, mogących, z rozkazu Texara, krążyć w okolicach Castle-House.
Owego dnia posuwali się wzdłuż lewego brzegu. Ich czółno, przemykające się poprzez wysokie trawy, za wysepkami, oderwanemi wskutek gwałtownych prądów, podczas porównania dnia z nocą, było niedostrzegalne dla statków, żeglujących głównem korytem rzeki, a nawet i dla oka, któreby z wysokiego wybrzeża chciało przebić zieloną gąszcz.
Celem ich było zwiedzić tego dnia przystanie i najbardziej ukryte dopływy, jakie w hrabstwach Duval i Putnam zasilają Saint-John.
Aż do wioski Mandaryna, rzeka wygląda prawie jak bagno. Gdy morze wezbrane, woda zalewa te niezmiernie niskie wybrzeża, które wtenczas dopiero wyłaniają się, gdy Saint-John powraca do zwykłego poziomu. Ale prawy brzeg jest nieco wyższy, a pola kukurydzowe wolne od perjodycznych zalewów, któreby udaremniały wszelką uprawę. Możnaby nawet nazwać wzgórzem to miejsce, uwieńczone garstką domów i zakończone przylądkiem, wysuniętym aż na środek kanału. W dali, znaczna ilość wysp zajmuje węższe już koryto rzeki. Rozdzielone na trzy ramiona wody, odbijające białawe kity wspaniałych magnolij, wraz z odpływem lub z przypływem podnoszą się albo opadają, z czego obsługa przewozu może korzystać dwa razy na dobę.
Gilbert i Mars, dostawszy się na zachodnie ramię, przeglądali najmniejsze przestwory wybrzeża, dopóki nie odkryli pod konarami drzew tulipanowych ujścia dopływu, którego krętem korytem udało im się dotrzeć do wnętrza. Tam nie było już widać rozległych trzęsawisk dolnej rzeki, lecz same tylko doliny, w których jeżyły się paprocie drzewiaste i widłaki, pomieszane z girlandami lian, napełniając powietrze mocnemi zapachami.
Tutaj, owe dopływy, a raczej strugi, wysychające po każdem opadnięciu wód, nie nadawały się do żeglugi, nawet dla lekkiego statku. Na wybrzeżach nie było śladu chat; sterczały tylko szałasy myśliwców, jak się zdawało, oddawna niezajęte. Czasami można było mniemać, że, korzystając z nieobecności ludzi, zwierzęta obrały tam sobie siedzibę. Rozlegały się przeróżne głosy: szczekanie psów, miauczenie kotów, skrzeczenie żab, syk gadów, skowyczenie lisów; a jednakże nie było ani psów, ani lisów, ani kotów, ani żab, ani wężów, tylko były to naśladowcze krzyki ptaka — przedrzeźniacza o czarnym łebku i czerwono-pomarańczowym ogonku, który hyżo wzlatywał za zbliżeniem się czółna.
Około trzeciej po południu, kiedy lekka łódź prześlizgiwała się pod ciemnym gąszczem olbrzymich trzcin, Mars tak silnie uderzył bosakiem, że niespodzianie dostali się za mur z zieleni, który zdawał im się nie do przebycia. Po za nim zaokrąglała się niewielka przestrzeń, której wody, ukryte pod gestem sklepieniem z drzew tulipanowych, zapewne nigdy jeszcze nie odbierały ciepła od promieni słońca..
— Nie znałem tego stawu — rzekł Mars, prostując się, ażeby obejrzeć układ wybrzeży.
— Zwiedźmy go — odpowiedział Gilbert — może nas doprowadzi do wnętrza kraju.
— W samej rzeczy, panie Gilbercie — odparł Mars — spostrzegam nawet wnijście do przesmyku na północo-zachód od nas.
— Wiesz ty, gdzie jesteśmy? — zapytał młody oficer.
— Nie mógłbym tego dokładnie powiedzieć, ale kto wie, czy to nie laguna, zwana Czarną-Przystanią, którą, wszyscy w okolicy mieliśmy za niedostępną i niepołączoną z Saint-Johnem.
— Czy w tej przystani nie było niegdyś fortu, wzniesionego przeciw Seminolom.
— Owszem był, panie Gilbercie, ale od bardzo dawna brak przystępu do przystani od strony rzeki i fort został opuszczony. Nigdym go nie widział, ale się domyślam, że tylko ruiny po nim zostały.
— Sprobujemy się tam dostać — powiedział Gilbert.
— Spróbujemy — od rzekł Mars — chociaż, prawdopodobnie, trudna to rzecz. Woda niedługo zniknie, a bagno nie będzie tak twarde, żeby można po niem chodzić.
— Prawda, ale póki woda nie ustąpi, możemy pozostawać na czółnie.
— Nie traćmy ani chwili czasu, panie Gilbercie. Już trzecia: pod te drzewa niedługo zawita noc.
W samej rzeczy, Gilbert i Mars dostali się do Czarnej-Przystani, dzięki bosakowi, który ich pchnął poprzez zaporę z trzcin. Jak wiadomo, po tej lagunie mogły płynąć tylko leciuchue łodzie, w rodzaju tej, jaką zwykli się puszczać Squambo lub jego pan na nurty Saint-Johnu. Zresztą, ażeby się dostać do blokhauzu, położonego w środku przystani, poprzez zagmatwaną sieć wysepek i przesmyków, należało być obeznanym z tysiącznemi zakrętami; dlatego od bardzo dawnego czasu nikt się tam nie zapędzał. Nie wierzono już nawet w istnienie fortu. Ztąd też ów dziwaczny i złośliwy człowiek, który tam obrał sobie stałą siedzibę, nie narażał się na żadne niebezpieczeństwo, ztąd jego prywatne życie otoczonem było taką tajemniczością.
Chyba przy pomocy kłębka Arjadyny możnaby się orjentować w tym labiryncie, w którym panowały ciemności nawet w samo południe. Jednakże, w braku takiego kłębka, traf mógł ułatwić odkrycie środkowej wysepki Czarnej-Przystani.
Gilbert i Mars musieli się więc spuścić na tego nieświadomego siebie przewodnika. Przebywszy staw, płynęli dalej po wzbierających właśnie, wskutek przypływu, kanałach. Sunęli naprzód, niby przeczuciem parci, nie zdając sobie nawet sprawy, w jaki sposób wydobędą się ztamtąd. Ponieważ mieli przeszukać całą okolicę, wypadało im dokładnie zbadać tę lagunę.
Po półgodzinnych wysiłkach, według rachuby Gilberta, czółno musiało się posunąć o dobrą milę. Niejednokrotnie napotkawszy zaporę, cofało się ono z jednego przesmyku, aby się przedostać innym. Niewątpliwie jednak posuwano się ku zachodowi.
Młody oficer i Mars nie próbowali jeszcze wysiąść na ląd. Przyszłoby im to zresztą z trudnością, ponieważ grunt wysepek mało się wznosił nad średni poziom rzeki. Lepiej było nie wysiadać z lekkiego statku, dopóki będzie dosyć wody do żeglugi.
Przebycie tej mili kosztowało Gilberta i Marsa wiele trudu. Jakkolwiek silny metys, potrzebował trochę wypocząć, odkładał to zresztą do chwili, kiedy dotrą do obrzerniejszej i wyżej położonej wysepki.
— Osobliwa rzecz! — rzekł on.
— Co takiego? — zapytał Gilbert.
— Ślady uprawy na tej wysepce — odpowiedział Mars.
Wysiedli obaj na brzeg, cokolwiek mniej bagnisty.
Mars nie mylił się; ślady uprawy były widoczne. Gdzieniegdzie rosły ignamy. Grunt był poorany ręką człowieka na pięć czy sześć bruzd. Obok łopata tkwiła w ziemi.
— A więc ta przystań posiada mieszkańców?... zapytał Gilbert.
— Zdaje się — odpowiedział Mars — albo, co najmniej, jest znaną jakim włóczęgom, może indjanom koczującym, którzy tu sadzą jarzyny.
— W takim razie możnaby tu znaleźć jakie szałasy... chaty...
— W samej rzeczy, panie Gilbercie... i jeśli jest tu co podobnego, potrafimy odnaleźć.
Było rzeczą niezmiernie ciekawą dowiedzieć się, kto odwiedza Czarną Przystań? Czy udają się tutaj tajemnie myśliwi z nizin, czy też przybywają tu seminolowie, których bandy spotykać jeszcze można na trzęsawiskach Florydy.
Nie myśląc o powrocie, Gilbert i Mars wsiedli napowrót do czółna i zagłębili się jeszcze bardziej w labirynt przejść. Zdawało się, że pewien rodzaj przeczucia pociąga ich ku najciemniejszym zakątkom. Ich wzrok, oswojony z półmrokiem, zalegającym powierzchnię wysepek, pod gęsto splecionemi gałęziami, podążał we wszystkich kierunkach. Raz im się zdawało, że widzą chatę, a była to tylko zasłona z liści, ciągnących się od jednego pnia do drugiego, kiedyindziej znowu mówili do siebie: „jakiś człowiek patrzy na nas“; tymczasem to był tylko stary pień, dziwacznie powykręcany, którego profil wyglądał na sylwetkę ludzką. Wtedy nadsłuchiwali... Może to, czego nie dostrzegą oczy, usłyszą uszy?... Najmniejszy odgłos mógł odkryć obecność żyjącej istoty w tej bezludnej okolicy.
W pół godziny po pierwszym przystanku obaj dotarli do środkowej wysepki. Zrujnowany blokhaus tak był ukryty w największym gąszczu, że nie mogli go dostrzedz. Zdawało się nawet, że przystań kończy się w tem miejscu, że zamulone przesmyki nie nadają się do żeglugi.
Zapora z krzewów i krzaków wznosiła się pomiędzy ostatniemi zakrętami kanałów i bagnistemi lasami, które się ciągną poprzez hrabstwo Duval, wzdłuż lewego brzegu Saint-Johnu.
— Zdaje mi się, że niepodobna płynąć dalej, panie Gilbercie — rzekł Mars. — Wody nie ma...
— Jednakże, nie mogliśmy się pomylić, że tu są ślady uprawy — powiedział młody oficer. — Istoty ludzkie odwiedzają tę przystań. Może były tu niedawno? Może się jeszcze znajdują?...
— Zapewne — odparł Mars — ale póki widno, trzeba wracać do Saint-Johnu. Zaczyna zmierzchać, niedługo nastaną głębokie ciemności, a jakże się orjentować pośród tych przesmyków? Zdaje mi się, panie Gilbercie, że będzie roztropniej wycofać się ztąd, a jutro, o świcie, możemy tu znów rozpocząć poszukiwania. Wrócimy, jak zwykle, do Castle-House. Opowiemy, cośmy widzieli i zdecydujemy dokładniejsze zbadanie Czarnej Przystani w lepszych warunkach...
— Musimy to zrobić... Jednakże, zanim się oddalimy, chciałbym...
Gilbert pozostał nieruchomy. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie pod drzewa, miał polecić odepchnięcie czółna, kiedy zatrzymał Marsa gestem.
Metys przestał zaraz manewrować i stojący, z uchem natężonem, słuchał.
Do uszu ich dochodził krzyk, a raczej rodzaj przeciągłego jęku, którego nie można było brać za zwykłe odgłosy leśne. Był to rozpaczliwy lament skarga ludzka, skarga, wywoływana dotkliwem cierpieniem. Rzekłbyś, że to ostatnie wołanie głosu, mającego zamilknąć na zawsze.
— Tam jest człowiek! — wykrzyknął Gilbert. — Prosi o pomoc!... Może umiera!
— Tak! — odpowiedział Mars — trzeba pospieszyć na pomoc. Trzeba się dowiedzieć, kto on jest... Wysiądźmy!
W jednej chwili wylądowali i, przymocowawszy czółno do wybrzeża, zagłębili się pod drzewa, okrywające wysepkę.
I tam także, na ścieżkach wydeptanych przez zarosłe znaleźli ślady życia. Widoczne były przy ostatnich blaskach dnia odbicia stóp ludzkich.
Od czasu do czasu, Mars i Gilbert zatrzymywali się, ażeby słuchać. Czy się odzywają jeszcze jęki? Tylko ten odgłos mógł im wskazać kierunek.
Obaj usłyszeli je znowu, tym razem bardzo blisko. Pomimo coraz głębszych ciemności, mieli nadzieję dotrzeć do miejsca, zkąd się odzywały.
Naraz rozległ się jeszcze bardziej rozdzierający krzyk. Wiedzieli już, w którą stronę pójść. Uszedłszy kilka kroków przez zarośla, Gilbert i Mars znaleźli się wobec człowieka, który konał, leżąc przy palisadzie. Biedak zalany był strugą krwi, w piersi tkwił mu nóż. Wydawał on ostatnie tchnienia: pozostawało mu tylko kilka chwil życia.
Gilbert i Mars pochylili się nad nim. Otworzył jeszcze oczy, ale nie mógł odpowiadać na ich pytania.
— Trzeba zobaczyć tego człowieka! — zawołał Gilbert. — Pochodnię!... gałęź zapaloną!
Mars już ułamał gałęź jednego ze smolnych drzew, w wielkiej liczbie rosnących na wysepce, zapalił ją przy pomocy zapałki. Światło rozproszyło nieco ciemności.
Gilbert ukląkł przy umierającym. Był to murzyn, niewolnik, młody jeszcze. Przez roztwartą koszulę widoczny był otwór w piersi, z której sączyła się krew. Rana musiała być śmiertelną, nóż przeszył płuca.
— Ktoś ty?... Kto jesteś? — zapytał Gilbert, lecz nie otrzymał odpowiedzi.
— Kto cię zranił?
Niewolnik nie mógł już wymówić ani słowa.
Mars poruszał gałęzią, ażeby rozpoznać miejsce, w którem zbrodnia została spełnioną.
Spostrzegł wtedy palisadę i niewyraźną sylwetkę blockhauzu. Był to rzeczywiście fort Czarnej Przystani, o którego istnieniu nawet nie wiedziano już w tej części hrabstwa Duval.
— Fort! — wykrzyknął Mars.
I pozostawiwszy swego pana przy umierającym, skoczył ku zabudowaniu. W jednej chwili przebiegł wnętrze blokhauzu i zajrzał do wszystkich pokoi, których drzwi wychodziły na salę środkową. W jednym z nich znalazł resztki ognia, dymiące jeszcze. Fort był więc ledwo co opuszczony. Ale jakiemu rodzajowi ludzi mógł służyć za schronienie: białym, czy seminolom? Bądź cobądź, należało się tego dowiedzieć, i to od tego rannego, który kona. Trzeba poznać nazwiska zabójców, którzy musieli ujść dopiero przed kilku godzinami.
Mars wyszedł z blokhauzu, obszedł dokoła palisadę od strony wewnętrznej, świecił pochodnię, pod drzewami... ale nie było nikogo! Gdyby Gilbert i on przybyli rano, możeby zastali jeszcze tych, którzy zamieszkiwali fort. Teraz było już zapóźno.
Metys wrócił do swego pana i powiedział mu, że znajduję się w blokhauzie Czarnej Przystani.
— Czy ten człowiek mógł odpowiadać? — zapytał.
— Nie — odpowiedział Gilbert — stracił przytomność i wątpię, żeby ją odzyskał.
— Spróbujemy, panie Gilbercie — odpowiedział Mars. — Jest w tem tajemnica, która należy wyświetlić, a nikt jej nam nie wyjawi, gdy ten biedak umrze!
— Prawda, Marsie! Przenieśmy go do fortu... Może tam przyjdzie do siebie. Nie możemy go pozostawić na tem wybrzeżu!...
— Weź pan pochodnię, panie Gilbercie — odpowiedział Mars. — Jestem dosyć silny, zaniosę go sam.
Gilbert pochwycił zapaloną gałęź. Metys podniósł ciało, które już było bezwładną masą, wszedł po schodkach, prowadzących do galerji i przez okno dostał się do jednego z pokojów, gdzie też złożył swój ciężar.
Położono umierającego na posłaniu z ziół; poczem Mars przytknął mu do ust flaszkę z wódką. Serce biedaka biło jeszcze, chociaż bardzo słabo i zrzadka. Życie już zeń ulatywało... Czyż nie wyjawi swej tajemnicy przed wydaniem ostatniego tchnienia?
Zdawało się, że ta odrobina wódki wlewa w niego trochę życia. Otworzył oczy i wlepił je w Marsa i Gilberta, którzy próbowali wyrwać go śmierci.
Chciał mówić... Kilka niezrozumiałych brzmień wyszło z jego ust... może imię!
— Mów!... mów!... — wołał Mars.
Podniecenie metysa było rzeczywiście nie do wytłómaczenia; jak gdyby zadanie, któremu poświęcił wszystko, zależało od ostatnich słów tego umierającego!
Młody niewolnik napróżno usiłował wybełkotać kilka słów... Nie miał już siły.
W tej chwili Mars spostrzegł, że w kieszeni kurtki niewolnika znajduje się kawałek papieru. W mgnieniu oka porwał ów papier, otworzył i przeczytał przy świetle pochodni.
Następujące słowa były tu nakreślone węglem:
„Jesteśmy porwane przez Texara do Czarnej Przystani... wiozą nas do Ewerglad.. na wyspę Carneval... kartka powierzona temu młodemu niewolnikowi... dla p. Burbanka...“
Było to pismo, dobrze znane Marsowi.
— Zerma! — wykrzyknął.
Posłyszawszy to imię, umierający otworzył oczy i pochylił głowę na znak potwierdzenia.
Gilbert, podniósłszy go do połowy, zapytał:
— Zerma?
— Tak.
— I Dy?
— Tak!
— Kto cię zamordował?
— Texar...
Było to ostatnie słowo biednego niewolnika; padł nieżywy na posłanie z ziół.
Tegoż wieczora, przed samą północą, Gilbert i Mars powrócili do Castle-House. Ileż trudności przyszło im pokonać, zanim się wydobyli z Czarnej Przystani! W chwili, gdy opuszczali blokhauz, noc zaczęła się rozpościerać nad doliną Saint-Johnu. Pod drzewami laguny panowały zupełne ciemności. Gdyby nie rodzaj instynktu, jakim się kierował Mars pomiędzy przesmykami, pośród wysepek, zlewających się z ciemnościami nocy, napewno nie dosięgliby rzeki. Ich czółno musiało się zatrzymać kilkanaście razy przed zaporą, której nie zdołało przebyć, i znów się cofać, ażeby dotrzeć do jakiego przystępnego kanału. Trzeba było zapalić smolne gałęzie i umieścić je na przodzie czółna, żeby jako tako oświetlić drogę. Największe trudności napotkali, gdy Mars starał się odnaleźć ujście, którem wody wpływały do Saint-Johnu. Metys nie mógł trafić do otworu, zrobionego w zaroślach z trzcin przez który obydwaj przedostali się przed kilku godzinami. Na szczęście, następował odpływ, czółno mogło zatem iść z prądem, dążącym do swego naturalnego upustu. W trzy godziny później, przebywszy 20 mil, oddzielających Czarną Przystań od plantacji, Gilbert i Mars wylądowali w Camdless-Bayu.
Oczekiwano ich w Castle-House. Domowi nie rozeszli się jeszcze do swoich sypialni, niepokoiło ich bowiem to opóźnienie Gilberta i Marsa, którzy mieli zwyczaj powracać wczesnym wieczorem. Dlaczego ich nie widać? zapytywali jedni drugich. Co ztąd należy wnioskować? Czyżby znaleźli nowy ślad i poszukiwania ich odniosły skutek? Ileż obawy było w tem oczekiwaniu!
Nakoniec przybyli. Gdy kroki ich posłyszano, wszyscy wybiegli na powitanie.
— No cóż... Gilbercie? — wykrzyknął James Burbank.
— Alicja nie omyliła się, ojcze!... — odpowiedział młody oficer — To Texar porwał Dy i Zermę.
— Masz dowody?
— Przeczytaj to, ojcze — rzekł Gilbert, podając świstek papieru, na którym metyska napisała kilka słów.
— Tak, to hiszpan, nie można już wątpić. Ofiary swe zawiózł lub kazał zawieźć do starego fortu, w Czarnej Przystani. Tam przebywał, tając się przed wszystkimi. Biedny niewolnik, któremu Zerma powierzyła ten papier, i od którego pewno się dowiedziała, że Texar zamierza się udać na wyspę Carneval, przypłacił życiem chęć poświęcenia się dla niej. Znaleźliśmy go umierającego z rany, zadanej mu przez Texara; teraz już nie żyje. Wprawdzie Dy i Zermy nie ma już w Czarnej Przystani, ale przynajmniej wiemy, że je powieziono do Ewerglad, i że tam trzeba podążyć... Zaraz jutro, ojcze, zaraz jutro wyruszymy...
— Gotowiśmy, Gilbercie.
— A więc jutro!
Nadzieja zawitała znowu do Castle-House. Już się nie będzie marnowało czasu na bezowocne poszukiwania! Pani Burbankowa odżyła, dowiedziawszy się, jak rzeczy stoją. Znalazła dosyć siły, ażeby wstać z łóżka i na klęczkach podziękować Bogu.
A więc i Zerma stwierdziła, że Texar osobiście przewodniczył porwaniu dziecka w przystani Marino. Jego to widziała miss Alicja na statku, odpływającym na środek rzeki. Jednakże trudno było pogodzić ten fakt z alibi, na jakie powołał się hiszpan. Jakim sposobem mógł być uwięziony przez federalistów, w chwili, kiedy się dopuszczał tej zbrodni? To alibi musiało być zmyślone, tak samo, jak i dawniejsze. Ale jak się wziął do tego i czy owa tajemnica zostanie kiedykolwiek wyjaśnioną.
Zresztą, nie chodziło im już wiele o to, wiedzieli bowiem główną rzecz, mianowicie, że metyska i Dy zawiezione zostały najpierw do blokhauzu w Czarnej Przystani, a potem na wyspę Carneval. Tam, należało ich szukać i tam zaskoczyć Texara. Tym razem nic go nie zdoła obronić od kary, na jaką od tak dawna zasłużył zbrodniczemi knowaniami.
