Walka o miliony/Tom I-szy/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

— Ha! ha! ha! śmieszny naprawdę ów parafianin! — zawołał wesoło chłopiec, któremu Edmund Béraud kazał sobie przynieść kałamarz i papiery. — Czy pani przypatrzyłaś się jego fizyonomii, panno Elizo?
— Widziałam — odparła zarządzająca — iż wszedłszy tu, był mocno wzburzonym. Miałżeby go tak rozgniewać ów nieszczęsny numer 13? Ach! jakiż to zabobonny człowiek!
— Wierzyć w coś podobnego, to śmieszne... zaprawdę! — odpowiedział posługujący. — Ja wierzę tylko w nieszczęście, skoro wypadkiem wywrócę solniczki na stole.
— A ja... — rzekł drugi — gdy mi pomimowolnie nóż z widelcem na krzyż się złoży.
— Ha! wolno wierzyć każdemu, w co mu się podoba... — zaczął pierwszy; — jeżeli numer 13-ty drażni mu nerwy, wynikać to musi z jakichś jemu wiadomych powodów; to nas nie obchodzi... Bądźcobądź jednak, źle patrzy z oczu temu podróżnemu, ma fizyonomię dyabelnie ponurą, i zwracam uwagę pani, panno Elizo, abyś, skoro tylko powróci, zażądała od niego legitymacyjnych dowodów, dla uniknięcia kłopotów z policyą. W obecnych czasach przezornymi być trzeba... Widzimy, co się dzieje wokoło... tyle morderstw... zbrodni różnego rodzaju.
— Przestraszasz mnie, Ludwiku! — zawołała kobieta, bledniejąc. — Jak na nieszczęście, jestem dziś samą w hotelu; trzeba zdarzenia, że pan właśnie wyjechał! Ach! gdyby choć przed zapadnięciem nocy powrócił!...
— Pan według tego co mówił, przybędzie jutro dopiero... obecność jego w niczemby nam tu niepomogła, ciągnął Ludwik dalej. — Niemasz się pani czego obawiać, panno Elizo. — Osobistość, o której mówimy, nie posiada wprawdzie pociągającej fizyonomii, nie zje nas jednak, nie połknie. Miej się pani tylko na baczności, gdy on tu wejdzie... Można mieć łatwo do czynienia z jakimś indywiduum, śledzonem przez policję, które po dokonanych na prowincyj różnych czynach, schroniło się do Paryża.
— Patrzyłeś zkąd pochodzą jego bagaże? — pytała zarządzająca.
— Patrzyłem... Mają one marki z Tulonu do Paryża, a obok tego i inne angielskie, jakich odczytać niezdołałem. Zda się on przybywać z dalekiej obczyzny... lecz co nam do tego?
— Będę nalegała, aby mi oddał w porządku wszystkie papiery.
— Właściciel wdzięcznym pani za to pozostanie. Nasz hotel posiada dotąd nieskalaną sławę. Zejście policyi wiele zaszkodzićby mu mogło.
Uderzenie dzwonka z głębi jednego z apartamentów hotelowych, przerwało powyższą rozmowę. Obaj posługujący pobiegli szybko na schody, podczas, gdy młoda kobieta, zasiadłszy przed biurkiem, otworzyła regestrową księgę, zapisując w niej cyfry.
Fiakr z Edmundem Béraud jechał, jak powiedzieliśmy, w stronę ulicy Caumartin. Wjechawszy tam, zawrócił na prawo, ku Saint-Lazare.
Arnold, stojący wciąż na czatach w bramie domu naprzeciw Hotelu Indyjskiego, zaniepokoił się mocno, dostrzegłszy, iż fiakr po złożeniu bagażów czekał przed hotelem. Niespokojność ta jego zamieniła się w trwogę, gdy ujrzał kupca dyamentów, wsiadającego do tego powozu i jadącego dalej.
Zaczął biegnąć prędko za wehikułem.
Skoro ten jednak zawrócił na ulicę Caumartin, wiodącą na bulwary, a dalej ku Saint-Lazare, odetchnął swobodnie.
Uciskająca go troska zniknęła.
— Nie tędy droga do banku... — rzekł sobie. — Godziny biurowe minęły, nie mam czego obawiać się teraz.
Biegnąc za fiakrem, którego konie szły wolno z przyczyny oślizgłego błota, Desvignes znajdował się o dziesięć zaledwie kroków od niego.
Przybywszy na ulicę Saint Lazare, powóz zwrócił się na lewo, w stronę stacyi Wschodniej drogi żelaznej, lecz zamiast wjechać w dziedziniec tejże, zatrzymał się przed restauracyą Feliksa, na rogu ulicy Amsterdamskiej.
Woźnica pochylił się z kozła ku otwartemu oknu powozu, mówiąc głośno do swego pasażera:
— Tutaj to smakowite mieć pan będziesz śniadanie. Jest to kuchnia wyborowa.
Dosłyszał to Desvignes.
Drzwiczki się nagle otworzyły, kupiec dyamentów wysiadł z powozu.
Mniemany strażnik miejski, nie chcąc być przezeń dostrzeżonym, schronił się szybko pod arkady, okalające dziedziniec stacyjny. Owa przezorność sprowadziła dla czatującego niepomyślne rezultaty, nie dozwalając mu posłyszeć rozmowy prowadzonej przy obliczaniu się z Edmundem Béraud.
