Walka o miliony/Tom I-szy/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Fryderyk, zwany w okręgu Rochechonart przez młode dziewczęta pięknym Fredem, włożywszy ręce w kieszenie, patrzył za oddalającym się Misticotem.
— Pocieszny ze swą moralnością ten głupiec! — zawołał. — Z jaką on miną powiedział: „Jedni mają sumienie, drudzy go nie mają...“ Można było pękać ze śmiechu!
Tu, wyjąwszy z kieszeni kilka sztuk drobnej monety, zaczął podrzucać ją w górę i chwytać w powietrzu.
— Oto moje sumienie! — rzekł, śmiejąc się głośno — ma ono kurs wszędzie. Interesa wprawdzie nieźle mi idą — dodał po chwili — wszak nie posiadam jeszcze tego, czegobym pragnął. Muszę mieć powóz, salony i służbę... Tak! to nieodmiennie mieć muszę!
Tu, pomusnąwszy wąsika, szedł, nucąc znaną piosenkę z Pericholi:

Smutno, nudno, bo niestety,

Świat pustynią bez kobiety,

Kobiety, kobiety!

Misticot, jak wiemy, szedł ku wierzchołkowi wzgórza Montmartre i przystanął u wejścia do kaplicy, znajdującej się obok kościoła, w której mszę odprawiano.
— Kupujcie — wołał — medaliki Sacré-Coeur... kupujcie panowie i panie, one wam szczęście przyniosą.
Opuściwszy chwilowo tego młodego chłopca, jaki zajmie ważne stanowisko w naszej powieści, wróćmy do restauracyi Pod królikiem A. Gili.
Były sekretarz bankiera z Kalkuty wszedł do tegoż zakładu.
Scott wraz z Trilbym siedzieli przy stole, gdzie ich pozostawiliśmy po odejściu Misticota. Spostrzegłszy we drzwiach Arnolda, spojrzeli nań oba, żaden z nich go jednak nie poznał.
Restaurator, wychodzący właśnie z Salonu morderców, gdzie kazał położyć nakrycia, zbliżył się ku przybyłemu z zapytaniem:
— Co pan rozkaże?
W miejsce odpowiedzi, Arnold wygłosił słów kilka w angielskim języku, na które zerwawszy się Scott z Trilbym, podbiegli ku niemu z wyciągniętemi rękoma.
Jedno spojrzenie przybyłego nakazało im powściągliwość i uwagę.
— To nasz przyjaciel... nasz zaproszony... — rzekł Will Scott do restauratora. — Nie widząc go od lat trzech, nie poznaliśmy obecnie, tak się odmienił.
Desvignes z lekka się uśmiechnął.
— Jak prędko będzie śniadanie? — zapytał Trilby.
— Możecie panowie siadać do stołu, zaraz podadzą.
Tu właściciel zakładu wskazał ręką wejście do salonu.
Wyszli wszyscy trzej razem.
— Mówmy po angielsku — rzekł zcicha Arnold — trzeba się mieć na ostrożności.
— Yes, my dear... — odpowiedzieli razem Scott z Trilbym.
Siedli do stołu, zapełnionego omszałemi butelkami. Przez cały ciąg uczty mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Nakoniec podano kawę, likiery i cygara.
Tak Właściciel restauracyi, jak i służąca, nie potrzebowali wchodzić już teraz, chyba gdyby ich zawezwano.
Skoro drzwi zostały zamknięte wszczęła się pomiędzy trojgiem gości następująca rozmowa w angielskim języku:
— Znasz powód, jaki nas tutaj sprowadza? — zapytał Arnold Trilbego.
— Wiem, że nas potrzebujesz... — reszta mnie nie obchodzi — ten odrzekł. — Twoje przybycie do Paryża wydobędzie nas z ciężkiej nędzy, w jakiej oddawna pozostajemy. Will mi powiedział, że przeznaczasz dla każdego z nas po dziesięć tysięcy franków. Jest to majątek... Zysk zresztą w tej sprawie gra podrzędną rolę... Pamiętamy o długu wdzięczności, jaki ci mamy do spłacenia za to, coś kiedyś dla nas uczynił, będziemy ci przeto posłusznymi na śmierć i życie. Will przyrzekł ci to w mojem imieniu... Potwierdzam jego obietnicę, jak on potwierdziłby moją... Cóż więc nam czynić rozkażesz?
— Będziecie gotowymi każdej chwili przez osiem dni na moje skinienie.
— Mamyż opuścić miejsca, jakie zajmujemy w cyrku Fernando?
— Tak... wynajdźcie jaki pozór i otrzymajcie uwolnienie. Nie wiedząc dnia, ani godziny, o jakiej mi was zawezwać wypadnie, wolnymi być musicie.
— Drobnostka... jutro się uwolnimy... Cóż dalej?
— Trzeba, ażebyście się postarali o nabycie zamkniętego powozu, mogącego pomieścić cztery osoby...
— Rzecz to najłatwiejsza.
— Ów powóz wraz z zaprzężonym do niego koniem nie powinien zawierać w sobie nic charakterystycznego, nic, coby mogło dostarczyć jakich wskazówek, gdyby go kiedyś starano się odnaleźć.
— Dobrze... a następnie?
— Pomyśleć muszę... skombinować... i jutro albo pojutrze dam wam ostateczne polecenia.
— Wolnoż mi załączyć jedno pytanie? — zagadnął Trilby.
— Owszem... lecz nie przyrzekam na nie odpowiedzi.
— Sądząc z udzielonych szczegółów, wnoszę, iż chodzi tu o porwanie kogoś?...
— Odgadłeś...
— Mężczyzny, czy kobiety?
— Mężczyzny.
— Cóż z tym człowiekiem dalej się stanie?
Arnold spojrzał przenikliwie na mówiącego.
— To cię nie obchodzi... — rzekł szorstko. — Skoro spełnicie wasze zadanie, pozostanie wam odebrać przyobiecaną sumę i odejść.
— Na kupno jednak powozu wraz z koniem, oraz na inne drobne wydatki zaliczysz nam oddzielną kwotę pieniędzy — ozwał się Will Scott, wiadomo ci bowiem, iż nie posiadamy funduszów na takowe.
Desyignes, wyjąwszy z pugilaresu trzy bilety bankowe po tysiąc franków, podał je anglikowi.
— To powinno wystarczyć — rzekł.
— W zupełności... Powóz nie potrzebuje być nowym i koń może być starym zarówno.
— Bierz więc pieniądze i rozejdźmy się, nie mam czasu na stracenie.
Scott schował bilety bankowe do kieszeni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.