Zresztą, nie było chwili do stracenia. Z Camdless-Bay do Ewerglad jest dość daleko. Droga wynosiła kilka dni. Szczęściem, jak powiedział James Burbank, wszystko było gotowe do wyprawy.
Co się tyczy wyspy Carneval, to na mapie półwyspu Florydy, wskazaną ona była na jeziorze Okee-cho-bee.
Te Ewerglady stanowią pas bagnistej ziemi, przylegającej do jeziora Okee-cho-bee, nieco poniżej 27-go stopnia szerokości geograficznej w południowej części Florydy. Od Jacksonville do tego jeziora liczą około 400 mil. Dalej, znajduje się okolica mało uczęszczana, której podówczas prawie nie znano.
Gdyby Saint-John był żeglowny bez przerwy, aż do źródła, możnaby ową drogę przebyć szybko i bez wielkich trudności. Lecz było bardzo prawdopodobnem, że Saint-John będzie żeglownym tylko na przestrzeni 107 mil, to jest do jeziora Jerzego; dalej bowiem rzeka jest pełną drobnych wysepek, zatamowaną trawami, bez wytkniętego regularnie łożyska i niekiedy wysycha w czasie odpływu; wskutek czego statek z cięższym ładunkiem napotykałby poważne przeszkody, a przynajmniej posuwałby się powoli. Jednakże droga byłaby o wiele bliższa, gdyby można dopłynąć aż do jeziora Waszyngton, prawie na wysokości 28-go stopnia szerokości geograficznej, w poprzek przylądka Malabar. Ale niepodobieństwem było na to rachować. Przezorność nakazywała przygotować się na podróż na przestrzeni 250 mil, pośród okolicy prawie pustej, gdzie nie będzie środków transportu i wogóle wszystkiego, co potrzebne do szybkiej przeprawy. James Burbank, robiąc przygotowania, brał w rachubę również i wypadki.
Nazajutrz, d. 20 marca, grono, mające się puścić w drogę, zebrało się w porcie Camdless-Bayu. James Burbank i Gilbert, niezupełnie wolni od obawy, uściskali panią Burbankową, która nie mogła jeszcze wychodzić ze swego pokoju. Miss Alicja, p. Stannard i oficjaliści towarzyszyli im. Nawet Pyg przyszedł pożegnać się z panem Perry, dla którego doznawał teraz pewnego uczucia, pomny na jego uwagi co do ujemnych stron wolności, do korzystania z której nie był jeszcze dosyć dojrzały.
Do wyprawy należeli: James Burbank, jego szwagier Edward Carrol, wyleczony z rany, Gilbert, rządzca Perry, Mars i 12 murzynów, wybranych pomiędzy najodważniejszymi i najwierniejszymi z całej plantacji. Razem osób 17. Mars dostatecznie był obeznany z rzeką Saint-John, ażeby służyć za sternika, dopóki żegluga będzie możliwą, tak z tej, jak z tamtej strony jeziora Jerzego. Co do murzynów, ci, nawykli do wiosłowania, mieli wprawiać w ruch swe krzepkie ramiona w razie zbyt słabego prądu lub przeciwnego wiatru.
Statek, jeden z największych w Camdless-Bay, mógł dowoli rozwinąć żagiel, który ułatwiał mu, w razie pomyślnego wiatru, przemykanie się przez zakręty kanału. Był on zaopatrzony w dostateczną ilość broni i amunicji, tak, że James Burbank i jego towarzysze nie potrzebowali się lękać band seminolów, oraz popleczników Texara. Istotnie należało przewidywać wszystko, co mogło stanąć na przeszkodzie wyprawie.
Nastąpiła wreszcie chwila pożegnania. Gilbert ucałował miss Alicję i James Burbank uściskał ją również, jak gdyby już była jego córką.
— Ojcze... Gilbercie... — rzekła — przywieźcie małą Dy!... Przywieźcie tę moję siostrzyczkę...
— Dobrze, droga Alicjo! — odpowiedział młody oficer — dobrze!... Przywieziemy ją przy pomocy boskiej.
P. Stannard, miss Alicja, oficjaliści i Pyg zostali w porcie Camdless-Bay, podczas gdy odwiązywano statek. Wszyscy przesłali mu ostatnie pożegnanie w chwili, kiedy, porwany wiatrem północno-wschodnim, dzięki przypływowi, szybko znikał za przystanią Marino. Było wtedy około szóstej rano. W godzinę potem statek wymijał wioskę Mandaryna, o dziesiątej zaś, bez pomocy wioseł, dotarł do wysokości Czarnej Przystani.
Serce im biło, gdy mijali lewy brzeg rzeki, poza który sięgały wody w czasie przypływu; tam, poza temi zaroślami z trzcin, Dy i Zerma były najpierw więzione. Tam, od dwóch tygodni przeszło, Texar i jego wspólnicy ukrywali je tak głęboko, że nie pozostawało żadnego śladu.
James Burbank z Stannardem, a później Gilbert i Mars, dziesięć razy płynęli rzeką na wysokości tej laguny, nie domyślając się, że stary blokhaus służy za schronienie ofiarom.
Ponieważ nie mieli powodu do zatrzymywania się w tem miejscu i pilno im było rozpocząć poszukiwania o kilkaset mil dalej, w kierunku południowym, statek ominął Czarną Przystań.
Do pierwszego posiłku zasiedli wszyscy razem.
Byli oni zaopatrzeni w żywność na dwadzieścia dni, w beczki do przewożenia produktów spożywczych, gdy im wypadnie puścić się lądem, oraz niektóre przedmioty do obozowania podczas wypoczynków dziennych lub nocnych w gęstych lasach, jakiemi są pokryte nadbrzeżne terytorja Saint-Johnu.
Około jedenastej, chociaż morze odpłynęło, pomyślny wiatr nie przestał dąć; mimo to należało uciec się do wioseł, ażeby nie zwolnić biegu. Statek, party krzepkiemi rękami murzynów, posuwał się szybko w górę rzeki.
Mars stał, milczący, u steru i pewną ręką manewrował pośród wytworzonych przez wyspy i wysepki odnóg na środku Saint-Johnu. Trzymał on się przesmyków, w których prąd był mniej gwałtowny. Nigdy się nie omylił co do żeglowności odnogi i nie narażał statku na to, aby osiadł na mieliźnie, gdy wody odpłyną. Aż do jeziora Jerzego znał równie dobrze to koryto, jak zakręty poniżej Jacksonvillu i tak bezpiecznie sterował statkiem, jak kanoniarkami komendanta Stevensa.
Saint-John był opuszczony w tej części swego biegu. Zwykły ruch przewozowy ustał od czasu wzięcia Jacksonvillu. Jeśli jaki statek płynął w górę lub w dół rzeki, to transportował on wojska federalne, albo służył za środek komunikacyjny pomiędzy komendantem i jego podwładnymi. Powyżej Picolata, prawdopodobnie i ten ruch miał całkiem ustać.
James Burbank dotarł do tej mieściny około szóstej wieczorem. Oddział północnych zajmował tę miejscowość.
Gilbert Burbank przypomniał się oficerowi, dowodzącemu oddziałem; przedstawiwszy kartkę komendanta Stevensa, mógł podążać dalej.
Ów przystanek trwał tylko kilka chwil. Ponieważ zaczynał się przypływ, statek raźno mknął pomiędzy głębokiemi lasami, które się ciągnęły z obu stron rzeki. Na lewem wybrzeżu, za bagnem, zaczynał się las, o kilka mil powyżej Picolata. Lasy dokoła były gęste i głębokie. Podróżni minęli jezioro Jerzego, nie ujrzawszy ich końca.
Trochę po szóstej, James Burbank i jego towarzysze stracili z oczu, po za zakrętem rzeki, czerwonawą wieżę starego fortu hiszpańskiego, który, opuszczony od wieków, góruje nad wysokiemi wierzchołkami wielkich nadbrzeżnych drzew palmowych.
— Marsie — zapytał wtedy James Burbank — czy nie boisz się puścić nocą na Saint-John?
— Nie, panie Jamesie — odpowiedział Mars. — Do jeziora Jerzego ręczę za siebie; co będzie dalej, to zobaczymy. Zresztą, nie mamy godziny do stracenia i kiedy sprzyja przypływ, korzystajmy zeń. Im dalej będziemy się posuwali, tem przypływ stanie się słabszy i mniejszy, dlatego też, mojem zdaniem, powinniśmy płynąć dzień i noc.
Mars odezwał się z tą propozycją po rozważeniu okoliczności. Kiedy się podejmował przepłynąć, należało zaufać jego zręczności. Nie pożałowano tego, statek z łatwością płynął całą noc w górę Saint-Johnu. Przypływ dopomagał im jeszcze kilka godzin; a i murzyni, luzując się, pchnęli łódź o jakie 15 mil dalej ku południowi.
Nie zatrzymywano się ani tej nocy, ani w ciągu dnia 22-go, który się nie upamiętnił żadną przygodą, ani też przez 12 następnych godzin. Górna część rzeki zdawała się zupełnie opuszczoną. Żeglowało się, rzec można, pośród długiego lasu starych cedrów, których gałęzie splatały się niekiedy z sobą ponad wodą, tworząc gęste sklepienie z zieleni. Wiosek wcale nie było widać, plantacyj lub pojedynczych siedzib również. Nadbrzeżne grunta nie nadawały się do żadnego rodzaju uprawy. Koloniście nie przyszłoby na myśl urządzić tam gospodarstwa rolnego.
Po kilku dniach podróży, wraz z pierwszym brzaskiem dnia, rzeka rozlała się szeroko i brzegi jej wydobyły się nareszcie z lasu bez końca. Okolica, bardzo płaska, sięgała aż do krańca widnokręgu, oddalonego o kilka mil.
Było to jezioro — jezioro Jerzego, które Saint-John przerzyna z południa ku północy i od którego zapożycza część swych wód.
— Tak, to jezioro Jerzego, które zwiedziłem już, towarzysząc wyprawie, która otrzymała polecenie zajęcia górnego biegu rzeki — powiedział Mars.
— A jak daleko jesteśmy teraz od Camdless-Bay? — zapytał James Burbank.
— O jakie sto mil — odrzekł Mars.
— To nie stanowi nawet trzeciej części drogi, jaka nam pozostaje do Ewerglad — zauważył Edward Carrol.
— Marsie — zapytał Gilbert — jakże postąpimy teraz? Czy, wysiadłszy ze statku, będziemy szli jednem z wybrzeży Saint-Johnu? Kosztowałoby to wiele trudu i opóźniłoby nas. Czyby zatem nie można, przepłynąwszy jezioro Jerzego, posuwać się dalej tą wodną drogą aż do miejsca, gdzie przestanie być żeglowną? Czy nie można spróbować, choćby przyszło wysiąść na ląd, jeśli się to nie uda i jeżeli nie będziemy mogli puścić się znowu na wodę? Warto przynajmniej spróbować... Jak myślisz?
— Spróbujmy, panie Gilbercie — odpowiedział Mars.
Rzeczywiście, nie było innego punktu wyjścia.
Zawsze możnaby wylądować; a podróżując wodą, oszczędzało się dużo trudów i mitręgi.
Statek wpłynął więc na powierzchnię jeziora Jerzego, trzymając się wschodniego brzegu.
Dokoła jeziora, na tych płaskich gruntach, roślinność jest rzadsza, niż nad brzegami rzeki. Rozległe bagniska ciągną się, jak okiem sięgnąć. Niektóre przestrzenie ziemi, mniej wystawione na zalew wód, rozścielają kobierce z czarnych mchów, od których odbijają fioletowe cienie drobnych grzybów, rosnących tam miljardami. Należy stronić od tych ruchomych gruntów, trzęsawisk, na których noga nie może się oprzeć bezpiecznie.
Gdyby James Burbank i jego towarzysze musieli wędrować pieszo po tej części terytorjum Florydy, kosztowałoby ich to wiele wysiłków, mozołów, straconego czasu i w końcu wypadłoby się nawet może cofnąć. Tylko ptaki wodne, po większej części płetwonogi, mogą przebiegać bagna. Gdyby zbrakło żywności na statku, byłoby tu łatwo zaopatrzyć się w cyranki, kaczki, krzyki. Zresztą, chcąc polować na tych wybrzeżach, trzebaby stawić czoło całemu legionowi wężów bardzo niebezpiecznych, których ostry syk dawał się słyszeć na powierzchni kobierców zieleni i błota... Mówiąc nawiasem, gady te napotykają zaciętych nieprzyjaciół w gromadach białych pelikanów, należycie uzbrojonych do tej zabójczej wojny.
Statek posuwał się szybko. Ostry wiatr północny parł go w dobrym kierunku. Wskutek tego wiosła mogły wypoczywać cały dzień. Do wieczora przebyto bez znużenia trzydziestomilową przestrzeń, jaką zajmuje jezioro Jerzego od północy ku południowi. Około szóstej, James Burbank i grono jego towarzyszy stanęli u dolnego kąta, którym Saint-John wpada do jeziora.
Zatrzymano się tam i to najwyżej na pół godziny dla powzięcia wiadomości; w tem miejscu garstka domostw stanowiła wioskę. Były one zamieszkane przez tych florydczyków nomadów, którzy specjalnie oddają się polowaniu i połowowi ryb na początku wiosny. Na propozycję Edwarda Carrola postanowiono zażądać tam wskazówek, tyczących się przejazdu Texara, i pomysł ten okazał się najlepszym w skutkach.
Zapytano jednego z mieszkańców wioseczki, czy nie widział w ciągu kilku ostatnich dni statku, który płynął po jeziorze Jerzego, w stronę jeziora Waszyngton i czy na tym statku, który wiózł zapewne siedem albo osiem osób, nie znajdowała się murzynka i dziecko, dziewczynka biała.
— Rzeczywiście — odpowiedział ów człowiek — przed czterdziestu ośmiu godzinami widziałem statek; jest to zapewne ten sam, o jakim mówicie.
— Czy zatrzymał się w tej wsi? — zapytał Gilbert.
— Nie! owszem, spieszył w górę rzeki. Widziałem wyraźnie na pokładzie kobietę z dzieckiem na ręku — dodał zapytywany.
— Miejmy nadzieję, moi przyjaciele, trafiliśmy na ślad!
— Tak! — odpowiedział James Burbank — wyprzedził nas tylko o 48 godzin i jeśli nasz statek posłuży nam dobrze parę dni, dogonimy go!
— Czy znasz Saint-John powyżej jeziora Jerzego? — zapytał Edward Carrol mieszkańca osady.
— Znam... i nawet płynąłem nim w górę na przestrzeni przeszło stu mil.
— Czy sądzisz, że byłby żeglowny dla takiego statku, jak nasz?
— Ile wasz statek bierze wody?
— Około trzech stóp — odpowiedział Mars.
— Trzy stopy? W niektórych miejscach będzie trochę płytko; jednak, gruntując przesmyki, zdaje mi się, że dotrzecie państwo do jeziora Waszyngton.
— A jak daleko będzie ztamtąd do jeziora Okee-cho-bee? — zapytał p. Carrol.
— O, jakie stopięćdziesiąt mil.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu. Siadajmy i płyńmy, dopóki nie zbraknie wody — zawołał Gilbert.
Wszyscy powrócili na miejsca. Ponieważ wiatr uciszył się wieczorem, wiosła zostały wprawione w ruch i energicznie wzięto się do sterowania. Zacieśnione brzegi rzeki znikły szybko: zanim noc zupełnie zapadła, posunięto się o kilka mil ku południowi. Nie pomyślano o przystanku, ponieważ można było odbyć nocleg na pokładzie. Księżyc był prawie w pełni; spodziewano się widnej nocy, Gilbert umieścił się u steru. Mars stał na przedzie z długą żerdzią w ręku. Gruntował on ciągle, a gdy natrafił na dno, starał się prowadzić statek głębszą wodą, tak, że dotknięto dna zaledwie parę razy w ciągu tej nocnej przeprawy. Wogóle statek płynął naprzód bez wysiłku. Gdy nastąpił ranek, Gilbert obliczył, że się posunął przez noc o 15 mil. Jakież szanse powodzenia mieli James Burbank i jego towarzysze, gdyby rzeka, ciągle żeglowna, mogła ich doprowadzić niemal do samego celu!
Ale w ciągu dnia napotkali kilka przeszkód. Wskutek krętego koryta rzeki, wytwarzają się tam często mielizny. Nagromadzony piasek tworzy przeszkody, które wypada omijać. Przysparza to drogi, a tem samem powoduje pewne opóźnienie. Nie można też było wyzyskać wiatru ze względu na ciągłe zakręty drogi. Murzyni zginali się tedy nad wiosłami, pracując tak usilnie, że udawało się im odzyskać tracony czas.
Zdarzały się i inne przeszkody i na Saint-Johnie. Były to pływające wyspy, utworzone przez ogromne nagromadzenie bujnej roślinności. Ten kobierzec z ziół jest tak twardy, że ptactwo wodne obiera tu sobie siedliska i miejsce zabaw.
Należało unikać tych mas roślinnych, z pomiędzy których byłoby się trudno wydobyć. Gdy je dostrzeżono, Mars usiłował oddalać się od nich.
Brzegi rzeki porośnięte były gęstemi lasami. Już nie widziano niezliczonych cedrów, których stopy wilży Saint-John w górnym biegu. Tutaj rośnie mnóstwo sosen, wysokich na 150 stóp, należących do gatunku sosny północnej; sosny znajdują pomyślne warunki pośród tych gruntów wilgotnych.
Ziemia jest tu bardzo elastyczną, tak dalece, że, chodząc po jej powierzchni, można stracić równowagę. Szczęściem, gromadka Jamesa Burbanka nie potrzebowała wystawiać się na podobną próbę. Saint-John wciąż dźwigał ją na swym wodnym grzbiecie i niósł w kierunku dolnej Florydy.
Dzień minął bez przygód; noc również. Rzeka ciągle była opuszczona. Na jej wodach nie spostrzegano ani jednego statku; na wybrzeżach ani jednej chaty. Okoliczność ta była, zresztą, pożądaną. Lepiej było nie spotykać nikogo w tych dalekich okolicach, gdzie spotkania mogą być niebezpieczne, albowiem włóczęgi leśne, myśliwi z zawodu, awanturnicy z rozmaitych stron, są ludźmi więcej, niż podejrzanymi.
Należało się także obawiać obecności milicyj z Jacksonvillu albo z miasta św. Augustyna, które Dupont i Stevens zmusili cofać się ku południowi. Ta ewentualność byłaby jeszcze groźniejsza. W tych oddziałach z pewnością znajdowaliby się stronnicy Texara, którzy chcieliby się niewątpliwie zemścić na Jamesie Burbanku i na Gilbercie. Gromadce zaś naszej wypadało unikać wszelkiego starcia, prócz wypadku, gdyby hiszpanowi mieli siłą odebrać branki Na szczęście, okoliczności tak dalece sprzyjały Burbankom, że d. 25-go wieczorem, przebyli przestrzeń pomiędzy jeziorem Jerzego a jeziorem Waszyngton. Statek, dotarłszy do skraju tych wód stojących, musiał się zatrzymać; nie mógł płynąć dalej ku południowi z powodu, iż rzeka była wąska i płytka.
Przebywszy już dwie trzecie drogi, gromadka Jamesa Burbanka znajdowała się teraz o 140 mil od Ewerglad.
Jezioro Waszyngton, długie na jakie 10 mil, jest jednem z najmniej godnych uwagi w tej okolicy Florydy południowej. Jego płytkie wody pełne są traw, które prąd odrywa od łąk i wysepek pływających; trawy te, to istne gniazda wężów. Ztąd żegluga po jeziorze przedstawia wiele niebezpieczeństw.
Jezioro więc jest tak samo puste, jak jego wybrzeża, a statki z Saint-Johnu zapuszczają się tam nader rzadko.
Na południe jeziora, rzeka znów płynie dalej, dążąc w prostszym kierunku na południe półwyspu. Jest ona wtedy tylko płytkim strumieniem, którego źródła położone o 30 mil na południe, pomiędzy 28-ym a 27-ym stopniem szerokości geograficznej.
Saint-John przestaje być żeglowny poniżej jeziora Waszyngton. Jakkolwiek sprawiło to przykrość Jamesowi Burbankowi, musiał się jednak zrzec dalszej podróży wodą i wylądować w okolicy bardzo niedostępnej, najczęściej bagnistej, pokrytej lasami bez końca, których grunt, poprzerzynany dopływami i trzęsawiskami, stanowi pułapkę dla pieszych wędrowców.
Wylądowano. Broń i skrzynie z zapasami rozdzielone zostały pomiędzy murzynów. Nie mogło to ich nużyć ani krępować w pochodzie, a tem samem opóźniać go. Wszystko z góry było przewidziane. Gdyby wypadło zatrzymać się, obozowisko mogło być rozłożone w przeciągu kilku minut. Przedewszystkiem, Gilbert, przy pomocy Marsa, zajął się ukryciem statku. Chodziło o to, żeby go nie spostrzegli mieszkańcy Florydy, albo seminolowie, gdyby odwiedzili wybrzeża jeziora. Należało mieć pewność, że się go odnajdzie za powrotem, ażeby popłynąć w dół Saint-Johnu.
Pod spadającemi gałęziami drzew, pośród olbrzymich trzcin, z łatwością znaleźli miejsce dla statku, złożywszy pierwej maszt. Statek tak głęboko ukryto pod gęstą zielenią, że niepodobna go było ujrzeć z wybrzeży.
Tak samo zapewne miała się rzecz z inną barką, o której wynalezienie Gilbertowi bardzo chodziło; z tą mianowicie, którą Dy i Zerma tu przypłynęły. Niezawodnie, z powodu nieżeglowności wód, Texar musiał z niej wysiąść w okolicy, w której jezioro komunikuje się z rzeką. Jak Jamas Burbank musiał postąpić, tak też wypadło pewno i hiszpanowi. Dlatego też, korzystając ze schyłku dnia, rozpoczęto pilne poszukiwania statku. Byłby on cenną w skazówką i dowodem, że Texar płynął rzeką aż do jeziora Waszyngton.
Poszukiwania nie odniosły skutku. Statku nie znaleziono, bądź że nie szukano dosyć daleko, bądź że hiszpan zniszczył go w przekonaniu, że mu już nie będzie potrzebny.
