Walka o miliony/Tom I-szy/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XVI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ogrodzie, gdzie popełniano wspomnione morderstwa królików, znajdowały się altanki ze stolikami, otoczone zielenią, co podczas pięknych dni lata niemałą było przynętą dla przybywających tu gości.
W chwili, gdy przestępujemy próg tego zakładu, właściciel znajduje się za kontuarem, rozmawiając z dwoma stojącymi przed nim mężczyznami.
Wyrostek piętnastoletni siedzi przy stoliku pod ścianą, jedząc śniadanie, składające się z kawałka chleba z serem i kieliszka wina. Dwaj inni mężczyźni, rozmawiający z gospodarzem, są to Will Scott i Trilby.
Pierwszego już znamy. Drugi, jak jego towarzysz, mogący mieć około lat trzydziestu, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, krzepki i silny, wyróżnia się bladą, podłużną twarzą, otoczoną płowemi włosami.
Ubiór jego jest tak zniszczonym, jak i odzienie Will Scotta.
Właściciel pozdrowił przybyłych życzliwem skinieniem głowy.
— A! to wy, panowie... — Zawołał — wy... z cyrku Fernando. oddawna już was u siebie tu nie widziałem.
— To prawda... — rzekł Trilby, tak dobrze władający językiem francuskim, jak i jego towarzysz — nie mamy czasu, my, służebnicy cyrku. W dzień próby, wieczorem znów przedstawienia, słowem jest się tam ciągle związanym, a chcąc tu przybyć, najmniej godzinę czasu potrzeba.
Jednocześnie głos młody dał się słyszeć w głębi sali. Był to głos młodego chłopca, jedzącego śniadanie.
— Będziesz pan występował w nowej pantominie, panie Trilby? — zapytał.
Obaj mężczyźni zwrócili się w stronę mówiącego.
— Zkąd ty mnie znasz? — odparł zagadniony.
— Ba! zkąd znam pana? dziwne zapytanie — rzekł chłopiec. — Znam cię tak dobrze, jak wodotrysk Wallace, w którym uśmierzam pragnienie, gdy nie mam pieniędzy na coś lepszego. Bywam w cyrku Fernando dwa razy na tydzień. Wolę raczej obyć się bez obiadu, a w cyrku być muszę. Podziwiam jeźdźców i linoskoków, gimnastyków, tresowane psy i konie, klownów, małpy, słowem tę całą cyrkową menażeryę! Ach! panie Trilby, pan mnie zachwycasz, skoro cię ujrzę skaczącym w skórze niedźwiedzia.
— To pewna, że przedstawiam niedźwiedzi z wielkiem powodzeniem — rzekł z dumą Trilby.
— Ach! pan masz talent, wielki talent... — mówił chłopiec dalej — jesteś jakby na to stworzonym... Pękać trzeba ze śmiechu, patrząc na twoje pantominy.
— Tak... jeśli jestem w usposobieniu — mruknął Trilby.
— Zawsze w niem jesteś... zawsze! nieprawdaż, panie Will Scott? — pytał podrostek.
— Jakto... i mnie znasz także? — zawołał irlandczyk z uśmiechem.
— Do czarta! jesteś pan nierozłącznym przyjacielem pana Trilby — rzekł chłopiec. — I ciebie również podziwiam, gdy z długim biczem w ręku, w sukni z ogonem i w szerokich, złotem naszywanych pantalonach, podrzucasz jajka indycze, chwytając je w powietrzu. Jestem dzieckiem naszego okręgu, stałym gościem cyrku Fernando.
— Lecz czemże mogę służyć panom? — przerwał właściciel zakładu.
— Najprzód dwa kieliszki piołunówki — odrzekł Scott — a później pomówimy o reszcie.
— Będziecie więc jedli u mnie śniadanie?
— Tak... lecz chcielibyśmy coś niezwykłego... wykwintnego... Pragniemy ugościć pewnego dżentelmena, dyrektora cyrku amerykańskiego, który nas angażuje do siebie.
— Podam więc wam na pierwsze danie królika, chwałę mojego zakładu.
— Schocking! — zawołał Trilby z tak komićznem skrzywieniem, iż młody wyrostek wybuchnął śmiechem.
— Nie... nie! żadnych królików! — poparł Will Scott. — Ja sam podyktuję potrawy.
Gospodarz zakładu wziął szyfrową tabliczkę wraz z kawałkiem kredy i gotów był do pisania.
Scott dyktował:
— Szynka York i liońska kiełbasa, sardele ze świeżem masłem. Łosoś w majonezie, schab z młodemi kartofelkami. Sałata i legumina. Na deser ser Chester, owoce, kawa i likiery. Co zaś do wina, daj pan najlepsze, jakie masz w swojej piwnicy.
— A! do kroć tysięcy! — zawołał młody chłopiec, nie mogąc powściągnąć się dłużej. Otóż prawdziwa uczta Baltazara! Na honor! jakem Misticot... jest to nazwa, jaką mi nadano, jakem Misticot, powtarzam, słysząc o tem wszystkiem, można nabrać nielada apetytu. Zkąd tyle potraw i tak wykwintnych? Czy w cyrku Fernando dają dziś przedstawienie na wasz benefis?
— Być może... — odrzekł Scott z uśmiechem.
— W takim razie fundujcież mi choć pół butelki białego wina, do tego ot! ostatniego kęsa chleba z serem.
— Zgoda... na pół butelki... trącimy się z tobą.
Właściciel restauracyi kazał przynieść dwa kieliszki piołunówki i pół butelki białego wina.
