Walka o miliony/Tom I-szy/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posłyszawszy wyrazy Misticot’a, mniemany ów strażnik miejski zatulony w kapotę i kaptur wzniesiony nad czapką, drgnął, usiłując sobie przypomnieć zkąd zna ów głos mówiącego.
Rozmowa pomiędzy dwoma podróżnemi ciągnęła się dalej.
— Kogóż zaślubiasz? — pytał Misticot.
— Moją kuzynkę.
— Którą?
— Wiktorynę Béraud... kwiaciarkę.
— Wiktoryna jest ładną... w rzeczy samej.
— Ba! — wiem że jest ładną... a obok tego oszczędną i zabiegliwą. — Ma małe gospodarstwo pięknie urządzone, obok czego i nieco pieniędzy. — Ja wnoszę tyleż co ona, i jestem również pracowitym. W takich warunkach mogę być pewien, iż nie zaznamy niedostatku.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Radbym jak najrychlej... Pierwszą zapowiedź już wygłoszono, zatem w ciągu dwóch tygodni będę żonatym. Wesele hucznem będzie, przed merem, i w kościele. Nie przed zastępcą, ale przed samym merem, w jego własnej osobie. Ślub da nam sam proboszcz... Będzie to szyk! — Mam nadzieję, iż w mojem weselu przyjmie udział cała rodzina.
— Cała rodzina... powtórzył Misticot, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Dla czego nie?
— Jakto... i bankier?
— Ma się rozumieć... i pan Verrière, mój wuj. Zapewniam cię że przybędzie... Liczę nań na pewno.
Na wymienione nazwisko bankiera Verrière, Arnold drgnął powtórnie, i począł słuchać z natężoną uwagą.
— Możesz rachować na jego przybycie, zaczął Misticot, lecz ileż razy rachunek na gościa zawodzi. — Jesteś zacnym uczciwym chłopcem, nikt temu nie zaprzeczy lecz w każdym razie jesteś tylko robotnikiem, podczas gdy pan Verrière jest grubym finansistą, mającym pełne sakwy pieniędzy, powozy, konie, służbę w liberyi, i tam dalej. — Gdy się potrząsa milionami nie ma się chęci natenczas do schodzenia w towarzystwa uboższych ludzi, pomnij o tem Eugenjuszu Loiseau.
— Ze strony wuja Verrière spotkam być może nieco oporu w tym względzie, odparł Loiseau, ponieważ jest to człowiek próżny, pozujący na wielkość; przyznaję więc słuszność twemu twierdzeniu co do niego. Na szczęście jednak, istnieje kuzyneczka, wypieszczony amorek, która z ojczulkiem robi, co się jej tylko podoba. Ona każę mu przyjąć nasze zaproszenie, chociażby nawet wołał pozostać w domu u siebie. Jestem pewien, że w tym razie będzie posłusznym swej córce.
— Mówisz o pannie Anieli?
— Tak.
— Masz słuszność zupełną. Dobra, przystępna dla każdego, jak gdyby wcale nie posiadała majątku. Słodka, jak cukierek. Mimo, że jej rodzina jest ubogą, ona ją kocha, nie wypiera się jej. Możesz na jej obecność rachować.
— Wiem o tem... Znam dobrze jej serce.
— A nie tylko ty sam... Ja ją znam również...
— Ty? — powtórzył Eugeniusz zdziwiony.
— Tak... ja... ja! — odparł Misticot. Poznałem i oceniłem ją doskonale. Wyobraź sobie, że dnia pewnego, gdym jak zwykle sprzedawał medaliki koło kościoła, jeden z jej koni powozowych, uderzywszy mnie, na bruk wywrócił. Nie wiele mi złego wprawdzie uczynił, starłem sobie trochę czoło... ot! wszystko. — Zresztą moja to była wina, żem podszedł zbyt blizko powozu. Nie uwierzyłbyś, jak okazała się względem mnie, litościwą!.. Ach! — prawdziwy anioł to dziewczę. Jej wartość poznałem od razu... Cukierek to... mówię ci prawdziwy cukierek! — Mówiliśmy wtenczas o tobie...
— O mnie... z kuzynką Anielą?
— Tak... tak... mój stary! — I o matce Perrot, praczce... twojej i jej ciotce. — Do pioruna! — jeśli ta cała gromada zbierze się na twoje zaślubiny kościół próżnym nie będzie. — Fiu!... fiu... — mówił dalej, pokręcając głową — pan Eugeniusz Loiseau, introligator, i panna Wiktoryna Béraud, kwiaciarka, będą mieli milionerów na swoich godach!... To szyk! A gdzież się odbędzie wasze wesele?
— Nie wiem jeszcze.
— Jakto... dotąd nie ułożyłeś planu?
— Chciałbym ażeby się odbyło w Saint-Mandé, w pobliżu lasku Vincennes, możnaby urządzić przechadzkę pomiędzy śniadaniem i obiadem.
— W Salonie rodzinnym.
— Tak... właśnie.
— A w którym dniu?
— W sobotę, od tej soboty za tydzień.
— Abyś nie miał takiej niepogody jak dzisiejsza.
— Deszczu... naprzykład? Nie! nigdy... Będziemy mieli nad sobą tak błękitne niebo, jak oczy mej narzeczonej... A słońce!... no... zobaczysz!
— Słońce... na twój rozkaz... dla ciebie naprzykład?
— I dla ciebie zarówno, jeżeli zechcesz.