Jakże ta podróż musiała być uciążliwa pomiędzy jeziorem Waszyngton i Ewergladam i, gdzie nie ma rzeki, dla oszczędzenia trudów kobiecie i dziecku. Wszyscy wyobrażali sobie Dy, niesioną przez metyskę Zermę, która musiała podążać za mężczyznami, przywykłymi do podobnych pochodów przez okolicę, najeżoną przeszkodami; Zermę, znoszącą obelgi, gwałtowne uniesienia, bicie, dla przyspieszenia kroków, usiłującą ustrzedz dziewczynkę od upadku, z zapomnieniem o sobie. Mars, wyobrażając sobie żonę, narażoną na tyle cierpień, bladł i powtarzał:
— Ja zabiję Texara!
Czemuż nie znajduje się jeszcze na wyspie Carneval wobec nędznika, którego niecne knowania przyczyniły tyle mąk rodzinie Burbanków i wydarły mu Zermę, jego ukochaną żonę.
Obozowisko urządzono na krańcu małego przylądka, wystającego z północnego kąta jeziora. Ostrożność nie pozwalała puszczać się nocą na nieznane terytorjum, gdzie widnokrąg musiał być ograniczony. Dlatego też, po naradzie, umyślono dopiero o świcie ruszyć w dalszy drogę. Zbyt łatwo było zabłąkać się w tych gęstych lasach, żeby się chcieli ryzykować.
Noc przeszła spokojnie. O czwartej rano, w chwili, kiedy się zaczęła ukazywać zorza, wyruszono w pochód. Połowa gromadki wystarczała do transportowania pak z żywnością i przedmiotów, potrzebnych do obozowania. Murzyni mieli się luzować. Wszyscy, panowie i słudzy, uzbrojeni byli w karabiny Minie’go, które się nabija jedną kulą i czterema sztukami sarniego szrutu, oraz w rewolwery Colta, tak rozpowszechnione pomiędzy wojującymi od początku wojny. W tych warunkach można było śmiało stawiać opór przynajmniej sześćdziesięciu seminolom, a nawet w razie potrzeby zaatakować Texara, choćby mu towarzyszyła takaż liczba jego stronników.
Uznano za właściwe, dopóki się tylko da, trzymać się brzegu Saint-Johnu. Rzeka płynęła wtedy ku południowi, a tem samem w kierunku jeziora Okee-cho-bee. Była to niejako nić, przeciągnięta przez długi labirynt lasów. Można było iść jej śladem, bez obawy zabłąkania się. Gromadka naszych wędrowców puściła się więc wzdłuż jej brzegów.
Była to rzecz dosyć łatwa. Na prawym brzegu zarysowało się coś na kształt ścieżki, prawdziwa droga do holowania statków, która mogłaby służyć do pociągnięcia jakiego lekkiego czółna ku górnemu biegowi rzeki. Szli dosyć szybkim krokiem; Gilbert i Mars przodem, James Burbank i Edward Carrol w tyle, rządzca Pęrry pośród murzynów, którzy się luzowali co godzinę w noszeniu pak. Przed wyruszeniem w drogę, posilono się naprędce. O dwunastej miał nastąpić obiad, o szóstej wieczorem kolacja i rozłożenie obozu, jeśli, z powodu ciemności, nie będzie można iść dalej, lub też puścić się znów w drogę.
Najpierw należało obejść dokoła wschodni brzeg jeziora Waszyngton. Brzeg dosyć płaski i mający grunt prawie ruchomy. Wtedy lasy ukazały się znowu; ale nie były one tam ani tak gęste, ani tak rozległe, jak w dalszych miejscowościach. Zależało to od natury składających się na nie drzew.
W samej rzeczy, były tam tylko gęstwiny, wydających czerwoną farbę, twardych drzew amerykańskich, o drobnym liściu i żółtych gronach, których środek, brunatnej barwy, jest używany do farbiarstwa; były też wiązy meksykańskie, z białemi kiściami, właściwe do różnych użytków domowych i których cień podobno leczy z najuporczywszych katarów. Tu i owdzie rosły kępy drzew chinowych, które tam są tylko krzewami drzewiastemi, podczas gdy w Peruwji, ojczyźnie swojej, przedstawiają się one, jako wspaniałe drzewa. Nakoniec, nie znające umiejętnej uprawy, ukazują się rośliny o jaskrawych barwach: goryczki, amarille, asklepie, których delikatne kity służą do wyrabiania różnych tkanin. Tak krzewy, jak i kwiaty — według uwagi jednego z najbardziej kompetentnych badaczów Florydy — „żółte lub białe w Europie, przybierają w Ameryce rozmaite odcienia czerwone, od purpurowego do blado-różowego“.
Nad wieczorem, gęstwiny znikły, ustępując miejsca wielkiemu gajowi cyprysowemu, który się ciągnie aż do Ewerglad.
Gromadka nasza uszła tego dnia około dwudziestu mil; Gilbert zapytał towarzyszów, czy nie są nadto znużeni.
— Gotowiśmy wyruszyć w drogę — odrzekł jeden z murzynów, w imieniu innych.
— Czy tylko nie zabłądzimy w nocy? — zauważył Edward Carrol.
— Nie grozi nam to niebezpieczeństwo, kiedy mamy się trzymać brzegu Saint-Johnu — odpowiedział Mars.
— Zresztą — dodał młody oficer — noc będzie widna. Na niebie nie ma chmur; księżyc, który wzejdzie o jedenastej, nie schowa się do rana. Prócz tego, gałęzie cyprysów są rzadkie, więc w tym gaju noc będzie mniej ciemna, aniżeli w innym lesie.
Ruszono w drogę. Nazajutrz rano, nasi wędrowcy, którzy część nocy byli w drodze, zatrzymali się na pierwszy posiłek u stóp jednego z tych olbrzymich cyprysów, jakich miljony znaleźć można w tej okolicy Florydy.
Kto nie oglądał tych cudów przyrody, ten nie może ich sobie wyobrazić. Wystaw sobie, czytelniku, zieleniejącą łąkę, wyniesioną na sto z górą stóp wysokości, którą podpierają słupy tak proste, jakby utoczone, i po której chciałoby się chodzić. Pod tą łąką ziemia jest miękka i bagnista. Woda stoi tu bez ustanku, tuż roją się żaby, ropuchy, jaszczurki, skorpiony, pająki, żółwie, węże, ptaki wodne wszelakiego rodzaju. Wyżej, przesuwa się rodzaj will ze złocistemi skrzydłami, wiewiórki igrają wśród gałęzi i papugi napełniają las ogłuszającym wrzaskiem. Wogóle, jest to ciekawa okolica, lecz przykra do zwiedzania.
Należało przeto zbadać dobrze grunt, na który się miano zapuścić. Pieszy wędrowiec mógł tu ugrzęznąć po pachy w licznych trzęsawiskach, jednak dzięki ostrożności i światłu księżyca, które się przedostawało przez liście, obeszło się bez wypadku.
Rzeka ułatwiała trzymanie się dobrego kierunku; była to bardzo szczęśliwa okoliczność, bo wszystkie cyprysy podobne są do siebie; wszystkie mają pnie skręcone, wykrzywione, koszlawe, wydrążone u podstawy, rzucające długie korzenie, od których ziemia staje się garbata, i wznoszące się do wysokości 20 stóp w kształcie walcowatych słupów. Są to istne kije od parasoli, z chropowatą rękojeścią, których prosta łodyga podtrzymuje ogromną zieloną parasolkę, co prawda nie chroniącą ani od deszczu ani od słońca.
Pod osłoną tych to drzew James Burbank i jego towarzysze zapuścili się niedługo po wschodzie słońca. Pogoda była przepyszna. Burza wcale nie groziła, a zrobiłaby ona z ziemi bagno nie do przebycia. Jednakże, należało wybierać lepsze drogi, ażeby nie wpaść w niewysychające nigdy błota. Na szczęście, wzdłuż Saint-Johnu, którego prawy brzeg znajduje się na pewnej wysokości, było mniej trudności. Oprócz łożysk strumieni, wpadających do rzeki, które należało omijać lub przebywać wpław, prawie nic nie zmitrężyło czasu.
W ciągu tego dnia nie zauważono nic takiego, coby wskazywało obecność partji południowców albo seminolów, ani też nie natrafiono na ślad Texara i jego towarzyszy. Mógł on się puścić lewym brzegiem rzeki. Nie stanowiłoby to przeszkody, bo, tak jeden, jak i drugi brzeg, ciągnęły się prosto ku dolnej Florydzie, wskazanej w kartce Zermy.
Gdy wieczór nastał, James Burbank zatrzymał się parę godzin; poczem resztę nocy szli szybko. Pochód odbywał się w milczeniu, pośród cyprysów, we śnie pogrążonych. Kopuły z liści nie poruszał najlżejszy wietrzyk. Przy księżycu, już do połowy zmniejszonym, widziały na ziemi cienie czarnej lekkiej sieci gałęzi, wydłużających się wskutek wysokości drzew. Rzeka wydawała bardzo słaby szmer, mnóstwo mielizn wyłaniało się z jej powierzchni i, w razie potrzeby, możnaby ją przebyć z łatwością.
Nazajutrz, po dwugodzinnym przystanku, nasza gromadka udała się tym samym, co poprzednio, porządkiem, w kierunku południowym. Ale w owym dniu nić przewodnia, której się dotąd trzymano, miała się zerwać, albo raczej miało jej zbraknąć na kłębku. W samej rzeczy, Saint-John, zredukowany już do przejrzystej strugi, znikł pod kępą drzew chinowych, pijących jego wody u źródła. W dali gaj cyprysowy zasłaniał widnokrąg.
W tem miejscu ukazał się cmentarz murzynów ochrzczonych, którzy i po śmierci zostali wiernymi wierze katolickiej. Tu i owdzie, skromne krzyże kamienne lub drewniane, zatknięte na wzgórkach, oznaczały miejsce grobów pomiędzy drzewami. Dwa czy trzy groby napowietrzę, podpierane gałęziami, utkwionemi w ziemi, kołysały na wietrze jakiegoś trupa, który już był szkieletem.
— Istnienie cmentarza w tem miejscu mogłoby dowodzić bliskości jakiej wioski lub osady — zauważył Edward Carrol.
— Która zapewne już dziś nie istnieje — odpowiedział Gilbert — kiedy nie ma jej śladu na naszych mapach. Te znikania wsi są aż nazbyt częste w dolnej Florydzie, bądź, że ją opuścili mieszkańcy, bądź, że zostały spustoszone przez indjan.
— Gilbercie — rzekł James Burbank — jakże sobie radzić będziemy teraz, kiedy nie nadaje już nam kierunku Saint-John?
— Busola będzie naszą kierowniczką, mój ojcze — odpowiedział młody oficer — choćby las był jak najrozleglejszy i jaknajgęstszy, nie możemy zabłądzić!
— A więc w drogę, panie Gilbercie! — wykrzyknął Mars, który się nie mógł utrzymać na miejscu podczas tych przystanków. — W drogę i z Bogiem!
O pół mili za cmentarzem murzyńskim, gromadka nasza weszła pod sklepienie z zieleni i, przy pomocy busoli, prawie niezwłocznie spuściła się ku południowi.
W czasie pierwszej części dnia nie zdarzyła się żadna przygoda. Do owego czasu nic nie stawało im na przeszkodzie. Ale czy tak będzie dalej? Czy cel zostanie osiągnięty, czy też rodzina Burbanków skazaną zostanie na rozpacz? Nie odnaleźć dzieweczki i Zermy, wiedzieć, że są narażone na wszelkie przykrości, wystawione na wszystkie zniewagi i nie módz ich wyzwolić, byłoby to męczarnią.
Około południa zatrzymano się. Gilbert, obliczywszy, ile drogi uszli od jeziora Waszyngton, miarkował, że się znajdują o 50 mil odległości odeń. Osiem dni upłynęło od wyjazdu z Camdless-Bay i więcej niż 300 mil zrobiono z wyjątkową szybkością. Prawda, że najpierw rzeka, prawie do swego źródła, a potem gaj cyprysowy, nie nasunęły poważnych przeszkód. Ponieważ nie było tych ulewnych deszczów, któreby mogły uniemożebnić żeglugę po Saint-Johnie i rozmiękczyć grunt poza jego brzegami, w te piękne noce, oblane pysznym blaskiem księżyca, wszystko sprzyjało i podróży i wędrowcom.
Teraz, oddzielała ich od wyspy Carneval przestrzeń względnie mała. Mieli nadzieję, że po tych ośmiu dniach nieustających wysiłków dotrą nakoniec do celu przed upływem czterdziestu ośmiu godzin; a wtedy nastąpi rozwiązanie, którego przewidzieć z góry było niepodobieństwem.
Ale, jakkolwiek dotąd szczęście sprzyjało Jamesowi Burbankowi i jego towarzyszom, w drugiej połowie tego dnia mieli powody lękać się przeszkód nie do przezwyciężenia.
Posiliwszy się w południe, ruszyli dalej w zwykłych warunkach. Nie było widać nic nowego; napotykali tylko duże bagniska do omijania i strumyki, przez które, brodząc, mieli wody po kostkę. Słowem, te niewielkie zawady prawie nie przysparzały drogi.
Jednakże około czwartej nad wieczorem Mars zatrzymał się nagle; a gdy go towarzysze dogonili, pokazał im ślady kroków, wyciśniętych na ziemi.
— Nie można wątpić, że niedawno przeszła tu gromada ludzi — odezwał się James Burbank.
— I to liczna gromada — dorzucił Edward Carrol.
— Zanim coś postanowimy, należy zbadać, z której strony wyszły te kroki i w którą zmierzały — powiedział Gilbert.
Wzięto się pilnie do dzieła.
Na przestrzeni pięciuset yardów ku wschodowi można było śledzić te odciski kroków, ciągnące się i dalej; ale dłuższe podążanie za temi śladami zdawało się zbyteczne. Kierunek ich dostatecznie wskazywał, że gromada, złożona ze 150 do 200 ludzi, opuściwszy wybrzeże Atlantyku, przeszła niedawno przez tę część gaju cyprysowego. W zachodniej stronie ślady zmierzały wciąż ku zatoce meksykańskiej, na poprzek półwyspu Florydy, który w tej szerokości geograficznej nie wynosi 200,000 mil szerokości. Można było również zauważyć, że ten oddział, zanim się puścił dalej w tym kierunku, wypoczął właśnie w tem samem miejscu, gdzie się obecnie znajdował James Burbank z gronem swoich towarzyszów.
Gilbert i Mars, zaleciwszy innym gotowość na każde zawołanie, szli ćwierć mili lewą stroną lasu, gdzie zauważyli, że ślady kroków ciągną się wyraźnie ku południowi.
Gdy powrócili obaj do obozowiska, Gilbert rzekł:
— Wyprzedza nas gromada ludzi, idących tą samą drogą, co my, od jeziora Waszyngton. Są to ludzie uzbrojeni, ponieważ znaleźliśmy kawałki nabojów, któremi rozpalali ogniska, jak o tem świadczą zagasłe węgle. Co to za ludzie, nie wiem, ale to pewna, że ich jest wielu i że zmierzają ku Ewergladom.
— Czy to nie gromada koczujących seminolów? — zapytał Edward Carrol.
— Nie — odpowiedział Mars — ślad kroków wyraźnie wskazuje, że ci ludzie są amerykanami...
— Może to żołnierze z milicji florydzkiej? — odezwał się James Burbank.
— Należy się tego obawiać — odrzekł Perry. — Ich liczba zdaje się zbyt wielka, żeby należeli do bandy Texara...
— Chyba, że się z nim połączyli jego stronnicy — powiedział Edward Carrol. — W takim razie mogłoby ich być kilkuset.
— Przeciwko siedemnastu! — odrzekł rządzca.
— Mniejsza o to! — zawołał Gilbert. — Jeśli nas zaczepią, albo jeżeli nam wypadnie ich zaatakować, to ani jeden z nas nie cofnie się!
— Nie!... Nie!... — wykrzyknęli odważni towarzysze młodego oficera.
Był to zapał bardzo naturalny, bez wątpienia, jednakże, po namyśle, musiano przyznać, że podobna ewentualność byłaby szkodliwą w skutkach.
Jakkolwiek ta myśl nasunęła się pewno wszystkim. nikt nie stracił odwagi. Ale tak blisko celu napotkać przeszkodę! I jaką przeszkodę! Oddział południowców, może stronników Texara, którzy zamierzają wynaleźć hiszpana w Ewergladach, ażeby tam razem czekać chwili ukazania się znowu na północy Florydy!
Tak! Tego to należało się lękać. Wszyscy to czuli. Dlatego też, po pierwszym porywie zapału, wszyscy byli milczący, zamyśleni, wpatrywali się w swego młodego przywódzcę, zaciekawieni, jaki im rozkaz wyda.
Gilbert także uległ ogólnemu wrażeniu, lecz, podnosząc głowę, rzekł:
— Naprzód!
Tak! Należało iść naprzód. Jednakże, ze w zględu na groźne ewentualności, trzeba się było zachować jaknajostrożniej. Konieczność nakazywała oświetlać drogę, badać gęstwiny gaju, być przygotowanym na wszelki wypadek.
Obejrzano więc starannie broń i przygotowano ją tak, ażeby na dane hasło mogła być użytą. Co się tyczy porządku, w jakim miała postępować nasza gromadka, ten pozostał niezmieniony. Gilbert i Mars mieli stanowić przednią straż w większem oddaleniu, ażeby zapobiedz niespodzianemu zaskoczeniu. Każdy był gotów spełnić swój obowiązek, chociaż tym zacnym ludziom ściskało się widocznie serce, odkąd stawała zapora pomiędzy nimi a celem, do jakiego dążyli.
Nie zwolnili kroku. Jednakże wydało im się roztropniej nie iść za widocznemi wciąż śladami.
Lepiej było nie napotkać oddziału, idącego w kierunku Ewerglad. Na nieszczęście wkrótce przekonali się, że to przyjdzie z pewną trudnością. W samej rzeczy, ten oddział nie szedł w prostej linji. Były ślady kroków na lewo i na prawo, co oznaczało pewną chwiejność, jednakże ogólny ich kierunek szedł ku południowi.
Jeszcze jeden dzień minął. Żadne spotkanie nie zmusiło Jamesa Burbanka do zatrzymania się. Szedł sporym krokiem i widocznie wyprzedził gromadę, błąkająca się po gaju. Znać to było z mnogich śladów, które co godzina pokazywały się świeższe na tym gruncie, cokolwiek wilgotnym. Z wielką łatwością poznawali ilość przystanków, a wtedy ślady nóg krzyżowały się, wskazując, że się krzątano tu i owdzie, bądź gdy się zatrzymano na chwilę, zapewne dla narady, jaką obrać drogę.
Gilbert i Mars wciąż przyglądali się tym śladom z niezmierną uwagą. Ponieważ mogły ich objaśnić co do wielu rzeczy, obserwowali je tak bacznie, jak seminolowie, biegli w badaniu najmniejszych wskazówek na gruntach, jakie przebiegają w czasie polowania lub wojny.
Po takiem to gruntownem badaniu, Gilbert rzekł do ojca:
— Mamy teraz pewność, że ani Zerma ani Dy nie należą do gromady, idącej przed nami, ponieważ nie ma śladu konia na ziemi. Gdyby Zerma znajdowała się tam, musiałaby iść pieszo, niosąc Dy na rękach i możnaby łatwo rozpoznać jej kroki, zarówno jak i Dy na przystankach. Ale nie ma ani jednego śladu, ażeby tędy szła kobieta lub dziecko. Co się tyczy tego oddziału, bez wątpienia jest on zaopatrzony w broń palną. W wielu miejscach widać uderzenie kolby o ziemię. Zauważyłem nawet, że te kolby muszą być podobne do kolb strzelb marynarskich.
Prawdopodobnie zatem milicje florydzkie miały do rozporządzenia broń tego kształtu, bo inaczej byłoby to nie do wytłómaczenia. Prócz tego, jest to, niestety, aż nadto pewne, że ta gromada jest, co najmniej, dziesięć razy liczniejsza od naszej; trzeba się więc zachować z tem większą ostrożnością, im bliżej niej będziemy!
Rozsądek nakazywał usłuchać zalecenia młodego oficera. Tak się też i stało. Co się tyczy wniosków, jakie wyprowadzał o ilości śladów i nóg, musiały one być trafne; że młodej Dy i Zermy nie było w tym oddziale, to się zdawało pewne. A więc nie są na tropie hiszpana. Personel, pochodzący z Czarnej Przystani, nie może być tak liczny i tak dobrze uzbrojony. Zdawało się więc niewątpliwem, że jest to duży oddział milicyj florydzkich, zmierzający ku południowym okolicom półwyspu, a tem samem do Ewerglad, gdzie Texar musiał przybyć jeden lub dwa dni temu.
Słowem, owa gromada, w ten sposób złożona, była groźną dla towarzyszy Jamesa Burbanka.
Wieczorem zatrzymano się na krańcu wąskiej polanki. Musiała ona być zajętą przed kilku godzinami, jak to wskazywały tym razem stosy popiołu, zaledwie ostygłego, resztki ognisk, które były rozpalone w celu obozowania.
Postanowiono wtedy puścić się w pochód dopiero o zmierzchu. Noc zapowiadała się ciemna, niebo było pochmurne; księżyc, prawie w ostatniej kwadrze, miał wzejść bardzo późno. Wszystko to ułatwiało przybliżenie się do oddziału w lepszych warunkach. Może się okaże możliwem poznać go, nie będąc dostrzeżonym, obejść pod osłoną gęstych drzew, wyprzedzić go, żeby przed nim dotrzeć do jeziora Okee-cho-bee oraz do wyspy Carneval.
Nasza gromadka, z Gilbertem i Marsem na czele wyruszywszy o g. 8½, w milczeniu zagłębiła się pod sklepienie z drzew, wśród dość głębokich ciemności. Około dwóch godzin wszyscy szli, przytłumiając odgłos swych kroków, żeby się nie zdradzić.
Nieco po dziesiątej James Burbank jednem słowem zatrzymał murzynów, którymi przewodniczył z Perry'm. Jego syn i Mars spiesznie cofali się ku nim. Wszyscy nieruchomo czekali wyjaśnienia tego nagłego odwrotu. Objaśnienie to nastąpiło niebawem.
