Walka o miliony/Tom I-szy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | VI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie pojmuję dlaczego tak się tam nudziłaś? — pytała zakonnica z uśmiechem.
— Dlaczego?... rzecz prosta i jasna. Wszak wiesz, kuzynko, o ile kocham nasz Paryż. Jestem paryżanką ze krwi i kości i w tym to tylko rodzinnym mym mieście żyć i oddychać mogę pełnemi płucami. Nie potrafiłabym istnieć gdzieindziej!.. Nie wyobrazisz sobie, o ile jestem szczęśliwą znajdując się u siebie, w domu mojego ojca, patrząc na ów ruch bezustanny na tych ludzi idących i wracających. Tęskno mi było za moją ulubioną przechadzką do Bulońskiego lasku, którą przekładam nad wszystko na świecie!
— Czy nie podzielasz mojego zdania, kuzynko, że w Paryżu jedynie szczęśliwą być można.
— Co do mnie... — odparła siostra Marya — wszędzie gdziekolwiek się znajdę, czuję się zarówno szczęśliwą.
— Tak.. ponieważ żyjesz na ziemi, lecz nie dla ziemi, oderwana od wszelkiej nizkości i kochająca tylko dobrego Boga! Świat pożegnałaś z wszelkiemi jego ułudami, utworzywszy sobie pustelnię wśród tłumów. W twym wieku siostro...
bardzo to pięknie! Wierzaj mi... ja to uwielbiam, lecz naśladować ciebie nie miałabym odwagi.
— Nie zasługuję na uwielbienie — odparła poważnie zakonnica; — żyjąc, jak żyję obecnie, idę tylko za głosem niego powołania. Modlić się, pielęgnować chorych, nieść pomoc biednym, pociechę tym, którzy cierpią, to dla mnie jest wszystkiem... Nie widzę dla siebie wyższego szczęścia! Ach! gdybyś wiedziała, jaka roskosz napełnia me serce, jaka nadziemska radość unosi duszę, gdy które z tych biednych ludzi, z tych zacnych dzieci ludu przychodzi mi dziękować i ze łzą wdzięczności śle w niebo spojrzenia! Lud ten jest dobrym, kocham go...
kocham wszystkich moich ubogich!... I zdaje mi się, że wszelka inna egzystencya, przeciwna mojej, jest próżnią, życiem bezpożytecznem, dającem jedynie gorycz i zawody! Zapomnieć o sobie, a myśleć jedynie o drugich, to, według mnie, tylko jest życiem! A to życie naówczas jest tak pełnem rozkoszy, iż proszę Boga, by mi je zachował na długo, abym wraz z memi siostrami pełnić mogła dalej dzieło miłosierdzia.
— Tak, siostro Maryo... — odrzekła Aniela — twa egzysteucya jest jednem zaparciem się siebie, jednem poświęceniem... Piękne to... godne uwielbienia, podziwu... Daremnie powtarzać mi będziesz, iż tobie się to wydaje tak prostą i zwykłą rzeczą. Nie! ja nie mogę przestać cię wielbić, bo wierzaj mi, trzeba nadludzkiej siły, by w młodym wieku, bez skargi, bez żalu, wyrzec się wszelkich nadziei i radości tego świata.
— Nasze radości i nadzieje są tam... wyżej... i dalej!...
— Zatem wkrótce po naszym przyjeździe do Paryża wrócisz, kuzynko, do klasztoru?
— Nie zaraz; pozostanę jeszcze czas jakiś przy tobie, ukochana. Zwolniono mnie ze szpitala, gdzie dotąd służbę pełniłam. Wakacye, jakich mi udzielono dla odwiedzenia ciotki w Marsylii, nie ukończyły się jeszcze. Będąc z odwiedzinami u przełożonej, dowiem się, gdzie mnie nadal przeznaczą.
— Poślą cię zapewne do innego szpitala.
— Pragnęłabym tego, ale spodziewać się nie śmiem... Wkrótce mają nas podobno z posług szpitalnych usunąć zupełnie, mimo oporu lekarzy i błagań chorych, którzy nas tak kochają. Dlaczego? — nie wiem. Naszym jedynym celem jest przynosić ulgę nędzom ludzkości... a te nędze... och! droga Anielo, są one tak strasznemi, że przerażają do głębi. Aby je dobrze poznać i zbadać tych, którzy je w sobie ukrywają, trzeba przypatrzeć się im zbliska. Ach! gdybyśmy zdołały nieść pociechę wszystkim, którzy cierpią! Gdybyśmy mogły ukoić wszystkie rozpacze... otrzeć łzy wszystkim nieszczęśliwym!... Co począć jednak, gdy nas od tego usuwają, mimo, iż, Bóg świadkiem, jedynym naszym celem miłosierdzie! Tak... pragnęłabym zostać na nowo przeznaczoną do szpitala, nie śmiem jednakże w to wierzyć.
— Mogliby cię. kuzynko, w szkole umieścić?
— I temu rada byłabym bardzo. Jest to piękne, szlachetne zadanie przygotowywać dzieci na uczciwych ludzi; tworzyć z dziewczątek dla przyszłości zacne matki rodzin. Tak... bo po Bogu, jedno jest tylko... rodzina!... wszystko zresztą jest niczem!
— Ach! jednej rzeczy tylko się obawiam... — zaczęła Aniela po chwili.
— Czegóż takiego?
— Ażeby nie wystano cię, kuzynko, na prowincyę, bo w takim razie musiałybyśmy się z sobą rozłączyć!
— A jednak potrzeba nam przygotować się na to rozłączenie, które nastąpi rychlej lub później... — odpowiedziała zakonnica. — Uczyniłam ślub posłuszeństwa... pojadę, gdzie mi rozkażą.
