Walka o miliony/Tom I-szy/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia Will Scott i Trilby, źle obrachowawszy plan swojej ucieczki, wpadli w ręce policmena i zostali przezeń przytrzymanymi.
Karol Gérard mocno się tem zatrwożył. Gdyby bowiem wymienili jego nazwisko, byłby zgubionym na zawsze.
Należało mu bądź co bądź ocalić tych dwóch rabusiów, ażeby przez nich nie zostać wydanym.
Lecz w jaki sposób? Stawiał sobie bezustannie to zapytanie, nie mogąc na nie znaleźć odpowiedzi.
Wreszcie w chwili, gdy stracił wszelką nadzieję, został mu oddanym przez jednego ze stowarzyszonych w bandzie list tajemniczy, w którym powiadamiał go Will Scott, że nadzorcę więzienia, gdzie zostali zamknięci przekupić można i że za sumę tysiąca funtów szterlingów gotów on jest ułatwić im ucieczkę. Gérard nie zawahał się na chwilę.
Pewien, że każdego z pracowników banku mogliby raczej mieć w podejrzeniu niż jego, przywłaszczył sobie z osobistej kasy Jerzego Stanley’a potrzebną ilość banknotów na wykupienie Scotta i Trilbe’go, posławszy im takową przez doręczyciela listu.
Przez dwa tygodnie nie odbierając żadnej wiadomości, żył w największej trwodze i niepokoju.
Szesnastego dnia nareszcie otrzymał z Paryża list następujący:
„Ptaki umknęły. Nie zapomną one nigdy wspaniałomyślnej ręki, która otworzyła im klatkę. Pragną znaleźć sposobność do okazania swojej wdzięczności i poświęcenia.
„Gdyby powyższy dobroczyńca zapotrzebował ich kiedy, niechaj przybędzie do Paryża i uda się na ulicę de Ponthieu, do Domu pod czerwonym numerem. Hasłem na wejście do tegoż domu jest: Chce widzieć stary, nasz Londyn.
„Ptaki tam będą.“ List ten, mimo, że bez podpisu, nie pozostawiał żadnych powątpiewali. Jasno wskazywać od kogo pochodził.
Po przeczytaniu go, Gérard uczuł, jak gdyby mu ktoś kamień zdjął z piersi. Odetchnął swobodnie.
Wkrótce potem wysłanym został do Paryża przez Jerzego Stanley’a, dla uregulowania rachunków w jednym z tamtejszych domów bankierskich. Korzystając z owej podróży, pośpieszył na ulicę Ponthieu dla zobaczenia się z Wiliamem Scott i Trilby’m, którzy ponowili mu oświadczenia swojej dozgonnej wdzięczności.
Upłynęło odtąd trzy lata.
Wiedzą już nasi czytelnicy, że owi dwaj angielscy złodzieje po upływie tego czasu znaleźli się na najniższym stopniu występków; znają również zbrodniczy zamiar, który przyprowadził do Paryża Karola Gérard, a raczej Arnolda Desvignes.
Ów były sekretarz z Kalkuty, rozstawszy się z Will Scottem w pobliżu Halles, wrócił do siebie i spać się położył.
Wczesnym rankiem nazajutrz, mimo, że nie spał wiele, zerwał się z łóżka, a ubrawszy się śpiesznie i wziąwszy z sobą pewną kwotę pieniędzy, wyszedł ulicą de Tournelles.
Na bulwarze Beaumarchais’ego, na wprost restauracyi pod Czterema sierżantami, przywołał fiakra, którym jeździł po różnych magazynach ubiorów, bielizny, perfumerii fryzyerskich zakładach.
U perfumiarza nakupił kosmetyków i kilka flakonów tynktury. U fryzyera nabył kilka peruk o włosach różnej barwy, wraz z wąsami i faworytami, zastosowanemi do tychże; na usprawiedliwienie zaś nabytków powiedział fryzyerowi, że jest aktorem, wyjeżdżającym na prowincyę.
Ów fryzyer był mistrzem w swoim rzemiośle. Mając do czynienia z klientem, nie zważającym na cenę towaru, dostarczał mu najpiękniejszych rzeczy, prawdziwych arcydzieł, powtarzając:
— Pan widzisz sam... pan, który się znasz na tem tak dobrze, że to rzecz piękna... zbyt piękna nawet dla teatru. Przy gazie nie wyda się to tak dobrze... trzeba przypatrzeć się temu w jasny dzień i zbliska, a wtedy złudzenie będzie zupełnem. Na honor! jest to prawdziwszem, niż włos naturalny.
Przygotowałem te peruki na rozkaz inspektora policyi, który, jak się domyślam, chciał się w nie sam przebrać. Nieszczęciem zamiar swój zmienił i towar ów pozostał. Masz pan tu dziesięć odmian, do różnego wieku zastosowanych. Wybrawszy z nich kilka, Arnold Desvignes kazał to opakować starannie w szkatułkę, z którą wsiadł do fiakra, zapełnionego już innemi sprawunkami.