— Co się stało, Gilbercie? — zapytał James Burbank. — Coście spostrzegli z Marsem?
— Obozowisko, rozłożone pod drzewami, którego ognie są widzialne.
— Daleko ztąd? — zapytał Edward Carrol.
— O sto kroków.
— Czyście mogli rozpoznać tych ludzi?
— Nie, bo ognie zaczynają gasnąć — odpowiedział Gilbert. — Ale zdaje mi się, żeśmy ich dobrze obliczali na dwustu!
— Czy śpią, Gilbercie?
— Po większej części, ale mają straż. Spostrzegliśmy kilka wart z bronią na ramieniu, które krążą pomiędzy cyprysami.
— Cóż poczniemy? — zapytał Edward Carrol, zwracając się do młodego oficera.
— Przedewszystkiem należy rozpoznać, o ile się da, co to może być za oddział, zanim spróbujemy go obejść.
— Jestem gotów pójść na rekonesans — rzekł Mars.
— Ja pójdę z tobą — dodał Perry.
— Nie, to ja pójdę — odezwał się Gilbert. — Sobie jednemu mogę zaufać w tym względzie...
— Gilbercie — rzekł James Burbank — każdy z nas pragnie narazić życie dla wspólnego dobra, ale, żeby módz dokonać rekonesansu, nie będąc spostrzeżonym, trzeba być samemu...
— Ja też pójdę sam.
— Nie, mój synu, proszę cię, żebyś został z nami. Mars wystarczy.
— Gotów jestem, panie!
I Mars, nie pytając się o nic więcej, znikł w ciemnościach.
Jednocześnie, James Burbank i jego gromadka przysposabiali się do odparcia jakiegobądź napadu. Skrzynie ustawiono na ziemi, a ludzie, którzy je nieśli, schwycili za broń. Wszyscy z bronią, w ręku skryli się za pnie cyprysów, w taki sposób, żeby się połączyć z sobą w chwili, gdy się to okaże potrzebnem.
Z miejsca, zajmowanego przez Jamesa Burbanka, nie można było dojrzeć obozowiska. Dopiero za zbliżeniem się o 50 kroków, niknące już ognie stawały się widzialne. Z tego powodu należało czekać powrotu metysa, zanimby powzięto postanowienie, odpowiednie do okoliczności.
Młody porucznik, bardzo zniecierpliwiony, odszedł o kilka yardów. Mars posuwał się tymczasem z niezmierną ostrożnością, po to tylko wynurzając się z poza jednego drzewa, żeby się schować za drugie. W ten sposób niepodobieństwem było go spostrzedz. Miał nadzieję dojść dosyć blisko, ażeby rozpoznać położenie miejscowości i liczbę ludzi, a nadewszystko do jakiego stronnictwa należą. Nie mógł tego dokonać bez trudności. Noc była ciemna, a ogniska nie dawały już światła. Ażeby osiągnąć skutek, wypadało zakraść się aż pod same obozowisko. Mars był dosyć odważny, ażeby to uczynić, i dosyć zręczny, ażeby podejść czujność wart.
Jednakże Mars pomykał coraz dalej. Nie wziął on z sobą ani karabinu ani rewolworu, należało bowiem unikać wystrzałów i bronić się w cichości.
Dzielny metys znalazł się niebawem bardzo blisko jednego z wartowników, stojącego na straży o 7 lub 8 yardów od obozowiska. Panowała tam głęboka cisza. Ci ludzie, widocznie znużeni długim pochodem, pozasypiali twardo. Tylko straże czuwały na posterunkach mniej lub więcej pilnie, o czem Mars przekonał się wkrótce.
Istotnie jeden z wartowników, któremu Mars przyglądał się bacznie od pewnej chwili, stał wprawdzie, ale widocznie sen brał nad nim górę. Jego karabin leżał na ziemi. Oparty o cyprys, zwiesił głowę i zdawał się usypiać.
— Możeby się można przemknąć poza nim i w ten sposób dotrzeć do krańca obozu? — pomyślał Mars.
Zbliżał się zwolna do szyldwacha: lecz naraz szelest suchej gałęzi, na którą nastąpił, zdradził jego obecność. Człowiek ów wyprostował się, podniósł głowę, wychylił się, spojrzał na prawo i na lewo. Musiał dostrzedz coś podejrzanego, pochwycił bowiem za broń i wycelował.
Jednak, zanim zdążył dać ognia, Mars jednym skokiem był przy nim, wyrwał broń, wymierzoną ku swej piersi, i powalił wartownika o ziemię, przyłożywszy mu swą szeroką dłoń do ust, ażeby nie mógł krzyczeć.
Po chwili, nieznajomy, z zakneblowanemi ustami, porwany w silne ramiona metysa, przeciw któremu daremnie się bronił, został poniesiony na polankę, gdzie się znajdował James Burbank.
Inne straże nic nie zauważyły, dowodząc tem niedbałego pełnienia służby. W kilka chwil potem, Mars przybył ze swoim ciężarem i złożył go u nóg młodego swego pana.
Gromadka murzynów obstąpiła Jamesa Burbanka, Gilberta, Edwarda Carrola i rządzcę Perry. Nawpół uduszony, nieznajomy nie zdołałby przemówić, nawet bez knebla na ustach. Z powodu ciemności nie można było ani widzieć jego twarzy, ani poznać z ubioru, czy należy do milicji florydzkiej.
Mars odwiązał mu usta, poczem wypadało czekać z badaniem, aż odzyska przytomność.
Nakoniec zawołał: „Ratujcie!“
— Milcz! — rzekł James Burbank, hamując go. Nie masz się czego lękać z naszej strony!
— Czego chcecie odemnie?...
— Żebyś powiedział prawdę...
— Będzie to zależało od waszych zapytań — rzekł nieznajomy, odzyskawszy nieco pewności siebie. — Przedewszystkiem, chciałbym wiedzieć, czy trzymacie z Południem, czy z Północą?
— Z Północą.
— Jestem gotów odpowiadać!
Gilbert przystąpił do badania.
— Ilu jest ludzi w oddziale, który tam obozuje? — zapytał.
— Około dwustu.
— Dokąd idzie?
— Ku Ewergladom.
— Kto jest dowódzcą?
— Kapitan Howick!
— Jak to, kapitan Howick, jeden z oficerów Wasbahn! — wykrzyknął Gilbert.
— On sam!
— Ten oddział składa się więc z murzynów eskadry komandora Dupont?
— Tak, z federalistów, z północnych, z przeciwników niewolnictwa, z unionistów! — odpowiedział jednym tchem nieznajomy, z widoczną dumą wyliczając te rozmaite miana, nadawane stronnictwu dobrej sprawy.
Tak więc, zamiast pułków milicji florydzkiej, które James Burbank i jego towarzysze mniemali mieć przed sobą, zamiast bandy stronników Texara, przybywali ich przyjaciele, towarzysze broni, tak w porę niosąc pomoc.
— Hurra! hurra! — zaczęli wydawać tak głośne okrzyki, że niebawem przebudził się cały obóz północnych.
Zabłysły w ciemności pochodnie, przyjaciele zeszli się z sobą na polance, a zanim przystąpiono do wzajemnych objaśnień, kapitan Howick uścisnął serdecznie rękę młodego porucznika, którego nie spodziewał się spotkać na drodze do Ewerglad.
Wyjaśnienia nie były ani długie, ani zawiłe.
— Czy możesz mi powiedzieć kapitanie, co was sprowadza do Dolnej Florydy? — zapytał Gilbert.
— Mój drogi Gilbercie — odrzekł kapitan Howick — należymy do wyprawy, zarządzonej przez komandora.
— Zkądże idziecie?
— Z Mosquito-Inlet. Przedewszystkiem udaliśmy się ztamtąd do Nowej-Smyrny, wewnątrz hrabstwa!
— Jakiż cel waszej wyprawy?
— Ukarać bandę południowców, która wciągnęła dwie nasze szalupy w zasadzkę i pomścić śmierć jednego z naszych walecznych towarzyszów.
Kapitan Howick opowiedział następnie wypadki, o których nie mógł wiedzieć James Burbank, nastąpiły bowiem we dwa dni po wyjeździe z Camdless-Bay.
Czytelnik zapewne pamięta, że komandor Dupont zajęty był podówczas organizowaniem blokady na wybrzeżu. Z tej przyczyny jego flotylla krążyła po morzu od wyspy Anastazji, powyżej miasta św. Augustyna, aż do wnijścia do kanału, oddzielającego wyspy Bahamskie od przylądka Sabie, położonego na południowym krańcu Florydy. Uznając to jednak za niewystarczające, komandor postanowił ścigać statki południowców nawet na wewnętrznych wodach półwyspu.
W tym celu wyprawiony został oddział arynarzy na dwóch szalupach eskadry, pod wodzą dwu oficerów; pomimo małej swej liczebności, bez wahania zapuścili się w górę rzek, przecinających hrabstwo,.
Otóż, bandy południowców czuwały nad temi działaniami federalistów. Pozwoliły one szalupom zapuścić się w tę dziką, część Florydy, przewidując, że będzie to dla nich zgubne w skutkach; okolice te zajmowali indjanie i milicje. Szalupy zostały wciągnięte w zasadzkę nieopodal jeziora Kissimmee, o 80 mil na zachód od przylądka Malabaru. Zaatakowane przez partyzantów, straciły, oprócz wielu majtków, obudwu dowódzców tej nieszczęsnej wyprawy.
Pozostali przy życiu tylko cudem uszli do Mosquito-Inlet. Komandor Dupont polecił natychmiast ścigać milicje, aby na nich pomścić chwilowe niepowodzenie federalistów.
Oddział, złożony ze stu marynarzy pod wodzą kapitana Howicka, wylądował nieopodal Mosquito-Inlet. Wkrótce dotarł on do miasteczka Nowej Smyrny, o kilka mil od wybrzeża. Kapitan Howick, zasięgnąwszy potrzebnych wiadomości, wyruszył w pochód ku południo-zachodowi. Rzeczywiście, prowadził on swój oddział ku Ewergladom, spodziewając się tam spotkać partję, której przypisywano zasadzką w Kissimmee, i znajdował się już niedaleko kresu drogi.
O tem wszystkiem nie wiedzieli James Burbank i jego towarzysze w chwili spotkania się z kapitanem Howickiem.
Ten ostatni i porucznik naprędce zamienili z sobą pytania i odpowiedzi o wszystkiem, co ich zajmowało w obecnej chwili i w najbliższej przyszłości.
— Przedewszystkiem — rzekł Gilbert — trzeba ci kapitanie, wiedzieć, że i my także dążymy ku Ewergladom.
— I wy także? — odparł oficer, bardzo zadziwiony tą wiadomością. — Po cóż tam idziecie?
— W pogoń za łotrami, których chcemy ukarać tak samo, jak i wy będziecie karali swoich!
— Cóż to są za łotry?
— Zanim ci odpowiem, kapitanie, pozwól zapytać o coś — rzekł Gilbert. — Kiedyś pan wyszedł z Nowej Smyrny ze swoimi ludźmi?
— Przed tygodniem.
— I nie spotkaliście żadnej bandy południowców we wnętrzu hrabstwa?
— Żadnej, mój drogi Gilbercie — odpowiedział kapitan Howick — ale wiemy z dobrego źródła, że pewne oddziały milicyj schroniły się w Dolnej Florydzie.
— Kto jest przywódzcą tego oddziału? Czy go znacie?
— Bardzo dobrze; a nawet dodam, że jeśli zdołamy ująć jego osobę, to pan Burbank tego nie pożałuje.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał żywo James kapitana Howicka.
— To chcę powiedzieć, że tym wodzem jest właśnie ów hiszpan, uniewinniony świeżo przez sąd wojenny, w mieście św. Augustyna, dla braku dowodów co do sprawy Camdless-Bayu...
— Texar?...
Wszyscy wykrzyknęli to imię, a z jakim dźwiękiem zadziwienia w głosie, łatwo sobie wyobrazić.
— Jak to — zawołał Gilbert — więc Texar jest przywódzcą tych partyzantów, za którym i podążasz, kapitanie?
— Tak! On to jest sprawcą zasadzki w Kissimmee, tej rzezi dokonanej przez kilkudziesięciu łotrów, jemu podobnych, którym i dowodzi osobiście. Jak nas objaśniono w Nowej Smyrnie, schronił się on w okolicach Ewerglad.
— A jeśli wam się uda schwytać tego nędznika?... — zapytał Edward Carrol.
— Będzie na miejscu rozstrzelany. Jest to wyraźny rozkaz komandora i możecie być, panowie, pewni, że spełnimy go natychmiast!
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie sprawiło to odkrycie na Jamesie Burbanku i jego towarzyszach. Pomoc kapitana Howicka znaczyła prawie pewne wyzwolenie Dy i Zermy, niezawodne ujęcie hiszpana i jego wspólników, równie jak i niechybne ukaranie tylu zbrodni. Dlatego też marynarze oddziału federalnego ściskali się za ręce z murzynami, pochodzącymi z Camdless-Bay i w powietrzu rozlegały się głośne: „hurra!“
Gilbert objaśnił wtedy kapitana Howicka, w jakim celu podążył ze swymi towarzyszami na południe Florydy. Szło im przedewszystkiem o wyzwolenie Zermy i dziewczynki, porwanych aż na wyspę Carneval, jak to wskazała kartka metyski. Kapitan dowiedział się jednocześnie, że alibi, na jakie hiszpan powołał się przed sądem wojennym, nie powinno było obudzić zaufania, chociaż trudno zrozumieć, jakim sposobem zdołał je udowodnić. Teraz jednak, kiedy będzie musiał przyjąć na siebie odpowiedzialność za porwanie i rzeź w Kissimmee, zdawało się, że nie ujdzie już kary za tę podwójną zbrodnię.
James Burbank zagadnął niespodzianie kapitana Howicka:
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, kapitanie, w jakiej dacie zdarzył się wypadek z szalupami federalistów?
— Owszem mogę, panie Burbank, nasi marynarze zostali wyrżnięci d. 22-go marca.
— Niepodobna... Wszak d. 22-go marca Texar był jeszcze w Czarnej Przystani, zkąd się dopiero wybierał w drogę. Jakimże sposobem mógł wziąć udział w rzezi, która się odbyła o 200 mil dalej, w pobliżu jeziora Kissimmee?
— Co pan mówisz?... — wykrzyknął kapitan.
— Mówię, że Texar nie może być przywódzcą tych południowców, którzy zaatakowali pańskie szalupy!
— Mylisz się pan — odrzekł kapitan Howick. — Ci marynarze, którzy pozostali przy życiu, widzieli hiszpana. Sam ich wypytywałem, znali oni dobrze Texara, którego mieli sposobność widywać w mieście św. Augustyna.
— To nie może być, kapitanie — odrzekł James Burbank. Kartka, napisana przez Zermę, dowodzi, że d. 22-go marca Texar był jeszcze w Czarnej Przystani.
Gilbert słuchał w milczeniu, rozumiał on, że ojciec musi mieć słuszność. Hiszpan nie mógł się znajdować w dniu rzezi w okolicach jeziora Kissimmee.
— Zresztą mniejsza o to — rzekł nakoniec. — W życiu tego człowieka są rzeczy tak zagadkowe, że nie będę nawet usiłował ich rozwikłać. D. 22-go marca był on jeszcze w Czarnej Przystani, jak Z erma utrzymuje. D. 22-go marca stał na czele partji florydzkiej o 200 mil ztamtąd, jak twierdzą pańscy marynarze, kapitanie. Mniejsza o to! Co pewna, to, że obecnie jest on w Ewergladach i że za 48 godzin możemy go mieć w swych rękach!
— Prawda, Gilbercie — odpowiedział kapitan Howick — i czy rozstrzelamy tego nędznika za gwałt, czy za zasadzkę, zawsze mu się ta kara należy! W drogę!
Niemniej, fakt ten był całkiem niezrozumiały, zarówno jak tyle i innych w prywatnem życiu Texara. Znowu musiał mieć jakieś zagadkowe alibi. Mogło się zdawać, że hiszpan ma rzeczywiście moc rozdwójania się.
Czy ta tajemnica się wyjaśni? Nie można było ręczyć za to. Bądźcobądź, należało schwytać Texara i o to szło zarówno marynarzom kapitana Howicka, jak i towarzyszom Jamesa Burbanka.
Straszna to i zarazem wspaniała okolica — te Ewerglady. Położone w południowej części Florydy, ciągną się one aż do przylądka Sable, krańca półwyspu. Okolica, prawdę mówiąc, jest tylko rozległem bagnem, prawie na jednym poziomie z Atlantykiem. Wody morskie zalewają je wielkiemi masami, pędzone naprzód burzami oceanu lub zatoki meksykańskiej. Woda morska pozostaje zmieszana z wodami deszczowemi, które zimową porą przybierają postać zwartych wodospadów. Ztąd okolica znajduje się nawpół pod wodą i zamieszkiwać ją prawie niepodobna.
Bagniste wody opasane są białym piaskiem, od którego odbija ciemna barwa, stojącego ich zwierciadła, w którem się przeglądają tylko ptaki, chmarami przelatujące nad ich powierzchnią. Ryb nie ma tutaj wcale, lecz mnożą się za to węże.
Jednakże okolica nie jest jałowa. Nie, właśnie na powierzchni wysp, oblanych przez niezdrowe wody jezior, wspaniała przyroda odzyskuje swoje prawa. Wonie, jakie wydają cudowne kwiaty w tej stronie zwyciężyły, rzec można — malarję. Na wyspach rozchodzi się zapach tysięcy roślin, rozkwitających tak bujnie, że usprawiedliwiają poetyczną nazwę półwyspu Florydy. Dlatego, wśród tych oaz Ewerglad chronią się zwykle nomadowie indyjscy; przystanki ich zresztą nigdy nie trwają długo.
Uszedłszy kilka mil w głąb terytorjum, wędrowiec napotyka szeroko rozlaną wodę, jezioro Okee-cho-bee, położone nieco poniżej 27° szerokości geograficznej. W jednym z kątów tego jeziora znajduje się wyspa Carneval, na której Texar obmyślił sobie nieznaną i bezpieczną kryjówkę.
Była to okolica, godna Texara i jego towarzyszów. W owym czasie, kiedy Floryda należała jeszcze do Hiszpanji, tam uciekali złoczyńcy białej rasy, ażeby uniknąć wymiaru sprawiedliwości. Pomieszani z tubylcami, w których się jeszcze znajduje krew karaibska, stworzyli oni plemiona tych krików, tych seminolów, tych koczujących indjan, dla których poskromienia trzeba było stoczyć długą i krwawą wojnę, ukończoną dopiero 1845 r.
Wyspa Carneval zdaje się być bezpieczną od wszelkiej napaści. Prawda, że we wschodniej części jest oddzielona tylko wąskim kanałem od lądu stałego i jeśli można tak nazwać bagno, otaczające jezioro, lecz ten kanał, na jakie 100 stóp długi, przebywać trzeba z największą trudnością.
Uciec z tej strony, przejść wpław jest niepodobieństwem. Jakże się odważyć przejść przez te muliste wody, najeżone oplatającemi ciało trawami i pełne gadów?
Dalej wznosi się las cyprysowy na gruntach, napół zatopionych, kędy biegną tylko wąskie, prawie niedostrzegalne ścieżki. A oprócz tego, ileż przeszkód! Ziemia gliniasta, przylepiająca się do nóg, ogromne pnie, leżące wpoprzek, Woń stęchlizny, tamująca oddech.
Tam znajdują się również rośliny, których dotknięcie jest bardziej przykre, niż ostu, a zwłaszcza tysiące tych olbrzymich grzybów, wybuchających, jak gdyby były nabite prochem albo dynamitem. Za najlżejszem uderzeniem, następuje coś w rodzaju wystrzału. W jednej chwili atmosfera napełnia się czerwonawym pyłem. Ten pył osiada w gardle i wywołuje palące krosty. Należy przeto unikać tych roślin, tak samo, jak i groźnych płazów.
Siedzibą Texara był poprostu wigwam indyjski, zbudowany pod osłoną dużych drzew, we wschodniej części wyspy. Ponieważ chata była całkiem ukrytą pośród zieleni, nie można jej było dostrzedz nawet z najbliższego brzegu. Dwa ogary strzegły jej tak czujnie, jak przedtem blokhauzu w Czarnej Przystani. Tresowane niegdyś do polowania na człowieka, rozszarpałyby każdego, coby się zbliżył do wigwamu.
I Tam to mała Dy i Zerma zostały przywiezione przed dwoma dniami. Przeprawa, dosyć łatwa w górę Saint-Johnu aż do jeziora Waszyngton, stała się bardzo uciążliwą przy przejściu przez las cyprysowy nawet dla silnych mężczyzn, oswojonych z niezdrowym klimatem, przywykłych do długich pochodów przez zarośla i bagniska. Łatwo sobie wyobrazić, ile tam wycierpieć musiała kobieta i dziecię! Zerma nie traciła jednak energji: była odważna i dobrej myśli. Całą drogę niosła Dy, której nóżki nie podołałyby tak długim etapom. Zerma czołgałaby się na kolanach, byleby jej oszczędzić tego trudu. Dlatego też przybyła na wyspę zmęczona i wyczerpana.
A teraz, po tem, co zaszło w chwili, kiedy Texar i Squambo porywali ją z Czarnej Przystani jakże nie miała rozpaczać? Nie wiedziała tego, że jej kartka, powierzona niewolnikowi, dostała się do rąk Jamesa Burbanka, lecz wiedziała, że biedny murzyn przypłacił życiem gotowość oddania jej przysługi. Schwytany na uczynku w chwili, kiedy miał opuścić wysepkę, żeby podążyć do Camdless-Bay, odniósł śmiertelną ranę. Metyska mówiła więc sobie, że James Burbank nie dowie się nigdy o tem, co wydobyła od nieszczęśliwego chłopca, to jest, że hiszpan wybiera się na wyspę Carneval. W tych warunkach ani przypuszczała, żeby trafiono na ich ślad.
