Walka o miliony/Tom I-szy/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Scott wraz z Trilbym, wziąwszy je z rąk Misticota, oglądać zaczęli.
Medaliki te były podłużnego kształtu, z maleńkiem w górze kółeczkiem do zawieszania. Na powierzchni, wyrytym wypukło, był kościół Sacré-Coeur, z datę, roku przebudowania tegoż.
— Ileż to kosztuje? — zapytał Will Schott.
— Niedrogo... po jednym franku za sztukę.
— Weźmiemy po jednym, aby ci zrobić dobry początek — rzekł Trilby. — Oto czterdzieści sous — dodał, kładąc na stole pieniądze.
Will Scott wpatrywał się w medalik, trzymając go w ręku.
— Lecz mój jest uszkodzony — wyrzekł z uśmiechem.
— Gdzie? — pytał chłopiec.
— Patrz! — oto w środku mała dziureczka, światło przebija przez nią wyraźnie.
W rzeczy samej, w pośrodku medalika znajdowała się szparka maleńka, skutkiem niedokładnego zlutowania.
— Daj... zmienię ci go na inny — odrzekł Misticot, stwierdziwszy uszkodzenie.
— Nie zadawaj sobie trudu, mój chłopcze, ten wybrałem, niechaj on przy mnie pozostanie. Wszak mówią, że pieniądz przedziurawiony szczęście przynosi.
Tu Scott wsunął medalik w kieszeń kamizelki. Trilby toż samo uczynił.
Misticot, schowawszy swoje czterdzieści sous, założył na szyję taśmę, podtrzymującą mu na piersiach pudełko.
— Dziękuję... — rzekł, życzę wam dobrego apetytu, panowie...
I wziąwszy ze stołu swoją cygaretkę, zwrócił się do właściciela zakładu.
— Do widzenia, ojcze... — dodał — jutro znów przyjdę tu na śniadanie — poczem wyszedł z sali.
W ulicy, o kilka kroków od zakładu, zetknął się z mężczyzną, podążającym w tę stronę, z zapalonem w ustach cygarem. Cała postać nieznajomego oznajmiała w nim najczystszej rasy anglika.
Misticot przystanąwszy, zdjął czapkę.
— Wybacz pan... — zaczął — lecz zapomniałem zapalić cygaretkę, a nie mam zapałek, możebyś mi pan raczył ognia użyczyć?
Palący ów, który był Karolem Gérard, a raczej Arnoldem Desvignes, podał proszącemu tlejące cygaro. Chłopiec, zbliżywszy do ognia swą cygaretkę, zapalił ją w okamgnieniu, a podczas owej czynności wzrok jego śledził badawczo rysy twarzy mniemanego anglika.
— Pan jesteś cudzoziemcem? — pytał Misticot, puszczając kłąb dymu ze swej cygaretki.
— Aoh!... yes... — odparł Desvignes, chcąc odejść.
— Anglikiem... zgaduję to po akcencie milorda — mówił chłopiec dalej.
— Aoh! yes...
— Przybywasz zapewne tutaj, milordzie, dla zwiedzenia wzgórza Montmartre... — mówił podrostek uparcie — monumentalnego kościoła Sacré-Coeur, który właśnie przebudowywają... dawnego cmentarza nader ciekawego... bardzo starego cmentarza. Ja jestem dzieckiem tych wzgórz, milordzie. Małem pacholęciem biegałem po tym cmentarzu, znam historyę każdego grobu lepiej, niż ktokolwiekbądź inny i jeśli milord pozwoli, mogę mu służyć za przewodnika w Montmartre.
Arnold odchodził w milczeniu, Misticot szedł za nim.
Napróżno oganiał się natarczywemu chłopcu, wyrostek postanowił go z rąk nie wypuścić.
— Ja nie chcę znaglać ku przechadzce milorda — powtarzał — lecz może milord kupi przynajmniej u mnie medalik... to szczęście przyniesie.
Tu otworzył pudełko.
— Oto są srebrne i poświęcane, po jednym franku za sztukę. Kupują je nawet biedacy, mający zaledwie po kilka sou w kieszeni, a milord ma zapewne pugilares dobrze wypchany.
Arnold, zniecierpliwiony natarczywością małego paryżanina, przystanął w pobliżu budynku, a sięgnąwszy do kamizelki, rzucił dwadzieścia sous w otwarte pudełko, wziął medalik z rąk Misticota, wsunął go do kieszeni i mrucząc w gniewie coś po angielsku, szedł w dalszą drogę.
— Dziękuję ci, milordzie! — wołał podrostek — jesteś prawdziwym dżentelmenem. Medalik przyniesie ci szczęście... jeżeli, notabene, nie jesteś protestantem.