Gdyby był posłyszał ów rachunek, zmieniłby był niechybnie wszystkie swe plany.
Podróżny spojrzał na swój kieszonkowy zegarek.
— Obecnie — rzekł — jest trzecia minut pięć... Wziąłem cię o w pół do jedenastej. Ogół wynosi cztery godziny trzydzieści pięć minut.
— Tak... w rzeczy samej — rzekł woźnica.
— Ileż ci przeto winienem?
— Cztery godziny trzydzieści minut, po dwa franki sześćdziesiąt, to wyniesie razem dwanaście franków pięćdziesiąt centymów — odrzekł powożący. — Mój fiakr jest to powóz na cztery osoby, obywatelu, obok tego zabrałem dwa ciężkie twoje bagaże z drogi żelaznej... Niechaj to więc razem uczyni trzynaście franków... Co się zaś tyczy napiwku, to zależy od pańskiej wspaniałomyślności.
— Trzynaście franków... wciąż owa liczba przeklęta!... — mruknął podróżny z gniewem, sięgając do kieszeni. — Czyż ona prześladować mnie nie przestanie?
— Ha! ha! nie lubisz pan trzynastki? — zawołał woźnica, wybuchając śmiechem. — Nie masz jednakże słuszności w tym razie. Jest to cyfra, która mi szczęście przynosi... Ot! patrz pan... nie zauważyłeś bowiem, jak widzę, że mój fiakr ma właśnie numer 13-ty.
Béraud drgnął nagle.
— I to jeszcze... — wyszepnął.
Woźnica mówił dalej:
— Mój fiakr szeroko jest znanym... Jest on historycznym, panie! Napisano książkę o jego przygodach... powieść, jaką czytał świat cały, a którą i panu polecam zarówno; nosi ona tytuł: Fiakr nr. 13-ty. Od lat pięćdziesięciu, jak na nim jeżdżę, dziś bowiem mam lat siedemdziesiąt dwa, nigdy żaden nie spotkał mnie wypadek. Jakiem Loriot... panie... przysięgam... na honor!
Edmund Béraud podał w milczeniu pieniądze woźnicy.
— Ile panu mam reszty wydać? — zapytał tenże.
— Nic... zachowaj wszystko dla siebie.
— Dziękuję, obywatelu. A gdybyś kiedy potrzebował woźnicy, znającego lepiej Paryż, niż ten, który go wybudował, racz sobie przypomnieć o ojcu Loriocie i fiakrze nr. 13, Moja remiza znajduje się w Batignolles, przy ulicy Moines nr. 93. U mnie wszystko iść musi przez trójkę albo trzynastkę.
Były kupiec dyamentów, wzruszywszy ramionami, wszedł do restauracyi. Ojciec zaś Loriot, musnąwszy konie lekkiem dotknięciem bicza, podobnem raczej do ojcowskiej pieszczoty, zawołał:
— Wio... hej! Bichetta... Pamela... dalej, me ptaki! Strudziłyście się niemało... w stajni odpoczniecie.
I przejechawszy Amsterdamską ulicę, dążył ku Batignolles.
Pomimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat wieku, ojciec Loriot zachował w zupełnej świeżości swe władze fizyczne i moralne. Wrodzona wesołość nie opuszczała go na chwilę. Miał zawsze jakieś dowcipne słówko na ustach, a swoje siedzenie uważał za najwspanialszy tron świata.
Arnold Desvignes, jak nadmieniliśmy, nie słyszał ani jednego wyrazu z rozmowy, prowadzonej między woźnicą a byłym poszukiwaczem dyamentów. Wystarczającem dlań było, iż widział Edmunda Béraud wchodzącego do restauracji, gdzie bezwątpienia zjeść postanowił śniadanie.
— Skoro je ukończy — myślał — godzina zamknięcia kas bankowych nadejdzie. Mimo to pozostał na czatach, jak poprzednio, nie tracąc z oczu drzwi zakładu Feliksa.
Czwarta uderzyła na stacyjnym zegarze, gdy Edmund Béraud wychodził z restauracji. Zatrzymał się chwilę na progu, zapalając cygaro, poczem udał się pieszo na ulicę Caumartin, w stronę Hotelu Indyjskiego.
Deszcz już nie padał, lecz niebo pozostało szarem, jak dawniej, pokrytem ołowianemi chmurami.
Arnold rozpoczął swój pochód śledczy.
Szedł po za kupcem dyamentów do chwili, w której ten zniknął w hotelowym korytarzu.
— Teraz... nie mam się czego obawiać... — wyszepnął z zadowoleniem, podczas gdy jego oczy, ukryte pod kapturem, dzikim ogniem zabłysły. I zwrócił się w stronę składu kupca win, gdzie przed kilkoma godzinami jadł śniadanie i gdzie Trilby na niego oczekiwał.
Wierny danemu rozkazowi, Irlandczyk nie ruszył się z miejsca. Po obfitem śniadaniu, dobrze winem oblanem, ów anglik usiadł przy stole w pobliżu okna, a otworzywszy notatnik, zdawał się coś w nim pilnie zapisywać, w rzeczywistości udawał tylko, że pisze, spoglądając bezustannie w ulicę.
Widział chodzenie i powracanie mniemanego miejskiego strażnika. Widział go biegnącego za fiakrem, jaki wyjechał z przed bramy Hotelu Indyjskiego i ujrzał go powracającego zarówno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.