Zerma nie miała ani iskierki nadziei. Prócz tego, wszelka możliwość ocalenia znikała w tej okolicy, o której dzikiej grozie dochodziły ją przedtem już wieści. Aż nazbyt dobrze wiedziała, że o ucieczce niepodobna było nawet myśleć!
Gdy przybyły na miejsce, dzieweczka była także niesłychanie osłabioną. Najpierw utrudzenie, od którego nie mogła jej uwolnić metyska, pomimo nieustającej opieki, a potem wpływ klimatu, szkodliwie oddziałały na jej zdrowie. Blada, wychudła, jak gdyby ją zatruły wyziewy tych bagien, nie miała już sił utrzymać się na nóżkach, trudno jej było nawet wymówić kilka słów, a jeśli się odzywała, to po to tylko, żeby się napierać do matki.
Zerma nie miała już odwagi mówić, jak w pierwszych dniach po przybyciu do Czarnej Przystani, że niedługo zobaczy panią Burbankową, że ojciec, brat, miss Alicja, Mars, wkrótce przybędą. Wskutek inteligencji, wczesnej nad wiek i jakby już wyostrzonej przez nieszczęście od czasu okropnych scen na plantacji, Dy rozumiała, że ją porwano z domu rodzicielskiego, że się znajduje w rękach złego człowieka, że jeśli nie przyjdzie pomoc, to ona już nigdy nie zobaczy Camdless-Bayu.
Teraz Zerma nie wiedziała, co odpowiadać i, pomimo jej poświęcenia, dziecię nikło w jej oczach.
Wigwam był, jak powiedzieliśmy powyżej, prostą chatą, która na porę zimową bardzo niedostatecznie zabezpieczałaby od chłodu. Wiatr i deszcz mogły się tu przedostawać zewsząd. Ale w ciepłej porze, która dawała się już odczuć pod tym stopniem szerokości geograficznej, mogła przynajmniej osłaniać mieszkańców od palących promieni słońca.
Ten wigwam był podzielony na dwie izby nierównej wielkości: jedna dosyć wąska, słabo oświetlona, nie mająca wyjścia wprost na dwór, przylegała do drugiej, dosyć obszernej, której drzwi, służące razem za okno, znajdowały się od strony wybrzeża kanału.
Zermę i Dy umieszczono w mniejszej z izb; miały tu one tylko kilka naczyń do użytku i posłanie z traw.
Drugą izbę zajmowali Texar i Squambo, który nie odstępował swego pana. Tam jedynemi sprzętami były: stół z kilkoma flaszkami wódki, ze szklankami, talerzami, coś na kształt szafy z zapasami żywności, pień zgruba ociosany, ławy i dwie wiązki traw za posłanie.
Ogień, potrzebny do gotowania, rozpalali na ognisku kamiennem, urządzonem na zewnątrz rogu wigwamu. Wystarczał on do przyrządzania posiłków składających się jedynie z suszonego mięsa, z wędliny, w którą myśliwi mogli się z łatwością zaopatrzyć na wyspie, z jarzyn i owoców, prawie w stanie dzikości. Słowem, mogli mieć tyle, żeby nie umrzeć z głodu.
Co się tyczy sześciu niewolników, przywiezionych przez Texara z Czarnej Przystani, ci sypiali na dworzu, jak owe dwa psy i, tak samo jak te ostatnie, strzegli wstępu do wigwamu, mając w miejsce dachu wielkie drzewa, których dolne gałęzie splatały się nad ich głowami.
Jednakże Dy i Zerma, od pierwszego zaraz dnia, swobodnie chodziły tu i owdzie. Jakkolwiek więzione na wyspie Carneval, nie były zamykane w chacie. Ograniczano się tylko do czuwania nad niemi; była to zresztą, zbyteczna ostrożność, gdyż do przebycia kanału musiałyby się posłużyć czółnem, którego ciągle pilnował jeden z murzynów. Zerma, w ciągu swych przechadzek z dziewczynką, zmiarkowała niebawem, jakie trudności przedstawiałaby ucieczka.
Owego dnia metyska, bacznie strzeżona przez Squambo, nie spotkała ani razu Texara i dopiero w nocy doszedł ją jego głos. Zamienił on kilka słów ze Squambo, któremu zalecił ścisły nadzór. Niezadługo, prócz Zermy, wszyscy spali w wigwamie.
Do owej chwili, Zerma nie zdołała wydobyć ani jednego słowa z Texara. Płynąc w górę rzeki, ku jezioru Waszyngton, daremnie go wypytywała, co myśli zrobić z dzieckiem i z nią samą; od błagania przeszła nawet do gróźb.
Podczas gdy mówiła, hiszpan zatapiał w niej zimne i złośliwe spojrzenie, poczem, wzruszając ramionami, okazywał gestem zniecierpliwienie i nie raczył odpowiadać.
Jednakże Zerma nie dawała za wygraną; przybywszy na wyspę Carneval, postanowiła rozmówić się z Texarem, chcąc w nim obudzić litość, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla tego nieszczęśliwego dziecka, a gdyby jej się to nie udało, to przemówić w imię jego własnego interesu.
Wkrótce nastręczyła się po temu sposobność.
Nazajutrz, podczas gdy dzieweczka spała, Zerma poszła w stronę kanału.
W tej chwili właśnie Texar przechadzał się po wybrzeżu, wydając rozkazy niewolnikom, zajętym oczyszczaniem kanału z traw, tamujących swobodny bieg czółna.
Podczas tej roboty, dwóch murzynów uderzało w powierzchnię kanału długiemi drągami dla odstraszania ptaków, których głowy sterczały nad wodą.
Po chwili, Squambo odszedł, pan jego miał się już także oddalić, kiedy przystąpiła doń Zerma.
Texar pozwolił jej się zbliżyć i, gdy już była tuż przy nim, przystanął.
— Texarze — powiedziała stanowczym tonem — mam z tobą do pomówienia. Będzie to zapewne po raz ostatni, więc, proszę, wysłuchaj mnie.
Hiszpan, który właśnie zapalał papierosa, nie odpowiedział; poczekawszy więc kilka minut, odezwała się Zerma w te słowa:
— Texarze, czy powiesz mi nakoniec, co myślisz zrobić z Dy?
Milczenie.
— Nie będę cię rozczulała własnym moim losem — rzekła znów metyska — lecz idzie o tę dziecinę, której życie jest zagrożone, i która ci się wymknie wkrótce...
Texar zrobił gest, zdradzający niedowierzanie.
— Tak, wkrótce... — powtórzyła Zerma. — Jeśli nie ucieczka, to śmierć ją wyzwoli!
Hiszpan, wypuściwszy zwolna kłęb dymu, odrzekł tylko:
— Dziecko przyjdzie do siebie po kilkodniowym wypoczynku i liczę na to, że dzięki twojej pieczołowitości, Zermo, to drogocenne życie będzie nam przechowane.
— Nie, powtarzam ci, Texarze: niezadługo dziecko umrze i to bez żadnej korzyści dla ciebie!
— Bez korzyści, kiedy ją trzymam zdala od umierającej matki, od ojca i brata, pogrążonych w rozpaczy!
— Prawda! — rzekła Zerma. — Jesteś więc dostatecznie pomszczony i, wierzaj mi, że byłoby korzystniej dla ciebie oddać dziecię rodzinie, aniżeli zatrzymywać je tutaj.
— Co przez to rozumiesz?
— To, żeś dosyć już zadał cierpień Jamesowi Burbankowi i, że teraz powinieneś mieć na względzie własny interes...
— Mój interes?...
— Nie inaczej, Texarze... — odpowiedziała Zerma zapalając się. — Plantacja Camdless-Bay została zniweczona, pani Burbankowa jest umierająca, może już nie żyje, w chwili kiedy mówię z tobą, jej córka znikła, a ojciec daremnie usiłuje trafić na jej ślad. Wszystkie te zbrodnie zostały spełnione przez ciebie, Texarze, wiem! Mam prawo powiedzieć ci to w oczy! Ale strzeż się! Czyny twoje wykryją się kiedyś... Pomyśl, jaka cię kara wtedy spotka! Tak. Własny interes nakazuje ci litość. Nie przemawiam za sobą, chociaż mąż nie zastanie mnie, gdy powróci. Nie! ja tylko proszę za tą biedną maleńką, która zamrze. Zatrzymaj mnie, jeśli chcesz, ale odeślij dziecko do Camdless-Bay, oddaj je matce. Nie będą tam żądali od ciebie rachunku z przeszłości. A nawet, jeśli zechcesz, złotem opłacą uwolnienie tej dziewczynki, i, jeśli tak mówię do ciebie, jeśli ci proponuję tę wymianę, to dla tego, że znam do głębi duszy Jamesa Burbanka i jego rodzinę. Wiem, że poświęciliby cały majątek dla ocalenia tego dziecka i klnę się Bogiem, że dotrzymają przyrzeczenia, danego ci przez ich niewolnicę.
— Ich niewolnicę?... — zawołał Texar ironicznie — Wszakże już nie ma niewolników w Camdless-Bay!
— Owszem, Texarze, jestem niewolnica, bo, ażeby zostać u mego pana, nie przyjęłam wolności!
— Doprawdy, Zermo, doprawdy! — odpowiedział hiszpan. — A więc, kiedy nie masz wstrętu do niewoli, to się możemy porozumieć. Przed laty sześciu czy siedmiu, chciałem cię kupić od mego przyjaciela Tickborna. Ofiarowałem za ciebie, za ciebie jednę, znaczną sumę i należałabyś do mnie od owej chwili, gdyby cię James Burbank nie był porwał dla siebie.
Teraz mam cię i nie wypuszczę ze swych rąk.
— Niechaj i tak będzie, Texarze, zostanę twoją niewolnicą... Ale czy oddasz dziecko?...
— Córkę Jamesa Burbanka — rzekł Texar z oddźwiękiem najgwałtowniejszej nienawiści w głosie — oddać ją ojcu?... Nigdy!
— Nędzniku! — wykrzyknęła Zerma, opanowana oburzeniem — jeśli nie ojciec, to Bóg wyrwie ją z twoich rąk!
W miejsce odpowiedzi hiszpan roześmiał się szyderczo i wzruszył ramionami. Skręciwszy drugi papieros, zapalił go spokojnie i odszedł wybrzeżem kanału, nie spojrzał nawet na Zermę.
Odważna metyska z pewnością zabiłaby go, jak dzikie zwierzę, gdyby miała broń, nie pomnąc na to, że mogłaby być potem zamordowaną przez Squambo i jego towarzyszy. Ale bez broni cóż mogła zrobić? Nieruchoma przyglądała się murzynom, pracującym na wybrzeżu; lecz, nie spostrzegłszy ani jednej przyjaznej twarzy, tylko same dzikie, odrażające oblicza, powróciła do wigwamu, ażeby otoczyć macierzyńską opieką dziecko.
Usiłowała pocieszyć biedaczkę: wzięła ją na ręce i ożywiła trochę pocałunkami. Potem ugotowała jej śniadanie przy ognisku. Słowem, otaczała ją wszelkiemi staraniami, na jakie pozwalało ich smutne położenie. Dy, dziękowała uśmiechem, ale ten uśmiech smutniejszy był od łez...
Zerma nie ujrzała już Texara aż do końca dnia; zresztą, nie szukała go wcale. Na co by jej się to zdało? Z pewnością nie dałby się zmiększyć proźbami, a ponowienie wyrzutów pogorszyłoby położenie.
Jakkolwiek ani w Czarnej Przystani, ani od chwili przybycia na wyspę Carneval, Zerma i Dy nie doznawały złego obejścia, mogła się wszystkiego lękać od takiego człowieka. Dosyć było napadu wściekłości, ażeby się posunął do ostatecznego gwałtu. Ta zepsuta dusza nie mogła się zdobyć na litość i gdyby interes nie brał w nim góry nad nienawiścią, Zerma nie miałaby śladu żadnej nadziei. Co się tycze towarzyszów Texara — Squamba i niewolników, jakże od nich miał żądać, ażeby byli bardziej ludzcy od swego pana? Wiedzieli jaki los czeka tego, który by okazał choć trochę współczucia. Z tej strony nie można się było niczego spodziewać.
Zerma, widząc, że może liczyć tylko na samą, siebie, postanowiła uciec zaraz następnej nocy. Ale w jaki sposób? Jak przebyć wodę, okalającą wyspę Carneval? Chociaż przed samym wigwamem ta część jeziora była wązka, tylko czółnem można się było dostać na przeciwny brzeg kanału.
Nastąpił wieczór, potem zaczęła zapadać noc; a można było przewidzieć, że będzie ciemna i przykra, zanosiło się bowiem na deszcz i na wicher nad bagniskiem.
Zerma wiedziała wprawdzie, że nie może wyjść z wigwamu drzwiami od dużej izby, ale chciała wyłamać otwór w murze i wyjść przezeń wraz z Dy.
Wydobywszy się na dwór pomyślałaby, co dalej robić.
Około dziesiątej, było już tylko słychać wycie wiatru, uderzającego od strony gęstych brzegów. Texar i Squambo spali. Nawet psy, ukrywszy się w jakichś zaroślach, przestały krążyć dokoła chaty. Należało skorzystać z tej chwili.
Podczas kiedy Dy spoczywała spokojnie na łożu z traw, Zerma zaczęła ostrożnie wyciągać słomę i trzcinę z bocznej ściany wigwamu.
Po upływie godziny, otwór nie był jeszcze dosyć duży, ażeby mogły przez niego przejść, zamierzała więc rozszerzać go dalej, gdy wtem jakiś hałas przerwał jej robotę.
Hałas ten przychodził z zewnątrz. Było to szczekanie ogarów, dających znak o jakimś ruchu na wybrzeżu. Texar i Squambo, nagle rozbudzeni, spiesznie wyszli ze swej izby.
Wtedy dały się słyszeć głosy. Widocznie, gromada ludzi przybyła na brzeg kanału. Zerma musiała się zrzec ucieczki, niemożliwej w owej chwili.
Niebawem, pomimo odgłosów wiatru, można było rozpoznać odgłosy kilkudziesięciu osób.
Zerma, natężywszy ucho, słuchała. Co się to stało? Czy Opatrzność zmiłowała się nad nią? Czy zesłała jej pomoc, na którą nie mogła już liczyć?
Nie zrozumiała to. Alboż by nie było walki pomiędzy przybyszami i ludźmi Texara, czyby nie było ataku podczas przepływania kanału, czy nie dałyby się słyszeć krzyki z obu stron i wystrzały z broni palnej? Tymczasem tego wszystkiego nie było miejsca. Musiał to być raczej posiłek dla wyspy Carneval.
Po chwili, Zerma zdołała to spostrzedz, dwie osoby powracały do wigwamu. Hiszpanowi towarzyszył ktoś drugi, a nie mógł to być Squambo, gdyż jego głos rozlegał się jeszcze w okolicy kanału.
Jednakże dwóch mężczyzn było w pokoju. Zaczęli oni rozmawiaś po cichu, lecz naraz umilkli.
Jeden z nich, z latarkę w ręku, skierował się ku izdebce Zermy, która zaledwie zdążyła rzucić się na posłanie z traw, tak, ażeby zasłonić otwór, zrobiony w bocznej ścianie.
Texar — byłto bowiem on — uchylił drzwi, zajrzał do pokoiku, spostrzegł metyskę, leżącą obok dziewczynki i na pozór pogrążone w głębokim śnie. Następnie cofnął się.
Zerma powróciła na swoje miejsce pode drzwi, które zamknął za sobą.
Wprawdzie nie mogła widzieć, co się dzieje w pokoju, ani poznać towarzysza Texara, ale mogła słyszeć, co mówili.
I oto, co doszło jej uszu.
— Ty, na wyspie Carneval?
— Tak od kilku godzin.
— Myślałem, że jesteś w Adamsville[1], w okolicach jeziora Apopka[2]?.
— Byłem tam przed tygodniem.
— Dlaczegoś tu przybył?
— Znagliła mnie do tego konieczność.
— Wszakże mieliśmy się spotkać tylko na bagniskach Czarnej Przystani i miałeś mię zawsze uprzedzać o tem listownie!
— Powtarzam ci raz jeszcze, że musiałem uciekać czemprędzej i schronić się w Ewergladach.
— Dlaczego?
— Dowiesz się...
— Czy nas to nie narazi na jakie niebezpieczeństwo?...
— Nie! Przybyłem w nocy. więc żaden z twoich niewolników nie mógł mnie widzieć.
Zerma nie rozumiała rozmowy i nie mogła odgadnąć, kto to przybył tak niespodzianie do wigwamu. Z pewnością dwóch ludzi rozmawiało tam z sobą; a jednak zdawało się, że ten sam i pyta i odpowiada. Mieli oni zupełnie jednaki dźwięk głosu. Rzekłbyś, że wszystkie te słowa wyszły z jednych ust. Zerma napróżno siliła się zobaczyć co przez szczelinę we drzwiach. Izba, słabo oświetlona, pozostawała w półcieniu, nie dającym rozpoznać najmniejszego przedmiotu. Zerma musiała więc ograniczyć się na natężanie ucha, ażeby usłyszeć jak najwięcej z tej rozmowy, która mogła być ważną dla niej.
Po chwili milczenia, dwaj ci ludzie znowu zaczęli rozmawiać. Texar zapytał:
— Nie sam przybyłeś?
— Nie; niektórzy z moich stronników towarzyszyli mi do Ewerglad.
— Ilu ich jest?
— Około czterdziestu.
— Czy się nie lękasz, ażeby nie dostrzegli tego, co się nam udawało ukrywać od tak dawna?
— Bynajmniej. Nie zobaczą nas nigdy razem. Opuszczą wyspę Carneval, nie dowiedziawszy się niczego i nic się nie zmieni w programie naszego życia!
— Co się działo po zajęciu Jacksonvillu?
— Nastąpiła dość ważna sprawa. Czy wiesz, że Dupont zajął miasto św. Augustyna?
— Wiem; a ty pewno rozumiesz, dlaczego mi to wiadome!
— Rzeczywiście! Przygoda z pociągiem w Fernandinie zdarzyła się w samą porę, ażebyś się mógł powołać na alibi, na mocy którego sąd musiał cię uniewinnić
— A niewiele miał po temu ochoty! Nie pierwszy raz udało nam się wykręcić w ten sposób..
— I nie ostatni zapewne. Ale może nie wiesz, w jakim celu federaliści zajęli miasto św. Augustyna? Nietyle im szło o podbicie stolicy hrabstwa Saint-Johnu, ile o zorganizowanie blokady na wybrzeżu Atlantyku.
— Słyszałem o tem.
— Otóż Dupont, nie uznając za dostateczne strzedz wybrzeża od ujścia Saint-Johnu do wysp Bahama, chciał tamować kontrabandę wojenną we wnętrzu Florydy i dlatego zdecydował się wysłać dwie szalupy z oddziałem marynarzy, pod dowództwem dwóch oficerów eskadry. Czyś słyszał o tej wyprawie?
— Nie.
— Kiedy więc opuściłeś Czarną Przystań?... Czy w kilka dni po wypuszczeniu cię na wolność?...
— Tak! Dnia 22-go tego miesiąca.
— Rzeczywiście, ta sprawa wydarzyła się dnia 22-go.
Należy pamiętać, że i Zerma nie mogła wiedzieć o zasadzce w Kissimmee, o której kapitan Howick opowiadał Gilbertowi, gdy się spotkali w lesie.
Dowiedziała się więc wtedy jednocześnie z hiszpanem, że po spaleniu się szalup zaledwie sześciu marynarzy, pozostałych przy życiu, mogło uwiadomić komandora o klęsce.
— Dobrze!... Dobrze! — zawołał Texar. — To niezły odwet za wzięcie Jacksonville Gdybyśmy tylko mogli wciągnąć jeszcze tych przeklętych północnych w głąb naszej Florydy... zostaliby tam do ostatniego.
— Tak, do ostatniego — odparł ów drugi — zwłaszcza, jeśli się zapuszczą w te trzęsawiska w Ewergladach. A właśnie ujrzymy ich tam niezadługo.
— Co ty mówisz?
— Dupont poprzysiągł zemstę za śmierć swoich oficerów i marynarzy i dlatego nowa wyprawa została wysłaną na południe hrabstwa Saint-John.
— Federaliści dążą w tę stronę?...
— Tak, i to w większej liczbie, dobrze uzbrojeni, czujni, wystrzegający się zasadzek!
— Spotkałeś ich?...
— Nie, bo nasi stronnicy nie są dość silni tym razem; musieliśmy się cofnąć. Ale, cofając się zwolna pociągamy ich za sobą. Gdy się zgromadzą milicje, rozpierzchłe po terytorjum, wtedy rzucimy się na nich i ani jeden nam nie ujdzie!
— Zkąd wyszli?
— Z Mosquito-Inlet.
— Którędy szli?
— Przez cyprysowy las.
— Gdzie mogą być w tej chwili?
— O jakie 40 mil od wyspy Carneval.
— Dobrze — odpowiedział Texar — dajmy im zapuścić się w głąb Południa; nie tracąc ani jednego dnia, wypada skoncentrować milicje. Jeśli trzeba, to zaraz jutro wyruszymy, żeby się schronić w okolicy kanału Bahama...
— A tam, jeśli nas bardzo ścisną, zanim zdążymy zebrać naszych stronników, to znajdzie się bezpieczny przytułek na wyspach angielskich!
Rozmaite przedmioty, traktowane w powyższej rozmowie, były wielkiej doniosłości dla Zermy. Jeśli się Texar zdecyduje opuścić wyspę, czy zabierze swoje branki, czy też je zostawi w wigwamie pod opieką Squamba? W tym ostatnim razie wypadałoby odłożyć próbę ucieczki do wyjazdu hiszpana.
Możeby miała wtedy więcej szans powodzenia. Prócz tego oddział federalistów, przebiegający Dolną Florydę, mógł przybyć na brzegi jeziora Okee-cho-bee, nieopodal wyspy Carneval.
Ale nadzieja, nanowo zrodzona w duszy Zermy, rozwiała się natychmiast.
W samej rzeczy, na pytanie, zadane Texarowi, co myśli zrobić z metyską i z dzieckiem, odpowiedział on bez wahania:
— Jeśli się tego okaże potrzeba, zabiorę je na wyspy Bahama!
