Walka o miliony/Tom I-szy/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXVIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trilby, posłuszny zleceniu, przestąpił próg restauracyjnego zakładu, i usiadł w głębi sali, przy małym stoliku, umieszczonym pod ciasnemi, krętemi schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro. Arnold wszedł w kilka sekund później i usiadł z przeciwnej strony tej, w której znajdował się Trilby.
Obaj kazali sobie podać śniadanie.
W chwili tej zegar uderzył wpół do jedenastej.
O tej to właśnie godzinie Edmund Béraud poszukiwacz dyamentów, jeżeli w przeddzień wyjechał rannym pociągiem, mógł wysiadać na stacyj Liońskiej drogi żelaznej. Gdyby zaś przeciwnie, jak przypuszczał Arnold wyjechał wieczorowym, trzy godziny czekaćby jeszcze należało na jego przybycie.
W każdym razie z miejsca, w jakiem obecnie usiadł Desvignes, widział przez okno wprost siebie główną bramę Hotelu Indyjskiego, po nad którą wznosiła się tablica z wielkiemi złoconemi literami.
Tak więc Edmund Béraud, o której bądź kolwiekgodzinie przybyłby do Paryża, nie mógłby wejść do hotelu niepostrzeżony przez Arnolda.
Czas upływał.
Uderzyła dwunasta w składzie kupca win.
„Gdyby milioner, wsiadł był na pociąg w Tulonie, wychodzący o dziesiątej, myślał sobie Desvignes, byłby już przed hotelem, woźnica bowiem nie opóźniał się z jazdą, w taką niepogodę. Sprawdziły się moje przewidywania; — wsiadł w Marsylii na pociąg wieczorowy, i w tej chwili dojeżdża po Paryża.
O w pół do pierwszej zapłaciwszy za śniadanie, wstał, a spojrzawszy znacząco na Trilbego, wyszedł z restauracji.
Deszcz zmniejszył się nieco, horyzont jednak pozostał czarnym, jak pierwej, grożąc otwarciem się wszystkich upustów niebieskich.
Były sekretarz bankiera z Kalkuty przechadzał się zwolna wzdłuż trotuaru ulicy Joubert; postąpiwszy kilkanaście kroków, wracał się znowu, aby nie stracić z oczu Hotelu Indyjskiego. Chwilami przystawał w bramie domu, naprzeciw położonego.
Ubiór, jaki miał na sobie, pozwalał mu chodzić, wracać, zatrzymywać się, bez zwrócenia na siebie niczyjej uwagi.
Przechodnie w rzeczy samej brali go za miejskiego strażnika, będącego na służbie.
Gdy tak ściśle straż swą wypełniał, czas wydawał mu się nieskończenie długim. Co kilka minut dobywał zegarka, spoglądając nań, poczem słał spojrzenia w odległość ulicy Joubert’a, spodziewając się ujrzeć powóz obładowany bagażami, a w nim podróżnego, na którego tak oczekiwał.
— Druga godzina!... — wyszepnął. — Co to znaczy? On już oddawna być tu powinien... Co się tam stało?
W chwili, gdy stawiał to zapytanie, dostrzegł nagle dużego fiakra z galeryjką u wierzchu, jadącego od strony Chaussée-d’Autin, a skręcającego na ulicę Joubert. Ów fiakr, zaprzężony we dwa małe bretońskie koniki, szybko jechał.
Na wierzchołku widać było przymocowane dwa żółte, skórzane kuferki, pokryte rozlicznemi kartkami różnokolorowego papieru, z których większa część nosiła signum statków parowych i dróg żelaznych różnych krajów.
Arnold wzdrygnął się pomimowolnie.
— Byłżeby to on? — rzekł zcicha.
I zapuścił aż po oczy swój kaptur, ażeby okryć cieniem wyższą część twarzy.
Fiakr zbliżał się, pędząc szybko i obrzucając błotem przechodniów.
Przybywszy przed Hotel Indyjski, zatrzymał się nagle.
Czatujący nikczemnik uczuł, jak gdyby na chwilę serce w nim bić przestało.
Otwarto bramę hotelu.
Mężczyzna w podeszłym wieku, trzymający w ręku małą podróżną walizkę, wysiadł z fiakra i skoczywszy rześko na chodnik, wszedł do hotelu, z którego dwóch służących wybiegło na jego spotkanie.
Edmund Béraud, znany czytelnikom w Kalkucie, podczas jego bytności u Mortimera, szedł wprost do biura hotelu, mówiąc posługującym:
— Poznoście moje pakunki powiedzcie woźnicy, aby zaczekał. Zresztą, wynająłem go na godziny.