Desvignes wszedł do restauracyi, gdzie oczekiwał na niego Scott z Trilbym.
Misticot, zatrzymawszy się, śledził go wzrokiem.
— Ha! ha! — zawołał, śmiejąc się wesoło — teraz ja odgaduję. Jest to dyrektor amerykańskiego cyrku, który chce wziąść do siebie obu naszych artystów. Zabawna to figura ów anglik; milczący, nierozmowny... aoh! yes... aoh! yes! No... ale przecie kupił medalik. Trzeci sprzedałem dzisiaj od rana, a dopiero jedenasta godzina, może targ pójdzie pomyślnie i dalej.
Tak mówiąc, chłopiec postępował ulicą św. Wincentego, kierując się w stronę budowy kościoła.
— Lecz jeśli ta postać o rudych faworytach — ciągnął dalej — zabierze Scotta i Trilbego do Ameryki, nie będę ich już widywał w cyrku Fernando. To mnie gniewa!... Trilby był niezrównanym w niedźwiedziej skórze. Lecz ugaszczają nielada owego pana dyrektora... tyle potraw i tak wykwintnych, zkąd oni mogą mieć na to pieniądze? Z pozoru wyglądają oba na zręcznych raczej oszustów, niż uczciwych ludzi. Wynika ztąd, że trzeba się mieć na baczności, ale i niezbyt pochopnie sądzić o drugich...
Tu drgnął nagle, uderzony w ramię przez kogoś. Obróciwszy się, ujrzał przed sobą młodego dwudziestoletniego chłopca, kształtnego, dobrze zbudowanego, o niezwykle pięknem obliczu. Drobny, czarny wąsik pokrywał mu zwierzchnią wargę. Czarne, duże, błyszczące oczy oświetlały twarz matową, bladą.
Burka z czarnej wełny, błękitnym pasem w stanie ujęta, pokrywała jego oliwkową, spłowiałą, aksamitną kamizelkę i tegoż koloru spodnie. Na głowie miał wysoką czapkę jedwabną, z pod której widać było starannie wypomadowane włosy. Z pod rękawów burki wyzierały mankiety od kolorowej koszuli, szerokie i długie.
Była to postać najdokładniejsza jednego z owych bulwarowych włóczęgów paryskich.
— Zkąd idziesz, Fryderyku? — pytał obojętnie Misticot nie podając ręki spotkanemu.
— Zkąd? — odparł rubasznie zapytany; — odnosiłem do, prania moją bieliznę ciotce Perrot; trzeba pamiętać o sobie, chcąc się podobać kobietom.
— Kobietom... — powtórzył Misticot, wzruszając ramionami — zawsze masz tem tylko głowę zajętą. A warsztat.. pilnik... kowadło... o tem zapominasz, jak widzę?
— Idź do kroć tysięcy ze swym warsztatem! — zawołał Fryderyk. — Sądzisz więc, ty głupi komarze, że ja będę brukał sobie ręce żelastwem i kuł na kowadle? Spójrz... zobacz!
Tu pokazał ręce starannie pielęgnowane, na palcach których błyszczały pierścionki z fałszywemi kamieniami.
— Widzę, że łapki masz białe, a na nich pierścienie — rzekł chłopiec — jest to szyk! Wszak lepszy szyk byłby, gdybyś porzucił to bzdurstwo, a zabrał się do roboty.
— Głupiś! naucz się odemnie, jak kierować barką wśród życia potrzeba.
— Tak... wraz z tobą, w stronę Kajenny...
— Jesteś prostakiem, gburem, niedelikatnym — zawołał Fryderyk.
— A w tem, co ty czynisz, jestże delikatność... jest jakaś szlachetność... myśl dobra... uczciwa?
— Co tobie do tego? Nie przychodzę prosić cię o nic...
— Z czego więc żyjesz?
— Kobiety o mnie pamiętają...
— Weź się, mówię ci, do pracy, bo źle skończysz, Fryderyku...
— Idź do dyabła z twą pracą! Siły tylko przytem i zdrowie człek traci, a nic nie zyskuje! Stanę ja przy pomocy kobiet wyżej od ciebie, ty mólu... zobaczysz! No! a teraz pójdź na kieliszek melasówki...
— Dziękuję... idę do mojej roboty.
— Lecz gdzie ona cię poprowadzi, ty... ty idyoto?
— Nie do domu poprawy... upewniam! Zresztą, niech każdy postępuje według własnego przekonania... niech czyni, co mu się podoba. Jedni mają sumienie... drudzy go nie mają. Przyszłość twa do ciebie należy. Bądź zdrów... do widzenia!
Tu Misticot odszedł z pośpiechem.