— Czy ta dziewczynka zniesie trudy nowej podróży?...
— Zniesie, ręczę za to. Zresztą, Zerma będzie musiała strzedz ją od znużenia.
— Jednakże, gdyby to dziecko umarło?...
— Wolę je zobaczyć trupem, aniżeli oddać ojcu! — Ach, jakże ty nienawidzisz tych Burbanków!...
— Tak samo, jak i ty!
Zerma, nie mogąc już dłużej panować nad sobą, omal nie pchnęła drzwi, ażeby stanąć twarz w twarz z tymi dwoma ludźmi, tak podobnymi do siebie nietylko z głosu, ale i ze złych skłonności, z zupełnego braku sumienia i serca. Jednakże zdołała się powstrzymać. Lepiej było wysłuchać aż do ostatniego, słowa wynurzenia Texara i jego wspólnika. Może zasną, skończywszy rozmowę. Wtedy byłaby odpowiednia chwila do ucieczki, której wypadało dokonać przed zamierzonym wyjazdem.
Widocznie hiszpan chciał się dowiedzieć wielu rzeczy od gościa. Dlatego też zadawał ciągle pytania.
— Co słychać nowego na Północy? — odezwał się po chwili.
— Nic ważnego. Na nieszczęście, jak się zdaje, federaliści biorą górę i należy się obawiać zupełnej przegranej dla sprawy niewolnictwa!
Texar zrobił gest, oznaczający, że mu to obojętne.
— Co prawda, nie trzymamy ani z Południem, ani z Północą! — odpowiedział tamten.
— Nie, nam o to tylko idzie, dopóki się szarpią te dwa stronnictwa, ażeby zawsze stać po stronie, gdzie jest więcej do zyskania!
Słowa te wiernie odmalowały Texara. Łowić ryby w mętnej wodzie wojny domowej — oto, do czego dążyli ci dwaj ludzie.
— Ale — dodał on — co się działo przez ten tydzień specjalnie we Florydzie?
— Nic takiego, czegobyś nie wiedział. Stevens jest ciągle panem rzeki, aż do Picolata.
— I czy nie zamierza przypadkiem popłynąć dalej Saint-Johnem?
— Nie. Kanonierki nie myślą o rozpoznaniu południa hrabstwa. Zresztą, sądzę, że to zajęcie niedługo już potrwa, a wtedy federaliści będą mogli krążyć po całej rzece!
— Co mówisz?
— Chodzi pogłoska, że Dupont ma zamiar opuścić Florydę, pozostawiając tylko dwa lub trzy okręty do blokowania wybrzeży!
— Czy to podobna?
— Jest o tem mowa, a, jeśli to nastąpi, miasto św. Augustyna zostanie wkrótce opuszczone.
— A Jacksonville?...
— Jacksonville także.
— Do licha! Więc mógłbym tam powrócić, uformować nanowo nasz komitet, zająć stanowisko, odebrane mi przez federalistów. Ach, ci przeklęci północni, niechaj tylko odzyskam władzę, a zobaczą, jak z niej będę korzystał...
— Dobrze mówisz!
— Jeśli James Burbank, jeśli jego rodzina, nie opuścili jeszcze Camdless-Bay, jeśli ucieczka nie zabezpieczyła ich przed moją zemstą, nie ujdą mi!
— Pochwalam twój zamiar! Wszystko, coś ty wycierpiał od tej rodziny, cierpiałem i ja! Czego ty chcesz, tego i ja pragnę! Co ty nienawidzisz, ja także nienawidzę! We dwóch stanowimy jednego...
— Tak!... jednego! — odpowiedział Texar.
Rozmowa została przerwana na chwilę. Z brzęku szklanic Zerma poznała, że hiszpan i „ten drugi“ piją z sobą. Doznała ona przykrego wrażenia. Słowa tych dwóch ludzi wskazywały, że obaj brali jednaki udział w zbrodniach, jakie zostały popełnione ostatniemi czasy we Florydzie, a w szczególności względem rodziny Burbanków. Słuchając ich jeszcze pół godziny, zrozumiała to lepiej i dowiedziała się kilku szczegółów z tego dziwnego życia hiszpana. A ciągle ten sam głos pytał i odpowiadał, jak gdyby Texar sam jeden mówił w pokoju. Kryła się w tem tajemnica, której odsłonięcie było rzeczą największej wagi dla metyski. Ale gdyby ci nędznicy domyślili się, że podsłuchała część ich sekretów, czyżby się wahali ją zabić, dla zabezpieczenia siebie? A coby się stało z dzieckiem, gdyby ona przestała żyć?
Mogła być jedenasta wieczorem. Pogoda wciąż była szkaradna. Wiatr i deszcz smagały bez ustanku. Niewątpliwie Texar i jego towarzysz nie wychylą głowy na dwór, spędzą noc w wigwamie, a projekta swe odłożą do pojutrza.
Zerma utwierdziła się w tem przypuszczeniu, usłyszawszy, jak jej się zdawało, gościa Texara, pytającego:
— Jakże postąpimy?
— Oto tak — odpowiedział hiszpan. — Jutro rano pójdziemy z naszymi ludźmi rozpoznać okolice jeziora. Zbadamy las cyprysowy na przestrzeni trzech lub czterech mil. Jeśli nic nie dowodzi zbliżania się oddziału federalnego, powrócimy i będziemy czekali aż do chwili, kiedy wypadnie uskutecznić odwrót. Jeśli, przeciwnie, grozi rychłe niebezpieczeństwo, zwołam naszych ludzi i niewolników i zabiorę Zermę aż do kanału Bahama. Ty, ze swojej strony, zajmiesz się zebraniem milicyj, rozproszonych po Dolnej Florydzie.
— Zgoda — odrzekł tamten drugi. — Jutro, podczas kiedy udacie się na rekonesans, ja się ukryję między drzewami na wyspie. Nie trzeba, żeby nas kto mógł zobaczyć razem!
— Rozumie się! — zawołał Texar. — Niechaj mnie szatan strzeże od podobnej nieostrożności, któraby zdradziła naszą tajemnicę. Zobaczymy się zatem dopiero jutrzejszej nocy w wigwamie! A nawet, jeśli będę zmuszony wyruszyć ztąd w ciągu dnia, to nie opuścisz wyspy aż po mnie; w takim razie spotkamy się w okolicach przylądka Sable!
Zerma zrozumiała, że nie może już być uwolnioną przez federalistów. Alboż hiszpan nie miał porzucić wyspy wraz z nią, nazajutrz, jeśli się przekona, że oddział nadchodzi?...
Metyska mogła więc tylko liczyć na siebie, bez względu na niebezpieczeństwa, a nawet niemożliwość dokonania ucieczki w tak trudnych warunkach.
A jednak, z jakąż odwagą przedsięwzięłaby ucieczkę, gdyby wiedziała, że James Burbank, Gilbert, Mars, niektórzy z jej towarzyszów plantacji puścili się w pogoń, ażeby ją wyrwać z rąk Texara, że z jej kartki dowiedzieli się, w której stronie szukać porwanych, że p. Burbank popłynął Saint-Johnem aż poza jezioro Waszyngton; że przebył część lasu cyprysowego; że mała gromadka z Camdless-Bay połączyła się z oddziałem kapitana Howicka; że Texar, sam Texar, jest uważany za sprawcę zasadzki w Kissimmee; że wreszcie ten energicznie poszukiwany nędznik zostanie rozstrzelany bez sądu, jeśli zdołają go ująć!
Ale Zerma nie mogła wiedzieć tego wszystkiego, a tem samem nie mogła się spodziewać pomocy. Postanowiła więc postawić mężnie czoło trudnościom i uciec z wyspy Carneval.
Wypadło jej to jednak odłożyć na 24 godzin, chociaż ciemna noc sprzyjała ucieczce. Partyzanci, nie szukając schronienia pod drzewami, krążyli dokoła wigwamu. Było słychać, że chodzą w tę i w ową stronę po wybrzeżu, paląc i rozmawiając; gdyby próba się nie powiodła, gdyby odkryto zamiar Zermy, jej położenie pogorszyłoby się i Texar gotówby się może dopuścić względem niej jakiego czynu gwałtownego.
Zresztą, nazajutrz, mogła się nastręczyć lepsza sposobność do ucieczki. Wszakże hiszpau powiedział, że jego towarzysze, niewolnicy, a nawet indjanin Squambo, udadzą się na wycieczkę, mającą na celu wykrycie śladów pochodu oddziału federalistów. Może Zerma potrafi skorzystać z jakiej okazji. Gdyby zdołała niespostrzeżenie przepłynąć kanał, to, dostawszy się raz do lasu, miała nadzieję uratować się przy pomocy Boga. Ukrywając się, potrafiłaby uniknąć Texara. Kapitan Howick musiał już być niedaleko. Ponieważ zbliżał się ku jezioru Okee-cho-bee, nie mogła mieć nadziei, iż zostanie przezeń wyzwoloną?
Należało tedy zaczekać do następnego dnia. Lecz pewna okoliczność obaliła rusztowanie, na którem Zerma opierała ostatnią nadzieję i pogorszyło jej położenie.
W tej chwili zapukano do drzwi wigwamu.
Był to Squambo, który się zameldował panu.
— Wejdź! — rzekł hiszpan.
Squambo wszedł.
— Czy pan ma co do rozkazania na noc? — zapytał.
— Niechaj czuwają bacznie i niech mnie zawiadomią o najmniejszym popłochu.
— Biorę to na siebie — odrzekł Squambo.
— Jutro rano pójdziemy na rekonesans kilka mil w głąb lasu cyprysowego.
— A metyska i Dy?...
— Będą tak dobrze strzeżone, jak zazwyczaj. A teraz, Squambo, pilnuj, żeby nikt nie wchodził do wigwamu!
— Nikt nie wejdzie.
— Co robią nasi ludzie?
— Chodzą tu i owdzie i zdają się nie dbać o spoczynek.
— Niechaj się ani jeden nie oddali.
— Nie oddali się ani jeden.
— Jakaż pogoda?...
— Znośniejsza. Deszcz przestał padać i wiatr się ucisza.
— Dobrze.
Zerma wciąż nasłuchiwała. Rozmowa miała się widocznie urwać, kiedy dało się słyszeć stłumione westchnienie, coś na kształt rzężenia.
Zermie cała krew spływała do serca.
Podniosła się, skoczyła na posłanie z traw, pochyliła się nad dziewczynką...
Dy obudziła się... w jakimże stanie? Chrapliwy oddech wyrywał jej się z ust. Trzepotała rączkami w powietrzu, jak gdyby je chciała przyciągnąć do ust. Zerma zrozumiała tylko te słowa:
— Pić!... Pić!
Biedna dziewczynka dusiła się. Należało wynieść ją niezwłocznie na dwór. W śród głębokich ciemności, Zerma, opanowana niepokojem, porwała ją na ręce, chcąc pokrzepić własnem tchnieniem. Uczuła konwulsyjne miotanie się dziecka... Wydała krzyk... i pchnęła drzwi od swego pokoju...
Dwóch ludzi stało tam przed Squambo, lecz tak podobni do siebie z twarzy i z postawy, że Zerma nie mogłaby poznać, który z nich jest Texar.
Kilka słów wystarczy do wyjaśnienia tego, co dotąd wydawało się zagadkowem w tej opowieści. Czytelnik przekona się, co mogą osiągnąć pewni ludzie, gdy złe instynkta, wspomagane inteligencją, prowadzą ich złą drogą. Ci ludzie, którym się Zerma nagla ukazała, byli to dwaj bracia bliźnięta.
Gdzie się urodzili? Oni sami nie wiedzieli tego dokładnie. Zapewne w jakiej wiosce w Texas, zkąd to imię Texar, przez zmianę końcówki.
Znane jest to rozległe terytorjum, położone na południu Stanów Zjednoczonych, nad zatoką meksykańską.
Texas, po rokoszu przeciwko meksykańczykom, popierany przez amerykanów w dziele niepodległości, przyłączył się do związku r. 1845, pod prezydenturą Johna Tylora.
Na lat piętnaście przed tem przyłączeniem, znaleziono dwoje dzieci, podrzuconych w pewnej wiosce, na wybrzeżu Texasu; zaopiekowano się niemi i wychowano kosztem dobroczynności publicznej.
Przedewszystkiem bliźnięta zwróciły uwagę zdumiewającem podobieństwem. Jednakie miały ruchy, jednaki głos, jednaką postawę, nawet fizjonomję i — zbyteczne chyba dodać — jednakie popędy, dowodzące przedwczesnego zepsucia. Jak ci chłopcy zostali wychowani i w jakim zakresie odebrali wykształcenie, nie wiedział nikt, nie wiedziano też, zkąd pochodzili. Może należeli do jednej z tych koczujących rodzin, które błądziły po kraju, po ogłoszeniu niepodległości.
Skoro tylko bracia Texarowie, opanowani nieprzepartą żądzą wolności, osądzili, że mogą sobie wystarczyć, znikli. Mieli oni wtedy we dwóch 24 lat; nie można przeto wątpić, że ich sposobem do życia była jedynie: kradzież w polach, na folwarkach: tu kradli chleb, tam owoce, dopóki się nie wzięli do rabunku z bronią w ręku i wypraw na gościńce, do których się od dzieciństwa zaprawiali. Słowem, nie pokazali się już więcej śród wiosek i osad Texasu w których zbyt dobrze już ich znano.
Wiele lat upłynęło. Bracia Texarowie zostali zapomniani, nawet z imienia. I chociaż to imię miało mieć później opłakany rozgłos we Florydzie, nie wychodziło jednak na jaw, że obydwaj spędzili dziecięce lata w Texas.
Jakżeby mogło być inaczej, kiedy od czasu ich zniknięcia, wskutek kombinacji, o której będzie poniżej, nigdy nie znano dwóch Texarów. Na tej to kombinacji zbudowali oni nawet cały szereg przestępstw, które było bardzo trudno sprawdzić i ukarać.
Dowiedziano się później dopiero, gdy ta dwoistość została odkrytą, i dowiedzioną materjalnie, że przez pewien przeciąg czasu, od 20 do 30 lat, ci dwaj bracia żyli każdy osobno. Starali się zdobyć majątek wszelkiemi sposobami. Widywali się z sobą bardzo rzadko, pokryjomu, bądź w Ameryce, bądź w jakiej innej części świata, do której ich losy zagnały.
Dowiedziano się także, iż jeden z nich — może obaj — prowadzili handel murzynami. Przewozili, a raczej zarządzali transporta niewolników z wybrzeży afrykańskich do południowych stanów. W operacjach tych spełniali oni tylko rolę pośredników pomiędzy przedsiębiorcami z wybrzeża i kapitanami statków, używanych do tego nieludzkiego handlu.
Czy im dobrze szły interesa, nie było to wiadome, ale prawdopodobnie — nie. W każdym razie, znacznie się pogorszyły i ustały zupełnie, gdy handel niewolnikami, uznany za barbarzyństwo w świecie cywilizowanym, zwolna został zniesiony. Obaj bracia mieli nawet zrzec się tego rodzaju przedsiębiorstwa.
Jednakże, chociaż tak dawno ubiegali się na wszelkie sposoby o fortunę i chcieli ją zdobyć, bądźcobądź, nie pozyskali jej jeszcze i wypadało im starać się dalej. Wtedy to ci dwaj awanturnicy postanowili wyzyskiwać niezwykłe wzajemne podobieństwo.
Zdarza się najczęściej, że podobny objaw znika, gdy dzieci wyrastają na dojrzałych ludzi.
Co do Texarów, stało się inaczej. W miarę, jak im przybywało lat, ich podobieństwo fizyczne i moralne, nie można powiedzieć, że uwydatniało się, ale, że, jak przedtem, było zupełne. W żaden sposób nie można było rozróżniać jednego od drugiego, nietylko po rysach twarzy lub też budowie ciała, lecz i po ruchach lub dźwięku głosu.
Dwaj bracia postanowili eksploatować tę osobliwość dla spełniania najniecniejszych czynów, z możnością ustanowienia alibi, gdyby który z nich został zaskarżony.
Dlatego to, podczas gdy jeden spełniał umówioną zbrodnię, drugi pokazywał się publicznie w jakiej odległej miejscowości i w ten sposób, dzięki alibi, niewinność jego ujawniała ipso facto.
Rozumie się, że musieli przy tem używać całej zręczności, żeby się nie dać schwytać na gorącym uczynku, gdyż w takim razie alibi zostałoby zdemaskowane i całe knowanie wykryłoby się niebawem.
Ułożywszy w ten sposób program życia, bliźniaki przybyli do Florydy, gdzie żaden z nich nie był jeszcze znany. Ciągnęło ich tam wyrachowanie, że stan, w którym indjanie wiodą ciągle zaciętą walkę z amerykanami i z hiszpanami, dostarczy im wiele sposobności do wzbogacenia się.
Było to około r. 1850 lub 1851, kiedy Texarowie ukazali się na półwyspie Florydy. Raczej należałoby powiedzieć Texar, nie Texarowie. Odpowiednio do ich programu, nigdy nie ukazywali się razem, nigdy ich nie spotykano tego samego dnia w tem samem miejscu; nikt nie wiedział, że istnieje dwóch braci tego imienia.
Zresztą, pokrywając swoje osoby najgłębszem incognito, niemniejszą tajemniczością otoczyli zwykłe swe schronienie.
Jak wiadomo, urządzili sobie siedzibę w — Czarnej Przystani. Środkową wysepkę, opuszczony blokhauz, odkryli oni podczas jednej z wycieczek na wybrzeżu Saint-Johnu. Tam to zawieźli kilku niewolników, nie wyjawiając im swej tajemnicy. Jeden tylko Squambo wiedział o podwójnej ich egzystencji. Ten zacny powiernik Texarów, poświęcony bezgranicznie dwom braciom, milczący jak grób był nielitościwym wykonawcą ich rozkazów.
Rozumie się, że nigdy nie przebywali razem w Czarnej Przystani. Gdy mieli się porozumieć co do jakiej sprawy, znosili się listownie. Jakeśmy to widzieli, nie używali do tego poczty. Dosyć było w sunąć karteczkę w zwoje liścia, ten zaś przymocować do gałęzi drzew a tulipanowego, rosnącego na bagnie, obok Czarnej Przystani. Squambo, zachowując ostrożności, udawał się codzień na bagno; jeśli niósł list, napisany przez tego z Texarow, który znajdował się w Czarnej Przystani, zawieszał go na gałęzi drzewa tulipanowego. Jeśli drugi brat pisał, indjanin brał list jego w umówionem miejscu i zanosił go do forteczki.
Przybywszy do Florydy, Texarowie niezadługo zawiązali stosunki z najgorszą częścią ludności całego terytorjum. Mnóstwo złoczyńców stało się wspólnikami ich w kradzieżach, popełnianych w owych czasach; potem zaś służyli im za partyzantów, gdy zaczęli odgrywać rolę polityczną podczas wojny. To jeden, to drugi stawał na ich czele i nigdy nie wiedzieli, że to imię Texar nosiło dwóch bliźniaków.
Czytelnik rozumie teraz, jakim sposobem, podczas sądowych dochodzeń rozmaitych zbrodni, Texarowie mogli się powoływać na alibi, te zaś musiały być przyjmowane. Tak właśnie stało się w epoce poprzedzającej dzieje, przedstawione w niniejszej opowieści.
Między innemi, z powodu podpalenia pewnego folwarku, jakkolwiek James Burbank i Zerma napewno uznawali hiszpana za sprawcę pożaru, został on uniewiniony przez trybunał w mieście św. Augustyna, z przyczyny, że dowiódł, iż w chwili, gdy zbrodnia została spełniona, znajdował się w Jacksonville w tiendzie Torilla, co potwierdziło wielu świadków.
Tak samo rzec się miała, ze spustoszeniem Camdless-Bay. Jakżeby Texar mógł prowadzić rabusiów do szturmu w Castle-House, jakżeby mógł porwać Dy i Zermę, kiedy znajdował się w liczbie więźniów, ujętych przez federalistów w Fernandinie i zatrzymanych na jednym z okrętów flotylli? Sąd wojenny był więc zmuszony uwolnić go, pomimo tylu dowodów, pomimo zeznania pod przysięgą, złożonego przez miss Alicję.
Przypuściwszy nawet, że dwoistość Texarow zostanie wreszcie wykryta, prawdopodobnie nie wiedzianoby nigdy, który z nich brał osobisty udział w tych rozmaitych zbrodniach. Zresztą, czyż obaj nie byli winni w jednakowym stopniu, to jako wspólnicy, to jako główni sprawcy zamachów, które od tylu lat groziły Górnej Florydzie? Kara byłaby aż nazbyt zasłużona, na któregokolwiekby spadła, lub gdyby spotkała obydwóch.
Co się tyczy tego, co zaszło ostatniemi czasy w Jacksonville, to prawdopodobnie dwaj bracia odgrywali po kolei tę samą rolę, gdy wskutek powstania legalnie władzę miejskie były zmuszone ustąpić z miejsca.
Ile razy Texar nr. 1 wydalał się na jaką umówioną, wyprawę, Texar nr. 2 zastępował go w zwykłych czynnościach, a jego partyzanci nie domyślali się niczego. Ztąd należało przypuszczać, że bracia jednaki brali udział w dokonywanych podówczas nadużyciach względem osadników, pochodzących z Północy, oraz plantatorów z Południa, wyznających zasady, przeciwne niewolnictwu.
Rozumie się, że do tego potrzeba im było wiedzieć o wszystkiem, co się działo w środkowych stanach, gdzie wojna domowa powodowała tyle nieprzewidzianych wypadków. Zresztą, Texarowie wywierali rzeczywisty wpływ na mieszkańców, zamieszkujących hrabstwa, na hiszpanów, a nawet i na amerykanów, sprzyjających niewolnictwu, słowem, na najgorszą część ludności. W takim stanie rzeczy wypadało im często korespondować z sobą, spotykać się potajemnie w jakiem umówionem miejscu, odbywać narady nad sposobem poprowadzenia danej sprawy, i rozłączać się dla przygotowania sobie na przyszłość alibi.