Wykonano bezzwłocznie zlecenia podróżnego i oba skórzane kuferki zniesiono z wierzchołka fiakra, ustawiwszy je w hotelowym przysionku.
Były kupiec dyamentów wszedł do biura hotelu, gdzie kobieta, pełniąca obowiązki sekretarki, pozdrowiła go skinieniem głowy.
— Odebrałaś pani zapewne w dniu wczorajszym mój telegram? — zapytał Béraud — telegram, wysłany z Marsylii?
— A!... zatem mam honor mówić z panem Edmundem Béraud?
— Tak... ja nim jestem.
— Apartament, zatrzymany dla pana, jest gotów.
— Każ pani służbie tam mnie zaprowadzić.
— Ludwiku! — zawołała młoda kobieta, biorąc klucz ze stołu i podając go jednemu z usługujących — zaprowadź pana pod numer 13.
Oblicze Edmunda Béraud sposępniało nagle, podczas, gdy usta szeptały:
— Numer 13... fatalny numer.
— Miałżebyś pan być przesądnym? — pytała z uśmiechem kobieta.
— Przesądnym nie jestem... — rzekł Béraud. — Istnieją jednak pewne niewytłumaczone rzeczy, którym się ulega bezwiednie, mimo, iż wiemy, że to jest niedorzecznością. Nie mogłażbyś pani dać mi innego apartamentu?
— Nieszczęściem... nie! Jest to jedyny numer, jaki obecnie pozostaje wolnym.
— Zaprowadź mnie więc... — rzekł podróżny do chłopca, trzymającego klucz w ręku. — Następnie przyniesiesz moje bagaże.
— Dobrze, panie...
Kupiec dyamentów wszedł na schody, nakryte purpurowym kobiercem, i przestąpił próg pokoju pod 13-ym numerem.
Apartament ten, położony na drugiem piętrze, składał się z przedpokoju, sypialni i gabinetu.
Pokój dostatnio i dość wytwornie umeblowany, był obszernym i jasnym; oświetlały go dwa okna, oba wychodzące na ulicę Joubert.
Stół okrągły, z marmurowym blatem, stał w pośrodku. Béraud położył swą małą walizkę na tym stole, a zdjąwszy zwierzchnie podróżne ubranie, wszedł do gabinetu, gdzie zwyczajem angielskim, w miednicy, napełnionej wodą, zanurzył głowę, poczem obmył się i wdział zdjęte ubranie.
Przez ten czas posługujący poznosili bagaże.
Były kupiec dyamentów zadzwonił.
— Co pan rozkaże? — zapytał chłopiec, wbiegając.
— Przynieś mi, proszę, i połóż na stole kałamarz, pióro, paczkę kopert i kilkanaście ćwiartek papieru. Potrzebuję napisać znaczną ilość listów.
— Natychmiast, panie. Czy i lak będzie potrzebnym?
— Ma się rozumieć.
Posługujący wyszedł.
Béraud, zostawszy sam, rzucił się na fotel.
— Niech ich czarci porwą z ich 13-ym numerem — zawołał głośno z gestem gniewu. Od chwili wyjazdu mego z Kalkuty ponure przeczucia ścigać mnie nie przestają, na każdym prawie kroku spotykam prognostyki złowróżbne i jeszcze tu, za mojem przybyciem, dostaje mi się numer tak fatalny! Jakiś głos dziwny, wewnętrzny, szepce mi, aby nie rozpakowywać bagażów i przenieść się do innego hotelu. Przeczucia takie bywają zwykle dobremi... Powinienbym tego posłuchać... W każdym razie przezornie postąpiłem, iż wysiadłszy z wagonu przed mojem tu przybyciem, uczyniłem to, co powinienem był uczynić... Pójdę na śniadanie — dodał po chwili — rozpędzi to może czarne me myśli, a wróciwszy tu, zasiądę do pisania listów.
To mówiąc, Béraud podniósł się, wziął swój podróżny kapelusz i wyszedł z mieszkania zamknąwszy je na klucz za sobą. Udał się do biura hotelu, gdzie owa młoda kobieta, pełniąca obowiązki dozorującej, znajdowała się, a obok niej zebrana służba hotelowa. Wszyscy rozmawiali głośno, z ożywieniem.
Skoro ukazał się Béraud, przerwali nagle pogadankę. Były kupiec dyamentów, położywszy klucz na stole w milczeniu, wyszedł i wsiadł do fiakra, jadąc na ulicę Caumartin.
Hotelowa nadzorczyni wraz z posługującymi odprowadzili go ku wyjściu, wróciwszy dopiero natenczas, gdy zniknął na skręcie ulicy Joubert.