We dwie godziny wrócił na ulicę des Tournelles. Odźwierna, znajdując się w bramie natenczas, dopomogła znieść owe bagaże do pawilonu.
Po jej odejściu, Arnold zasunął rygiel, a otworzywszy drzwi do ciemnego pasażu, znajdującego się obok sypialni, urządził tam sobie garderobę ze świeżo nabytych przedmiotów, między któremi znajdowało się kilka kostiumów. Wybrał z nich jeden, lecz przed przywdzianiem go rozpakował kosmetyki, kupione w perfumeryi, i w oka mgnieniu, ze zręcznością wprawnego aktora twarz sobie ucharakteryzował.
Po dokonaniu tego wdział rudą perukę, przyprawił sobie długie faworyty tejże samej barwy, ubrał się w garnitur sukienny kasztanowatego koloru, wziął swój podróżny miękki kapelusz, przerzucił przez ramię pas skórzany z zawieszonym na nim futerałem od lunety, zamknął drzwi na klucz i wyszedł z pawilonu furtką na bulwar Beaumarchais’ego.
Przebrany w ten sposób, Desvignes zestarzał się o lat dziesięć. Miał minę najbardziej angielską ze wszystkich anglików, minę starego klasycznego anglika, jakich nam w teatrach przedstawiają.
Gdy podszedł do fiakra, woźnica skłonił mu się nisko z zapytaniem:
— Gdzie milord jechać rozkaże?
— Na wzgórze Montmartre... w pobliżu bazyliki Sacré-Coeur... Il you plesse...
— Zasłużę na dobry napiwek, milordzie, bo moja szkapa nogi sobie poderwie w tym kursie opętanym.
— Aoh! yes... — odrzekł mniemany anglik — nie obawiaj się... dostaniesz.
Woźnica ruszył z miejsca i fiakr potoczył się ku wzgórzu Montmartre przez bulwar Magenta, a następnie i przez zewnętrzne bulwary.
Taki napis widniał nadedrzwiami restauracyi, w której Will Scott umówił się na schadzkę z Karolem Gérard, obecnie Arnoldem Desvignes.
Budynek ów znajdował się na rogu ulicy św. Wincentego i ulicy des Saules, na północnej stronie wzgórza. Był to dom z gruba stawiany ze starych materyałów, składający się jedynie z parteru, oraz pierwszego piętra.
Dwa powyłupywane stopnie kamienne prowadziły do sali, niezbyt przestronnej, w której znajdował się bufet, a na nim kilka dzbanków, kilka szklanek i kieliszków, parę litrów i stół otoczony tuzinem krzeseł.
Po za bufetem, na półce przybitej do ściany w rodzaju etażerki, stały butelki z wódką różnokolorową.
Drzwi, umieszczone w głębi, prowadziły do tak zwanego salonu, dość obszernej izby, z okrągłym stołem w pośrodku.
Dwa małe stoliki, stojące pod ścianą, przeznaczonemi były dla przybyłych gości. Poobdzierane krzesła dopełniały reszty umeblowania.
Umieszczony pod sufitem płomień gazu, tuż po nad stołem, zastępował miejsce lampy wiszącej.
Ściany były wapnem bielone, lecz ta ich białość niknęła pod rysunkami i kolorowanemi rycinami, powycinanemi z dzienników, których redaktorem był znany Andrzej Gill.
Artysta ten, pełen werwy, wesoły towarzysz, zanim obłąkanie, owo złe naszego wieku, umysł jego ogarnęło, był niegdyś jednym ze stałych gości powyższego zakładu.
Zostawił też w tym budynku ślady swego przejścia.
Pośród rysunków, improwizowanych przez jego przyjaciół, odznaczały się rzuty jego pędzla.
Nazwę tę usprawiedliwiał rysunek słynnego karykaturzysty, umieszczony na murze, przedstawiający królika w wysokim kaszkiecie, wskakującego w rądel, z butelką szampana w prawej łapce, z której gaz wysadza korek.
Narysowawszy to, artysta podpisał własnoręcznie: Pod królikiem, A. Gill.
Podpis ten pozostał dotąd na murze.
Salon, który opisaliśmy powyżej, otrzymał nazwę: Sali obiadowej morderców. Raziło to z pozoru, lecz w rzeczywistości nie zawierało w sobie nic strasznego.
Gośćmi, jacy zbierali się tu zwykle dwa razy na tydzień, byli przeważnie młodzi malarze i muzykanci.
Na każdym z takich obiadów musiała być podaną potrawka ze zwierzyny. Dwóch więc królików, przeznaczonych na tę potrawę, wspomnieni goście zabijali wystrzałem z rewolweru w ogrodzie restauracyjnym, zkąd te obiady nazwano: Obiadami morderców.