Ztąd to, gdy jeden z nich był uwięziony na jednym ze statków eskadry, drugi organizował ekspedycję na Camdless-Bay i wskutek alibi rada wojenna w mieście św. Augustyna uchyliła wniesioną nań skargę.
Jakeśmy już wzmiankowali, to fenomenalne podobieństw o dwóch braci nie zmniejszało się z wiekiem; jednakże, z przyczyny jakiego wypadku fizycznego lub odniesienia rany, podobieństwo mogło być nadwerężone; któryś z nich mógł być napiętnowany znakiem szczególnym.
Alboż w tem awanturniczem życiu, wystawionem na tyle złych przygód, nie groziło im ryzyko? Zresztą umieli oni bardzo zręcznie korzystać z wypadków i zapobiegać niepomyślnemu zbiegowi okoliczności.
I tak, gdy podczas pewnej napaści nocnej, w jakiś czas po przybyciu Texarów do Florydy, jednemu z nich strzał z pistoletu opalił brodę, drugi czemprędzej ogolił swoją, żeby nie rozróżnić się od brata. Czytelnik może sobie przypomni, że na początku tej opowieści powyższy fakt był wzmiankowany o tym z Texarow, który się znajdował w forteczce.
Jeszcze inny fakt wypada nam wyjaśnić, mianowicie, dlaczego Zerma, będąc jeszcze w Czarnej Przystani, widziała, jak hiszpan tatuował sobie ramię; otóż rzecz miała się tak, że brat jego był w liczbie tych podróżników, którzy, wzięci w niewolę przez bandę seminolów, zostali napiętnowani na lewem ramieniu. Podobizna tego znaku została natychmiast wysłana do forteczki i Squambo mógł ją wiernie odtatuować, wskutek czego bliźniacy i nadal pozostali jednakowi. Gdyby Texar nr. 1 uległ był amputacji jakiej części ciała, to niezawodnie Texar nr. 2 zaraz poddałby się takiej samej.
Słowem, przez lat 10, bracia Texarowie wciąż wiedli to podwójne życie, ale tak zręcznie, tak ostrożnie, że do owego czasu potrafili zawsze uniknąć wymiaru sprawiedliwości.
Czy wzbogacili się swem rzemiosłem? Do pewnego stopnia. — Dosyć znaczna suma, tak zdobyta z rabunku i kradzieży, była ukryta w Czarnej Przystani, mianowicie w blokhauzie. Przez ostrożność, hiszpan zabrał pieniądze z sobą, udając się na wyspę Carneval i z pewnością nie zostawiłby ich w wigwamie, gdyby mu wypadło uciec za cieśninę Bahama.
Ponieważ jednak ta fortuna wydawała im się niedostateczną, chcieli ją powiększyć, zanim się udadzą do którego z krajów europejskich lub Ameryki północnej, ażeby tam z niej korzystać.
Zresztą, dowiedziawszy się, że komandor Dupont zamierza ewakuować Florydę, dwaj bracia powiedzieli sobie, że się jeszcze może nadarzyć sposobność przymnożenia majątku i że każą srogo zapłacić osadnikom północnym za kilkotygodniową okupację federalną.
Dlatego postanowili czekać dalszych wypadków. Byle się tylko dostali do Jacksonville, dzięki swoim zwolennikom i wszystkim południowcom, potrafią odzyskać stanowisko, które utracili wskutek losów wojny. Też same pozwolą im je znów zagarnąć.
Texarowie mieli jednak niechybny sposób zapewnienia sobie fortuny, przewyższającej nawet ich marzenia.
Rzeczywiście, czemu nie zgodzili się na propozycję Zermy; dlaczego nie przystali na oddanie małej Dy zrozpaczonym rodzicom? James Burbank oddałby z pewnością cały majątek za wolność córki; zobowiązałby się nie skarżyć Texara przed sąd, nie domagać się śledztwa.
Ale w bliźniakach nienawiść brała górę nad interesami. Wprawdzie pragnęli oni większego mienia, lecz chcieli także zemścić się na rodzinie Burbanków przed opuszczeniem Florydy.
Teraz objaśniliśmy czytelnika o wszystkiem, co się tyczy Texarów, i wypada nam tylko oczekiwać rozwiązania naszego opowiadania.
Zbytecznem dodać, że Zerma zrozumiała wszystko, znalazłszy się nagle wobec tych ludzi. W jednej chwili uprzytomniła sobie całą przeszłość. Patrzyła w nich ze zdumieniem, nieruchoma, jakby wrośnięta w ziemię, trzymając dziewczynkę na rękach. Ponieważ, na szczęście, w tym pokoju było więcej powietrza, dziecko zostało uratowane od uduszenia.
Co do Zermy, pojawienie się jej przed dwoma braćmi, podchwycenie ich tajemnicy, miało dla niej znaczenie wyroku śmierci.
Na widok Zermy, Texarowie, tak umiejący panować nad sobą, nie zdołali jednak ukryć silnego wrażenia. Od dzieciństwa, rzec można, pierwszy to raz ktoś trzeci widział ich razem; a ten ktoś była to ich zawzięta nieprzyjaciółka. Dlatego pierwszym popędem braci było rzucić się na nią i zabić — w obronie tajemnicy ich podwójnego życia...
Dziecko wyprostowało się w objęciach Zermy i, wyciągając rączki, krzyczało:
— Boję się!... Boję się!
Na gest dwóch braci, Squambo przystąpił żywo do metyski, wziął ją za ramię, wepchnął do pokoju i zamknął drzwi.
Następnie powrócił do Texarów, wyrażając postawę, że gotów spełnić ich rozkazy. Ale ta niespodziana scena zmieszała ich bardziej, niżby się można spodziewać po ich charakterze zuchwałym i gwałtownym. Zdawali się naradzać spojrzeniami.
Tymczasem Zerma skoczyła w kąt pokoju, położywszy dziewczynkę na posłaniu. Odzyskawszy zimną krew, zbliżyła się do drzwi, żeby słyszeć, co teraz mówić będą. Za chwilę los jej będzie pewnie rozstrzygnięty. Ale Texarowie i Squambo wyszli z wigwamu; słowa ich nie dolatywały już uszu Zermy.
Oto, co mówili pomiędzy sobą:
— Trzeba zabić Zermę!
— Trzeba! Jeśli potrafi uciec, albo jeśli federaliści zdołają nam ją odebrać, zawsze będziemy zgubieni! Niech więc umiera!
— Natychmiast! — odpowiedział Squambo.
I zmierzał ku wigwamowi z kordelasem w ręku. Zatrzymał go jeden z Texarów.
— Zaczekajmy — rzekł — zawsze będzie czas zgładzić ze świata Zermę, której opieka nad dzieckiem jest potrzebna, dopóki jej inną nie zastąpimy. Wpierw wypada nam zdać sobie sprawę z położenia. Oddział północnych krąży obecnie po lesie cyprysowym, z rozkazu Dupont’a. A więc, zwiedzimy przedewszystkiem okolice wyspy i jeziora. Nie wiadomo, czy ten oddział, dążący ku Południowi, skieruje się w tę stronę. Jeśli przyjdzie, będziemy mieli czas uciec. Jeśli nie przyjdzie, pozostaniemy tu i pozwolimy mu zapuścić się w głąb Florydy. Tam będzie on na naszej łasce; zdążymy bowiem zgromadzić większą część milicyj, rozpierzchłych po terytorjum. Zamiast uciekać przed nim, będziemy go ścigali, mając siłę po swojej stronie i z łatwością, zatamujemy odwrót. Z rzezi pod Kissimmee uszła z życiem garstka marynarzy, ale tym razem ani jeden nie powróci!
Ze względu na okoliczności, nie można było obmyśleć nic lepszego. Znaczna część południowców zajmowała wtedy okolicę, czekając tylko sposobności do uderzenia na federalistów. Jeden z Texarow miał się puścić wraz z towarzyszami na rekonesans, poczem dopiero mogli postanowić, czy pozostać na wyspie Carneval, czy też cofnąć się ku okolicy przylądka Sable. Nazajutrz miała się ta rzecz rozstrzygnąć. Co do Zermy, jakikolwiek byłby rezultat wyprawy, Squambo miał ich zabezpieczyć od jej niedyskrecji pchnięciem sztyletu.
— Zachowanie dziewczynki przy życiu leży w naszym interesie. Ona nie mogła zrozumieć tego, co zrozumiała Zerma, i może się stać okupem w razie, gdybyśmy wpadli w ręce Howicka. Dla wyzwolenia córki, James Burbank zgodzi się na wszelkie propozycje z naszej strony: nietylko na zawarowanie nam bezkarności, ale na każdą cenę, jakąbyśmy nałożyli za uwolnienie dziecka.
— Czy się nie należy jednak lękać, żeby ta mała nie umarła, jeśli nie będzie miała Zermy? — odezwał się indjanin.
— Nie będzie pozbawiona starań — odparł jeden z Texarow — z łatwością znajdę jaką indjankę, która zastąpi metyskę.
— Niechaj i tak będzie! Przedewszystkiem idzie o to, żebyśmy się nie potrzebowali obawiać Zermy!
— Cokolwiekbądź miałoby nastąpić, wkrótce pożegna się ona z życiem!
Na tem skończyła się rozmowa dwóch braci i Zerma usłyszała, że powracają, do wigwamu.
Jakaż to była noc dla tej nieszczęsnej kobiety! Wiedząc, że zapadł na nią wyrok, o sobie jednakże nie myślała. Mało troszczyła się o własny los, gdyż zawsze była gotowa złożyć go na ofiarę swemu państwu. Ale Dy zostałaby na łasce tych okrutnych ludzi. Przypuściwszy nawet, że mieliby interes w oszczędzeniu życia tej dziewczyny, czy nie umrze mimo to, gdy ją pozbawią opieki Zermy?
Pod wpływem tej obawy, metyska została opanowana uporczywą, niejako nieświadomą myślą ucieczki, zanim ją Texar rozłączy z dzieckiem.
Podczas tej nocy, wlekącej się bez końca, Zerma układała sobie ciągle, w jaki sposób przeprowadzić ów projekt do skutku. Wszakże usłyszała, pomiędzy innemi i to, że nazajutrz jeden z Texarów wraz ze swem otoczeniem miał zwiedzać okolice jeziora. Rozumie się, że przystąpią do tej wyprawy uzbrojeni, ażeby stawić opór oddziałowi federalnemu w razie spotkania go. Texar wziąłby więc z sobą, oprócz własnych ludzi, także i stronników, sprowadzonych przez brata. Jeden z nich pozostałby na wyspie, zarówno dla tego, ażeby nie być poznanym, jak i dla strzeżenia wigwamu. Wtedy to Zerma miała spróbować ucieczki. Spodziewała się, że znajdzie jaką broń, której by mogła użyć w razie napaści.
Całą noc daremnie wsłuchiwała się we wszystkie głosy, rozlegające się na wyspie, chcąc z nich wywnioskować, czy nie nadchodzi przypadkiem wojsko kapitana Howicka.
Przed samem świtaniem, dzieweczka, nieco pokrzepiona, obudziła się. Zerma orzeźwiła ją kilkoma kroplami wody; poczem, wpatrzywszy się w nią tak, jak gdyby jej oczy nie miały już małej oglądać, przycisnęła ją do piersi. Gdyby w tej chwili wszedł kto, żeby ją oderwać od dziecka, rzuciłaby się na niego, jak dzikie zwierzę, które chcą rozłączyć z małemi.
— Co ci jest, moja droga Zermo? — zapytała dziewczynka.
— Nic... nic! — szepnęła metyska.
— A mama... Kiedy zobaczymy mamę?
— Niedługo... — odpowiedziała Zerma. — Może dziś!... Tak, moja najdroższa! Mam nadzieję, że jeszcze dziś będziemy daleko.
— A ci ludzie, których widziałam dziś w nocy... Czyś się im dobrze przyjrzała?...
— Przyjrzałam się... i takiem się ich bała!...
— Ale dobrze ich widziałaś, prawda? Zauważyłaś, że są podobni do siebie?...
— Tak... Zermo!
— Pamiętajże powiedzieć ojcu i bratu, że ich jest dwóch braci... rozumiesz! dwóch braci Texarów i tak podobnych do siebie, że ich nie można rozróżnić!...
— I ty także powiesz to?... — odrzekła dziewczynka.
— Powiem... tak! ale gdyby mnie nie było. pamiętaj sama...
— Dlaczego nie miałabyś być? — zapytała dziecina, obejmując rączkami metyskę za szyję!
— Będę, najdroższa, będę! Ponieważ wybieramy się w drogę i to w daleką... więc ci ugotuję teraz śniadanie... żebyś nabrała sił...
— A ty?
— Jadłam, kiedyś jeszcze spała, już nie jestem głodna!
Zerma była nadto zgorączkowana, żeby módz jeść; dziecko zaś, posiliwszy się, położyło się znów na posłaniu.
Zerma usiadła wówczas przy szczelinie u ściany, pomiędzy trzcinami, w kącie pokoju i przez długi czas przyglądała się wszystkiemu, co się działo na zewnątrz; było to bowiem dla niej rzeczą wielkiej wagi. Czyniono przygotowania do wyprawy. Jeden z braci — jeden tylko — przewodniczył oddziałowi, który miał poprowadzić do lasu cyprysowego. Drugi, którego nikt nie widział, musiał się ukryć w głębi wigwamu, albo w jakim kącie wyspy.
Tak przynajmniej myślała Zerma, wiedząc, jak starannie przechowują tajemnicę swego życia. Przypuszczała nawet, że ten, który pozostanie na wyspie, będzie czuwał nad dzieckiem i nad nią.
Zerma nie była w błędzie, jak się o tem zaraz przekonamy.
Partyzanci i niewolnicy, których było około pięćdziesięciu, czekali przed wigwamem rozkazu wodza, ażeby wyruszyć w drogę.
Było około dziewiątej rano, kiedy ta gromadka puściła się ku skrajowi lasu, co wymagało pewnego przeciągu czasu, gdyż czółno mogło zabrać tylko pięciu lub sześciu ludzi na raz. Zerma widziała, jak się puszczali po kilku na wodę i wysiadali na przeciwnem wybrzeżu, ale nie mogła widzieć przez szparę powierzchni kanału.
Texar, który wyruszył ostatni, znikł także, a za nim poszedł jeden z jego psów, którego instynkt miano spożytkować w tej wyprawie. Na gest swego pana, drugi ogar wrócił ku wigwamowi, jak gdyby on tylko jeden miał strzedz jego drzwi.
Po chwili Zerma spostrzegła, że Texar wspina się na przeciwległe wybrzeże i zatrzymuje się na chwilę dla uszykowania swojego pocztu. Następnie wszyscy znikli, ze Squambo na czele oraz z jego psem, za olbrzymiemi trzcinami pod pierwszemi drzewami w lesie. Jeden z murzynów musiał przewieźć napowrót czółno, żeby nikt nie mógł się dostać do wyspy. Ale metyska nie mogła go zobaczyć i myślała, że się puścił brzegiem kanału. Przestała się już wahać.
Dy obudziła się właśnie; jej wychudłe ciałko przykre sprawiało wrażenie w ubraniu, zniszczonem tylu trudami.
— Chodź, moja droga — rzekła Zerma.
— Dokąd? — zapytała dziewczynka.
— Tam... do lasu!... Może tam zastaniemy twego ojca!... brata... Nie będziesz się bała?...
— Z tobą, nigdy! — odpowiedziała dziewczynka.
W tedy metyska uchyliła ostrożnie drzwi. Ponieważ nie dochodził jej żaden szelest z przyległego pokoju, przypuszczała, że Texara nie ma w wigwamie.
Rzeczywiście nie było nikogo.
Zerma zaczęła przedewszystkiem szukać jakiej broni, którą była zdecydowana posłużyć się przeciw temu, ktoby ją chciał zatrzymać.
Leżał na stole jeden z tych kordelasów, jakich indjanie używają na polowaniach. Metyska porwała go i ukryła pod suknię. Wzięła też kawałek suszonego mięsa, którem mogła się żywić kilka dni.
Teraz szło o wydobycie się z wigwamu. Zerma spojrzała przez dziury, wywiercone w murze, w kierunku kanału. Żywej duszy nie było widać na tej części wyspy, nawet tego psa, któremu została powierzoną straż nad domem.
Uspokojona, spróbowała metyska otworzyć zewnętrzne drzwi.
Drzwi te, zamknięte od dworu, nie ustępowały.
Zerma powróciła natychmiast z dzieckiem do pokoju. Jedno tylko pozostawało jej uczynić: wyjść nawpół już wybitym otworem w ścianie wigwamu.
Nie była to trudna robota. Metyska użyła kordelasa do przecinania trzcin, wplecionych w ścianę, starając się zachować jaknajciszej.
Ale czy ten ogar, który nie towarzyszy Texarowi, nie pojawi się, gdy Zerma już wyjdzie z domu? Czy ten pies nie przybiegnie, nie rzuci się na nią i na dziewczynkę? Byłoby to to samo, co spotkanie tygrysa!
Jednakże nie mogła się wahać. Zrobiwszy otwór, przytuliła do piersi dziewczynkę, która odwzajemniła jej się gorącemi pocałunkami; zrozumiała ona, że trzeba uciec.
Zerma prześlizgnęła się przez szczelinę. Następnie, spojrzawszy w prawo i w lewo, natężyła ucho. Nie dochodził żaden odgłos. Mała Dy ukazała się w otworze.
W tej chwili rozległo się szczekanie, jeszcze bardzo dalekie, jak się zdawało, w zachodniej części wyspy. Zerma schwyciła dziecko.
Serce jej biło, jak młotem... Nie mogła się uważać za względnie ocaloną, dopóki jej nie ukryją trzciny przeciwległego brzegu.
Ale przebycie przestrzeni pomiędzy wigwamem a kanałem, wynoszącej ze sto kroków, było najkrytyczniejszą fazą ucieczki. Mogły być dostrzeżone przez Texara albo przez którego z niewolników, pozostałych na wyspie.
Szczęściem, na prawo od wigwamu, gęstwina drzewiastych krzewów, pomieszanych z trzcinami, ciągnęła się aż do skraju kanału, tylko o kilka yardów od miejsca, w którem powinno się było znajdować czółno.
Zerma postanowiła zagłębić się w tę gąszcz roślinności i natychmiast zamysł ten przyprowadziła do skutku. Weszły pomiędzy wysokie krzewy, których liście zasłoniły je całkowicie. Co się tyczy szczekania psa, to tego nie było już słychać.
To przemykanie się przez gęstwinę kosztowało dosyć trudu. Trzeba było przedostawać się przez łodygi krzaków, zostawiających bardzo ciasne przejście. Niebawem Zerma miała odzież poszarpaną i ręce zakrwawione, ale nieuważała na to, byleby dziecka nie kaleczyły te długie ciernie. Odważna metyska niczem nie zdradziła cierpienia. Pomimo jej zabiegów, dziewczynka otrzymała kilka ran na rękach i ramionach, lecz nie krzyknęła, nie wydała nawet najmniejszego jęku.
Jakkolwiek przestrzeń do przebycia wynosiła około 60 yardów, upłynęło jednak pół godziny, zanim dotarły do kanału.
Zerma zatrzymała się wtedy i z pomiędzy trzcin wyjrzała w stronę wigwamu, a potem w kierunku lasu.
W lesie nie było nikogo. Na przeciwnym brzegu tak że nic nie wskazywało obecności Texara i jego towarzyszów, którzy musieli być ztąd o milę lub dalej i mogli powrócić dopiero za kilka godzin.
Jednakże Zerma nie mogła przypuszczać, że ją. zostawiono samą w wigwamie. Również i to nie było możliwe, ażeby ten z Texarow, który poprzedniego dnia przybył ze swymi partyzantami, opuścił wyspę w nocy i żeby zabrał psa ze sobą. Zresztą alboż metyska nie słyszała szczekania, co było dowodem, że ogar włóczy się jeszcze pod drzewami. Lada chwile mogła zobaczyć jednego lub drugiego, może śpiesząc się, zdoła dotrzeć do lasu cyprysowego.
Czytelnik zapewne sobie przypomina, że Zerma obserwując ruchy towarzyszów hiszpana, nie mogła widzieć czółna, w chwili, kiedy przepływało przez kanał, którego koryto było zasłonięte wysokiemi i gęstemi trzcinami.
Jednakże nie wątpiła, że który z niewolników sprowadził napowrót czółno. Było to koniecznie potrzebne ze względu na bezpieczeństwo wigwamu na wypadek, gdyby żołnierze kapitana Howicka zaszli z tyłu południowcom.
Ale jeśli czółno zostało na przeciwnym brzegu, ażeby Texar ze swymi ludźmi mógł prędzej przebyć kanał w razie najścia federalistów, to jakimże sposobem dostanie się na drugi brzeg? Czy jej wypadnie uciekać lasami wyspy? I czy tam musiałaby czekać, dopóki hiszpan nie wyruszy dalej w głąb Ewerglad? Jeśli się jednak zdecyduje na to, na pewno wpierw będzie się starał wszelkiemi sposobami znaleźć Zermę i dziecko. Od tego więc wszystko zależało, ażeby się można było przeprawić czółnem przez kanał.
Zerma posunęła się przez trzciny jeszcze o 5 do 6 yardów dalej, nareszcie zatrzymała się...
Czółno było na przeciwnym brzegu...
Położenie stało się rozpaczliwem. Jak się przedostać? Nawet śmiały pływak zaryzykowałby życie, próbując przebyć kanał wpław.
Prawda, że od jednego do drugiego brzegu było tylko jakie sto kroków, ale bez czółna było niepodobieństwem przepłynąć tę przestrzeń. Trójkątne głowy sterczały tu i owdzie z wody trawy chwiały się pod szybkiem ślizganiem się płazów.
Mała Dy, zdjęta strachem, tuliła się do Zermy. Ach, gdyby dla ocalenia dziecka wystarczyło rzucić się pomiędzy te potwory, które opasałyby ją niby olbrzymi mięczak, o tysiącach macek, metyska nie wahałaby się ani chwili.
Ale chyba opatrznościowa okoliczność mogła wyratować biedną Dy. Okoliczność tę jeden tylko Bóg mógł stworzyć. Zerma w Nim tylko jednym miała ucieczkę. Ukląkszy na wybrzeżu, błagała Tego, który rozporządza trafem, czyniąc zeń najczęściej narzędzie swej woli.