— Lecz przyznaj, że to nie nastąpi bez żalu.
— Z żalem za tobą tylko jedynie.
— Na myśl o tem naszem rozłączeniu serce mi się ściska, a oczy łzami zachodzą... — mówiło dziewczę, ze wzruszeniem.
— Przyjedziesz mnie odwiedzić...
— Och! często... często przyjeżdżać będę... Sercem i duszą będę przy tobie, kuzynko!
Tu pociąg bieg zwolnił; wjeżdżano na stacyę Tarascon. Obie kobiety przerwały rozmowę.
Mimo, że mówiły one cichym głosem, a drżenie wagonu na relsach przytłumiało dźwięk ich wyrazów, Gérard, dzięki ostremu swemu słuchowi, pochwycił całą prawie rozmowę, tracąc z niej zaledwie słów parę. Wiedział, że obie podróżne były kuzynkami, że siostra miłosierdzia nazywała się Maryą, a młode dziewczę Anielą.
Dowiedział się, że bawiły przez dwa tygodnie u swojej ciotki w Marsylii, oraz, że zakonnicę miano przenieść do innego szpitala lub szkoły, jak również, że urocza, młoda blondynka jechała do swego ojca, zamieszkałego w Paryżu, że lubiła życie światowe, Paryż, który przekładała nad jednostajność prowincyi.
Wszystko to jednak nie objaśniało jeszcze dokładnie Gérarda, do której z warstw społecznych należały obie kobiety?
Rodzina Anieli była bogatą, łatwo to odgadnąć się dawało, lecz czy ta rodzina była mieszczańską, kupiecką, lub należała do arystokracyi finansowej, o tem dowiedzieć się pragnął.
Piękność młodego dziewczęcia czarowała go, dziwne, nieznane dotąd wywierając na nim wrażenie.
Niejednokrotnie doznawał on już tkliwszych uczuć miłości, nigdy dotąd jednakże nie czuł się tak głęboko wzruszonym, słowem uwięzionym, pojmanym i onieśmielonym wobec kobiety.
Powiedzmy otwarcie to, czego nie śmiał sam wyznać przed sobą, że uczuł rodzącą się w swem sercu jedną z owych gwałtownych miłości, przeciwko którym walka staje się niemożebną.
Przeciwnie zaś zakonnica, którą znajdował bardzo piękną, budziła w nim wstręt z pewnym rodzajem trwogi.
— To fanatyczka! — mówił sobie; — za wiele w niej litości, za wiele poświęcenia, cnoty za wiele. Wszystko to mi się niepodoba. Ta kobieta jest to wcielony anioł dobrego, gdy ja przeciwnie. Śmiesznem byłoby doprawdy, gdyby nam kiedy przyszło rozegrać jaką partyę pomiędzy sobą... Ha! ha! anioł z szatanem... Lecz to nie nastąpi... Nie! Ona żyje zdała od świata, zkąd więc moglibyśmy spotkać się z sobą na drodze życia? Za przybyciem do Paryża, wspólnego celu podróży, mamże śledzić to dziewczę — rozmyślał Gérard — lub też, porzuciwszy o niej wspomnienie, iść zakreśloną drogą dla zdobycia milionów?
To ostatnie zdawało mu się o wiele praktyczniejszem ze względu osobistego interesu; lecz dlaczego nie mógłby jednocześnie zawiązać miłosnej intrygi obok strasznego dramatu, jaki w jego mózgu dojrzewał?
Ów dramat w pierwszej chwili zajmie mu pewną część życia; dosięgnąwszy wszelako upragnionego celu, odda się miłości całkowicie, a wtedy to piękne dziewczę do niego należeć będzie.
Człowiek, któremu miliony nadają potęgę bez granic, zwalczy opór wszelki. Jego wysokość pieniądz nie jestże panem świata?
Gérard wierzył w siebie, w swą zręczność i swą zuchwałość. Zakreśliwszy sobie cel jakiś, nie wahał się iść śmiało naprzód ku niemu, zamykając oczy na wszelkie złe strony swych planów.
Postanowienie, powzięte przezeń w Kalkucie, daje nam tego dowody. Powiedział więc sobie, że po kilku godzinach wspólnej podróży, wynajdzie sposób przełamania lodów i rozpoczęcia rozmowny z dwiema swojemi towarzyszkami.
Szukał tego sposobu.
Kilka słów małoznaczących zostało wymienionemi zdaleka, odnoszących się do spuszczenia lub podniesienia szyby w wagonie. Wyrazy te jednak nie doprowadziły go do upragnionego rezultatu. Próbował więc zręcznie rozmowy o przedmiotach, zwykłych, banalnych.
Aniela, niedoświadczone dziewczę, żywe i pełne ufności, chętnie odpowiadała na słowa towarzysza podróży, siostra Marya jednakże okazywała się obojętną, zamkniętą w sobie i baczną, mimo, iż uznawała, że ów podróżny zdawał się być człowiekiem z wyższego świata, dobrze wychowanym.
Aniela stosowała więc swe zachowanie się do postępowania kuzynki, powściągliwiej odpowiadała na zapytania, mimo czego Gérard nie uznawał się za zwalczonego.
Noc wreszcie nadeszła.
Aniela, zdjąwszy z głowy swój mały kapelusik, otoczyła błękitną gazową woalką bujne swe blond włosy i wsparłszy się na aksamitnej poduszce wagonu, wkrótce zasnęła.
Nie uczyniła tego zakonnica Czuwała bez przerwy noc całą, podczas gdy jej usta z cicha się poruszały, a palce przesuwały ziarna hebanowego różańca, okręconego wokoło jej ręki.