Obaj anglicy trącili się z młodym chłopcem, poczem Trilby, uderzając go w ramię, zawołał:
— Podobasz mi się... ty, mały! Jesteś znawcą... Potrafiłeś mnie ocenić pod skórą niedźwiedzia!... Radbym dla ciebie coś zrobić... Tymczasem, za twoje zdrowie!
— Na którą godzinę ma być przygotowane śniadanie? — pytał restaurator.
— Na jedenastą.
— Będzie gotowem.
— W Salonie morderców?
— Tak... rozkaż pan położyć tam trzy nakrycia.
Gospodarz poszedł do kuchni wydać rozkazy.
— Panie Trilby... — pytał wyrostek — powiedz mi pan, proszę, ile też zarabiasz w cyrku Fernando?
— Sto osiemdziesiąt franków miesięcznie.
— E! to mało... — odrzekł Misticot; — z podobnej pensyi nie mógłbyś często urządzać uczt, podobnych do dzisiejszej... W każdym jednak razie zarabiasz więcej odemnie... Prawda, żem ja obecnie komarem... Skoro wyrosnę... zostanę człowiekiem, zobaczycie natenczas!
— Czemże ty się trudnisz teraz?
— Ba! — odrzekł chłopiec — mam trzydzieści sześć rzemiosł!
— A przedewszystkiem wyciągasz rękę po co się zdarzy... hę?
— Jakto! wyciągam rękę? — zawołał chłopiec z urazą. — Sądzicie więc, że ja proszę o jałmużnę? Nie... nie! Misticot nie przełknąłby takiego chleba!... Pracuję uczciwie na wyżywienie się, zapłacenie mieszkania, sprawienie sobie odzieży i opranie. Spisałem mały rachunek i powiedziałem sobie: „Masz trzydzieści pięć sous do wydania dziennie... nie wolno ci więc wydać trzydziestu sześciu!“ Razem biorąc, zarabiam około czterdziestu, z których pięć na oszczędność odkładam. Składam to do skarbonki, aby było kiedyś na czarną godzinę.
— Do czarta! jesteś więc przezornym! jak widzę...
— Mali paryżanie wszyscy są takimi.
— Jakież to są owe trzydzieści sześć rzemiosł, o których mówiłeś przed chwilą?
— Słuchajcie! Sprzedaję dzienniki po pięć centymów... łańcuchy do drzwi, tanie zabawki dla dzieci... Latem sprzedaję kwiaty, uzbierane w polu, po za rogatkami... zimą czyszczę buty przechodniom... otwieram drzwiczki u fiakrów i powozów... biegam za posyłkami... rozdaję prospekty... zbieram odpadki cygar... A obecnie zajmuję się sprzedażą medalików.
— Medalików? — powtórzył Will Scott.
— Tak, medalików na pamiątkę odbudowania kościoła Sacré-Coeur, który odnawiają ot tu, na wzgórzu. Dochodem, jaki z tego osiągam, mogę zapłacić mieszkanie, co wynosi piętnaście franków miesięcznie; to lepiej, nieprawdaż, niż leżeć na wybrzeżu pod mostami, lub w złych towarzystwach tracić, czas i pieniądze!
— Jak widzę, jesteś nabożnisiem... — rzekł Trilby szyderczo.
— Nie, ja nie jestem bigotem! — odparł Misticot poważnie; — wierzę jednak w dobrego Boga, ponieważ wszystko, cokolwiekbądź widzę wokoło siebie, mówi mi o Jego istnieniu. Tak! wierzę gorąco w opiekę Stwórcy... w Jego sprawiedliwość i miłosierdzie, a wszystkich nie wierzących, uważam za głupców i rzecz skończona!
Wymawiając te słowa, chłopiec zapłonął zapałem.
— Patrzaj! ta mała żaba lepsze potrafi wygłosić kazanie, niż sam ksiądz proboszcz, zawołał, śmiejąc się, Will Scott.
— Nic dziwnego — odparł Misticot — ponieważ to proboszcz z Montmartre nauczył mnie, że trzeba być uczciwym człowiekiem, pracą na życie zarabiać i nikomu krzywdy nie czynić. Pamiętam to dobrze i nigdy nie zapomnę! Ów ksiądz, ucząc mnie tego, ocalił mnie może przed gilotyną; dopóki więc żyć będę, wdzięcznym mu za to pozostanę; i niechby ktoś chciał krzywdę wyrządzić temu człowiekowi, no... miałby się z pyszna!
— No... no! zostań sobie przy swoich zapatrywaniach — rzekł Will Scott — nie masz się o co gniewać, nikt ci ich nie odbiera.
— Daremnieby bowiem kusił się o to — odpowiedział chłopiec, zapalając cygaretkę. — A teraz — dodał — zabieram się do sprzedaży moich medalików. Może kupicie po jednym? Szczęście przynieść wam to może...
I wziąwszy ze stołu, przy którym jadł śniadanie, czarne, drewniane pudełko, otworzył takowe.
Wnętrze pudełka podzielonem było na kilka przegródek. W jednych znajdowały się różańce, w innych małe obrazki świętych, dalej medaliki mosiężne i posrebrzane.
Obaj anglicy ciekawie się temu przypatrywali.
— I wszystko to poświęcane? — zapytał Trilby.
— Ja za to ręczę... — odrzekł Misticot z powagą.
— I ręczysz, że to nam szczęście przyniesie?
— Na pewno! — rzekł chłopiec. — No, bierzcie po jednym.
Tu wyjąwszy z pudełka dwa posrebrzane medaliki, podał je Irlandczykom.