Ale lada chwila niektórzy z towarzyszów Texara mogli się ukazać na skraju lasu. Gdyby ten z Texarów, który pozostał na wyspie, wrócił do wigwamu, czy, nie zastawszy tam Zermy i Dy, nie puściłby się w pogoń za niemi?...
Boże mój — zawołała nieszczęśliwa kobieta — zlituj się!
Nagle spojrzała w prawą stronę kanału.
Słaby prąd parł wody ku północy jeziora, gdzie się znajduje kilka dopływów Calavoschatchesu. jednej z rzeczek, wpadających do zatoki meksykańskiej i zasilających jezioro Okee-cho-bee podczas wielkich przypływów miesięcznych.
Pień, nadpływający z prawej strony, uderzył właśnie o brzeg: otóż czy na tem pniu nie dałoby się przebyć kanału; pływający pień parł w stronę lasu cyprysowego. Prawdopodobnie przeprawa ta powiodłaby się, a w każdym razie, gdyby, na nieszczęście, pień powrócił na wyspę, sytuacya uciekających nie byłaby gorszą, aniżeli obecnie.
Nie zastanawiając się, jakby instynktownie, Zerma skoczyła na nadpływające drzewo. Gdyby wzięła pod rozwagę, możeby sobie powiedziała, że setki gadów roją się w wodach, że trawy mogą zatrzymać pień w środku kanału! Tak! ale wszystko było lepsze od pozostania na wyspie. Dlatego też Zerma, trzymając Dy na rękach, uczepiła się gałęzi i odbiła od brzegu. Pień natychmiast popłynął z prądem ku przeciwległemu brzegowi.
Zerm a starała się ukrywać pod gałęziami, które ją w części zasłaniały — zresztą, oba brzegi były puste. Żaden głos nie dochodził ani ze strony Wyspy, ani z lasu cyprysowego. Przepłynąwszy kanał, metyska umiałaby znaleźć schronienie do wieczora, zanim by mogła bezpiecznie i niespostrzeżenie zapuścić się w głąb lasu. Ocknęła się w niej nadzieja. Prawie nie troszczyła się o nic, nie zwracała uwagi na gady, otwierające paszczę z obydwu stron pnia drzewa i wślizgujące się aż pomiędzy niższe gałęzie. Dziewczynka przymknęła oczy, Zerma zaś przyciskała ją jedną ręką do piersi, drugą gotowa była ugodzić kordelasem w najnatrętniejsze z gadów. Ale bądź, że się lękały grożącego im ostrza, bądź, że są groźne tylko w głębi wód, nie rzucały się na to zaimprowizowane czółno.
Nakoniec pień dostał się na środek kanału, którego prąd porywał go w kierunku ukośnym ku lasowi. Zanim upłynie kwadrans czasu, przybije on do brzegu, jeśli się nie uwikła w porosty wodne; a wtedy, jakkolwiek mogą być wielkie niebezpieczeństwa Zerma przestanie się lękać Texara.
Nagle przycisnęła mocniej dziecko do siebie.
Zajadłe szczekania rozlegały się na wyspie. Natychmiast prawie ukazał się pies na brzegu; biegł on ku kanałowi w ogromnych podskokach.
Zerma poznała ogara, któremu hiszpan powierzył straż nad wigwamem.
Z najeżoną, szerścią, z rozpłomienionem okiem, gotował się na brzegu do skoku pomiędzy płazy, poruszające się na powierzchni wód.
W tej chwili człowiek ukazał się także na wybrzeżu.
Był to ten z braci Texarów, który pozostał na wyspie: przybiegł, posłyszawszy szczekanie psa.
Trudno sobie wyobrazić jego wściekłość na widok Zermy i Dy na pniu drzewa; a nie mógł się puścić w pogoń za niemi, ponieważ czółno znajdowało się na przeciwnym brzegu.
W jeden tylko sposób zdołałby je zatrzymać w biegu: trzeba było zabić Zermę, ryzykując zarazem życie dziecka.
Texar, uzbrojony w karabin, wycelował do metyski, usiłującej zasłonić sobą Dy.
Naraz, pies, rozwścieczony, rzucił się w kanał, co widząc, Texar postanowił czekać i obserwować.
Pies zbliżał się szybko do pnia. Zerma, trzymając w ręku kordelas, gotowa była uderzyć. Okazało się to jednak zbyteczne.
Gady w jednej chwili oplątały zwierza; z początku pies próbował z niemi walczyć, lecz wkrótce musiał uledz... znikł pod trawami...
Texar widział los psa, lecz nie mógł go uratować... Zerma miała mu się przeto wymknąć.
— A więc giń! — wykrzyknął i strzelił.
Ale pień drzewa dopływał do przeciwnego brzegu, co chwila zmieniając położenie; kula zadrasnęła tylko ramię metyski.
W kilka chwil potem pień przybił do brzegu, a Zerma, wysiadłszy z dzieckiem na ląd, znikła pośród trzcin i bezpieczna od wystrzałów, dostała się do lasu cyprysowego.
Wprawdzie nie groziło jej już nic od tego z Texarów, który pozostał na wyspie, ale mogła wpaść w ręce jego brata.
Przedewszystkiem szło jej tedy o to, żeby się jaknajprędzej oddalić od wyspy Carneval. Z nadejściem nocy puściła się w kierunku jeziora Waszyngton. Rozwinąwszy całą energję moralną i siłę fizyczną, biegła raczej, aniżeli szła, na los szczęścia, dźwigając wciąż dziecko, które nie mogłoby jej nadążyć. Nóżki Dy nie zdołałyby stąpać prędko po tym nierównym gruncie, pośród tych bagien, uginających się pod stopami pomiędzy powikłanemi korzeniami.
Zerma niosła więc ciągle swój drogi ciężar, którego zdawała się nie czuć wcale. Czasami stawała, nietyle żeby odetchnąć, jak żeby się wsłuchać w dźwięki leśne. Raz jej się zdawało, że szczeka drugi ogar, którego Texar wziął z sobą, znowu, że ją zdaleka strzały dochodzą. Przychodziło jej wtedy na myśl, że południowcy walczą może z oddziałem federalistów.
Poznawszy, że to był tylko krzyk przedrzeżniacza lub łoskot suchej gałęzi, której włókna pękały z hukiem, niby wystrzału z pistoletu, puszczała się w dalszą drogę. Przepełniona nadzieją, nie chciała widzieć niebezpieczeństw, dopóki nie dotrze do źródeł Saint-Johnu.
Przez całą godzinę oddalała się w ten sposób od jeziora Okee-cho-bee, idąc na ukos do wybrzeża Atlantyku. Rozumowała ona bardzo logicznie, że okręty eskadry muszą krążyć koło wybrzeża florydzkiego, oczekując oddziału kapitana Howicka. Alboż nie było możliwem, że kilka szalup znajduje się na czatach wzdłuż brzegu?...
Nagle stanęła. Tym razem nie myliła się: z pod drzew doszło ją zajadłe szczekanie, zbliżające się coraz bardziej. Zerma poznała głos jednego z ogarów które też często włóczyły się dokoła blokhauzu w Czarnej przystani.
Pies trafił na nasz trop — pomyślała — Texar musi być w pobliżu!
Natychmiast zagłębiła się z dzieckiem w gęstwinę, ale czy zdołała ukryć się przed węchem zwierzęcia domyślnego, a dzikiego, które układano niegdyś do ścigania zbiegłych niewolników.
Szczekanie odzywało się coraz bliżej z oddali i dochodziły już nawet krzyki.
O kilka kroków, Zerma spostrzegła cyprys, wydrążony w skutek starości, na którym pnące się kaktusy i liany utworzyły gęstą sieć z krótkich gałązek. Przyszło jej do głowy natchnienie!
W jednej chwili ukryła się w tem wydrążeniu, tak obszernem, że zmieściły się w niem obie z Dy. Sieć lian zasłoniła je zupełnie.
Ale ogar trafił na ich ślad. Po chwili spostrzegła go Zerma pod drzewem; szczekał coraz zajadlej i jednym skokiem rzucił się na cyprys.
Ugodzony kordelasem, cofnął się i zawył gwałtownie.
Natychmiast prawie dały się słyszeć jakieś kroki; nawoływano się, odpowiadano sobie, a pośród tych głosów brzmiały tak dobrze znane Zermie głosy Texara i Squambo.
Tak, to hiszpan i jego towarzysze zmierzali ku jezioru, żeby uniknąć przed oddziałem federalnym. Spotkali go niespodzianie w lesie cyprysowym i nie mając dostatecznych sił, cofali się czem prędzej. Texar dążył do wyspy jak najkrótszą drogą, żeby oddzielić się kanałem od federalistów. Ponieważ ci ostatni nie mogli przebyć kanału bez czółna, zatrzymałoby ich to pewien czas. Korzystając ze zwłoki, południowcy staraliby się dostać na drugę stronę wyspy; a w nocy chcieli spożytkować czółno i wysiąść na południowym brzegu jeziora.
Texar i Squambo, doszedłszy do cyprysu, przed którym pies ciągle szczekał, ujrzeli na ziemi krew, płynącą ze zranionego boku zwierzęcia.
— Patrzcie!... Patrzcie — zawołał indjanin.
— Ten pies został zraniony? odpowiedział Texar.
— Tak!... zraniony nożem, przed chwilą!... krew jeszcze ciepła!
— Któż to uczynił?
W tej chwili pies skoczył znowu na sieć lin, którą Squambo uchylił karabinem.
— Zerma! — wykrzyknął. — I dziecko! — dodał Texar.
— Tak!.. Jakim sposobem zdołały uciec!
— Śmierć Zermie, śmierć!...
Metyska, rozbrojona przez Squambo w chwili, kiedy miała ugodzić hiszpana, została tak gwałtownie wyciągnięta z wydrążenia, że dziewczynka potoczyła się z jej objęć pomiędzy te olbrzymie grzyby i purchawki, tak obfite w lasach cyprysowych.
Gdy dziecko padło, jeden z grzybów wystrzelił niby broń palna i błyszczący pył rozpostarł się w powietrzu. W jednej chwili, inne turchawki eksplodowały i nastąpił taki trzask i huk, jak gdyby las był napełniony fajerwerkami, krzyżującemi się w różnych kierunkach.
Oślepiony mirjadami prochów, Texar musiał wypuścić z rąk Zermę, którą trzymał pod swym nożem. Squambo oślepł także od tego palącego pyłu. Na szczęście, metyska i mała Dy, leżąc na ziemi, uniknęły rac, krzyżujących się w górze.
Jednakże Zerma nie mogła ujść Texarowi. Po ostatnim szeregu wybuchów, powietrze stało się możliwe do oddychania...
W tedy rozległy się nowe wystrzały — tym razem z broni palnej.
To oddział federalny rzucił się na południowców. Ci, otoczeni przez marynarzy kapitana Howicka, musieli złożyć broń. W tej chwili Texar ugodził w pierś Zermę, znajdującą się obok niego.
— Dziecko! Porwij dziecko — zawołał Squambo. Indjanin, schwyciwszy dziewczynkę, uciekał w stronę jeziora, kiedy Gilbert strzelił i ugodził go kulą.
Wszyscy więc byli teraz zgromadzeni. James i Gilbert Burbankowie, Edward Carrol, Perry, Mars, murzyn z Camdless-Bay, marynarze kapitana Howicka, którzy nie spuszczali z oka południowców, a pomiędzy nimi Texara, stojącego przy zwłokach Squambo.
Jednakże kilku zdołało uciec w stronę wyspy Carneval! Ale mniejsza o to! Alboż dziewczynka nie znajdowała się już w objęciach ojca, który ją przyciskał do siebie, jakby z obawy, że mu ją znowu wydrą? Gilbert i Mars, pochyleni nad Zermą, usiłowali ją ocucić. Oddychała jeszcze biedna, lecz nie mogła mówić; Mars podtrzymywał jej głowę, wołał na nią, ściskał i całował.
Zerma otworzyła oczy. Zobaczyła dziecko w objęciach Burbanka, poznała Marsa, który ją okrywał pocałunkami, i uśmiechnąwszy się do niego przymknęła powieki...
Mars podniósł się, spostrzegłszy Texara, skoczył doń, powtarzając słowa, które tak często wychodziły z jego ust:
— Zabić Texara!... Zabić Texara!...
— Daj pokój Marsie, wymierzymy sprawiedliwość temu nędznikowi! — rzekł kapitan Howick i zwracając się do hiszpana, zapytał:
— Wszak jesteś Texar z Czarnej Przystani?
— Nie chcę odpowiadać — odparł Texar.
— James Burbank, porucznik Gilbert, Edward Carrol i Mars znają cię i poznali w tobie Texara.
— Niechaj i tak będzie!
— Zostaniesz rozstrzelany!
— Strzelajcie!
W tej chwili, ku wielkiemu zdumieniu całego zgromadzenia, mała Dy rzekła do Jamesa Burbanka:
— Ojcze ich jest dwóch braci... dwóch niedobrych ludzi... podobnych do siebie...
— Dwóch ludzi?...
— Tak!... Moja kochana Zerma kazała mi to powiedzieć!...
Byłoby trudno zrozumieć słowa dziewczynki, ale niebawem wyjaśniły się one w niespodziewany sposób.
Texar, postawiony pod drzewem, patrzył prosto w oczy Burbankowi, paląc papierosa, kiedy chwili, gdy pluton ustawiał się w porządku, aby dać ognia, nagle jakiś człowiek przyskoczył do skazańca.
Był to drugi Texar, zawiadomiony o przytrzymaniu brata przez garstkę partyzantów, zbiegłych na wyspę Carneval.
Na widok dwóch braci, tak podobnych do siebie, zrozumiano słowa dziewczynki i odkrycie to rzuciło światło na szereg zbrodni, zawsze usprawiedliwianych zagadkowemi alibi.
Cała przeszłość Texarów wyjaśniła się teraz.
Interwencja brata miała jednak opóźnić spełnienie rozkazów komandora.
Istotnie, rozkaz natychmiastowej egzekucji, dany przez Dupont’a, odnosił się tylko do sprawy zasadzki, w której zginęli oficerowie i marynarze z szalup federalnych. Co się tyczy sprawcy grabieży, dokonanej w Camdless-Bay, oraz porwania, ten winien być zaprowadzony do miasta św. Augustyna, gdzie nanowo czekał go sąd i niechybny wyrok śmierci.
A jednak, czy nie było można uważać obu braci za jednako winnych tego długiego szeregu zbrodni, które im się udawało popełniać bezkarnie?
Tak, bez wątpienia! Wszelako, przez poszanowanie prawa, kapitan Howick uznał za stosowne zapytać.
— Który z was poczytuje się za winnego rzezi w Kissimmee?
Milczenie.
Widocznie, Texarowie postanowili nie odpowiadać na żadne pytania.
Jedna tylko Zerma mogłaby powiedzieć, jaki udział brał każdy z nich w tych zbrodniach. Istotnie, ten z dwóch braci, który się znajdował z nią w Czarnej Przystani d. 23 marca, nie mógł być sprawcą rzezi; dokonanej w tym samym dniu o 100 mil, na południu Florydy: rzeczywistego zaś sprawcę porwania Zerma mogłaby poznać... Ale czy ona nie umarła?
Nie, ukazała się wsparta na ramieniu męża i zaledwie dosłyszalnym głosem rzekła:
— Ten, który się dopuścił porwania, ma lewe ramię utatuowane...
Na te słowa dwaj bracia, uśmiechnąwszy się wzgardliwie, obaj zawinęli sobie rękawy u koszuli aby pokazać lewe ramię, jednakowo utatuowane.
Wobec tej nowej niemożności rozróżnienia ich, kapitan Howick rzekł tylko:
— Sprawca rzezi w Kissimmee ma być rozstrzelany; który z was jest nim?
— Ja! — odpowiedzieli jednocześnie obaj bracia.
Po tej odpowiedzi pluton egzekucyjny wycelował do skazańców, którzy uścisnęli się po raz ostatni.
Rozległ się wystrzał i obaj, trzymając się za ręce, padli.
Taki był koniec owych ludzi, sprawców tylu zbrodni, które udawało im się popełniać bezkarnie, dzięki szczególnemu podobieństwu. Wzajemne przywiązanie braterskie, jedyne uczucie, jakiego doświadczali kiedykolwiek, przechowało się w nich do ostatniej chwili życia.
Wojna domowa ciągnęła się dalej z różnemi zmianami i zdarzały się świeże wypadki; które doszły do wiadomości Jamesa Burbanka dopiero po powrocie do Camdless-Bay.
Wogóle, w tym okresie czasu zdawali się brać górę południowcy, skupieni do koła Corinthu, gdy federaliści zajmowali pozycję w Pittsburg-Landing! Armją separatystów dowodził Johnston, pod którym znajdowali się Beauregard, Hardee, Braxton-Bagg, oraz biskup Polk, dawny wychowaniec akademji wojskowej w Wel-point. Armja ta zręcznie korzystała z nieprzezorności północnych. Dnia 5-go kwietnia w Shiloh ci ostatni dali się zaskoczyć, co spowodowało rozproszenie brygady Peabody’ego i odwrót Shermana. Jednakże południowcy drogo okupili swe powodzenie; bohaterski Johnston został zabity w chwili, gdy odpierał wojsko federalne.
Taki to był pierwszy dzień bitwy z d. 5-go kwietnia. Na trzeci dzień nastąpiła utarczka na całej linji i Shermanowi udało się odebrać Shiloh. Przyszła teraz kolej na południowców. Musieli się cofać na całej linji przed żołnierzami Granta. Była to krwawa bitwa! Z 80,000 walczących 20,000 poległo lub odniosło rany.
O tych ostatnich wypadkach wojny James Burbank i jego towarzysze dowiedzieli się nazajutrz po przybyciu do Castle-House, które nastąpiło jeszcze d. 7-go kwietnia.
Zaraz po rozstrzelaniu braci Texarów, podążyli oni za kapitanem Howickiem, który prowadził swój oddział i jeńców ku wybrzeżu. Pod przylądkiem Maleburskim stał jeden ze statków flotylli, krążącej w pobliżu brzegów, statek ten przewiózł wszystkich do miasta św. Augustyna, potem zaś kanonierka, która ich wzięła na pokład w Picolata, wysadziła na ląd w porcie Camdless-Bay.
Wszyscy powrócili zatem do Castle-House — nawet Zerma, która nie umarła z odniesionych ran. Mars i jego towarzysze zanieśli ją na pokład okrętu federalnego, gdzie ją otoczono staraniami. Zresztą, mogłaż umrzeć, będąc tak szczęśliwą. Ocaliła swoją małą Dy, jest razem z ukochanym!
Łatwo sobie wyobrazić radość rodziny, której członkowie połączyli się znów ze sobą po tylu ciężkich próbach. Pan i Burbankowa, mając swą dziecinę przy sobie, przyszła zwolna do zdrowia. Alboż nie miała także męża, syna, miss Alicji, która miała wkrótce zostać jej córką, Zermy i Marsa, — alboż nie ustały obawy przed tym nędznikiem, a raczej dwoma nędznikami, których główni wspólnicy dostali się w ręce federalitsów?
Tymczasem zaczęła się szerzyć pogłoska, o której wzmiankowali już w przytoczonej wyżej rozmowie dwaj bracia na wyspie Carneval, mianowicie, że północni opuszczę Jacksonville, i że komendant Dupont ograniczając swą działalność do blokowania wybrzeża, zamierza cofnąć kanonierki, strzegące Saint-Johnu. Ten zamiar mógł szkodliwie wpłynąć na bezpieczeństwo kolonistów, znanych z zasad przeciwnych niewolnictwu, a w szczególności Jamesa Burbanka.
Była to pogłoska uzasadniona. W samej rzeczy, d. 8-go, nazajutrz po dniu, kiedy cała rodzina połączyła się w Castle-House, federaliści dokonywali ewakuacji Jacksonvilln. Z tego powodu ci z mieszkańców, którzy się okazali przychylni sprawie północnej uznali za właściwe schronić się, bądź w Port-Royal, bądź w Nowym Yorku.
James Burbank nie chciał ich naśladować. Murzyni wrócili do plantacji nie jako niewolnicy, lecz w charakterze wyzwoleńców i obecność ich mogła zapewnić spokój Camdless-Bay. Zresztą losy wojny zaczynały sprzyjać Północy, w skutek czego Gilbert mógł zabawić dłużej w Castle-House, i wziąć ślub z Alicją Stanard.
Roboty plantacyjne rozpoczęły się więc na nowo i praca weszła na zwykły tor. Nie było mowy o tem, ażeby zmusić Jamesa Burbanka do wykonania wyroku, skazującego na wygnanie wyzwoleńców z terytorjum Florydy. Nie było już Texara i jego stronników, którzyby podżegali niższe warstwy ludności. Zresztą, nadbrzeżne kanonierki przywróciłyby szybko porządek w Jacksonville.
Co się tyczy stron wojujących, te ścierały się jeszcze trzy lata i nawet Floryda odczuwała niekiedy ruchy wojny.
Rzeczywiście, tegoż roku, w miesiącu wrześniu, okręty komandora Dupont pojawiły się znów na wysokości Saint-John-Bluffs, w okolicy źródeł rzeki, i Jacksonville zostało wzięte po raz drugi. Jenerał Seymour zajął je trzeci raz, nie doznawszy poważnego oporu.
Dnia i stycznia 1863, proklamacja prezydenta Lincolna zniosła niewolnictwo we wszystkich stanach, ale wojna skończyła się dopiero 9 kwietnia 1865 r.
Owego dnia, w Appomaltox-Court-Justice, jenerał Lee oddał się z całą armją w ręce jenerała Grant’a po kapitulacji, która przyniosła zaszczyt jednej i drugiej stronie.
Zażarta walka Północy z Południem trwała cztery lata. Kosztowała ona 700 miljonów dolarów i przeszło pół miljona ludzi, ale niewolnictwo zostało zniesione w całej Ameryce północnej.
Tak to nierozdzielność rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych zawarowana została na zawsze przez tych samych amerykanów, których przodkowie przed stu blisko laty wyzwolili kraj w wojnie o niepodległość.