— Jakto dla mnie? — zapytał chłopiec. — Miałżebyś zamiar i mnie zaprosić zarówno?
— Tak... zapraszam cię na wesele. Nie uczynisz nam żadnej różnicy. Jesteś dzielnym chłopakiem, znam cię od dawna. Zapraszam cię więc... uczynisz mi prawdziwą przyjemność, przyjmując moje zaproszenie.
— Lecz... — zaczął Misticot z zakłopotaniem.
— Żadnego lecz... — przerwał introligator. — Znasz mamę Perrot, mą ciotkę, znasz Wiktorynę, moją narzeczoną, znasz kuzynkę Anielę... znajdziesz się więc jak gdyby wśród swoich... Zresztą ot! wiesz... myśl pewna przyszła mi do głowy... Zapraszam cię dla siebie na drużbę...
— Na drużbę... mnie? — zawołał chłopiec zdziwiony.
— Tak... ciebie.
— Bóg ci zapłać, poczciwy chłopaku! — zawołał Misticot, ściskając rękę Eugeniusza Loiseau, skutkiem którego to poruszenia struga wody spłynęła ze starego parasola na kapotę mniemanego miejskiego strażnika — niech ci Bóg wynagrodzi za twe poczciwe serce dla mnie sieroty — dodał, powstrzymując łzę, błyszczącą mu w oku. — Gdy się nie ma nikogo z rodziny, ni dalszych, ni bliższych krewnych, duszę przepełnia radość, znalazłszy nieco przyjaźni. Nie czuje się człowiek tak osamotnionym na świecie, tak opuszczonym, o którego nikt się nie troszczy!
— Zatem przyjmujesz, przybędziesz?
— Ba! czy przyjmuję, życzliwość twoja rozrzewnia mnie do głębi... nie uczynię ci wstydu, bądź pewnym! Wystroję się szykownie... zobaczysz! Garnitur weselny całkiem nowy, za czterdzieści pięć franków... Biała jak śnieg koszula... biały krawat i kamizelka... buty lakierowane ze śpiczastemi nosami... Ha! i cóż powiesz?
— Masz słuszność, lecz nie czyń sobie kosztu zbyt wiele. Zapraszam ciebie, a nie twój ceremonialny garnitur.
— Dobrze... dobrze... znam ja formy towarzyskiej przyzwoitości... Wiem jak wystąpić należy...
— Dowiesz się o dniu ostatecznie od mamy Perrot, mej ciotki. Ale pamiętaj, abyś się nie spóźnił.
— Bądź spokojny... Przybędę do merostwa przed oznaczoną godziną. Lecz wysiąść mi trzeba. Otóż i przedmieście Montmartre.
— I ja również wysiądę... — rzekł introligator — chcę wstąpić do ciotki Perrot. Pójdziemy razem.
Tu Eugeniusz Loiseau wstał, a zamknąwszy parasol, zeszedł wraz z Misticot’em po schodkach z wierzchołka omnibusu, gdzie pozostał sam teraz Arnold Desvignes, nie straciwszy jednego wyrazu z prowadzonej między dwoma podróżnymi rozmowy, dziwiąc się, że narzeczona introligatora nosiła nazwisko Béraud.
Misticot z Eugeniuszem Loiseau udali się na przedmieście Montmartre, podczas gdy omnibus zwolna toczył się dalej.
Mniemany strażnik miejski, śledził wzrokiem obu idących. Pogoda była jednaką, deszcz wciąż mżył drobny, przenikliwy.
W pobliżu stacyi omnibusów Arnold, wysiadłszy, zwrócił się na ulicę Caumartin, gdzie szedł chodnikiem po prawej.
Na rogu ulicy Joubert, spojrzawszy wokoło siebie, spostrzegł stojącego w bramie domu mężczyznę, w długim brązowej barwy paltocie, który jak gdyby się tam schował przed deszczem. Mężczyzna ów miał podniesiony aż do uszu kołnierz surduta, a na oczach błękitne okulary.
Dwie kobiety z ludu i dziecię schroniły się tam wraz z nim; deszcz wszakże nie ustawał, lecz coraz większy padać zaczynał. Arnold wszedł również w wspomnioną bramę.
Mężczyzna w okularach, obok którego stanął, spojrzał nań uważnie.
— Szkaradny czas, panie, nieprawdaż? — rzekł Desvignes.
Posłyszawszy głos mówiącego, mężczyzna ów odrzekł uśmiechając się zlekka.
— Przykry w rzeczy samej, a nadewszystko dla ciebie, panie strażniku miejski, jeżeli jesteś na służbie.
— Tak... odgadłeś pan, na służbie jestem... mam jednak pół godziny wolnego czasu na śniadanie, ponieważ dotąd nic jeszcze nie jadłem.
— I ja zarówno... rzekł pierwszy; — i gdybym tu dostrzegł w pobliżu restauracją, albo mleczarnię, poszedłbym coś przekąsić.
— Mówisz pan o mleczarni... jest ona właśnie przy ulicy Jouberta, na wprost Hotelu Indyjskiego. Idąc tam, mogę panu drogę pokazać.
— I owszem...
— Pójdźmy więc razem.
Tu obaj wyszli z bramy, udając się we wspomnioną stronę.
Na rogu ulicy Joubert’a, Arnold zwolnił kroku.
— Jeszcze za wcześnie... rzekł z cicha, idźmy na śniadanie każdy w swą drogę, jak gdybyśmy się nie znali. Zaczekasz na moje dalsze rozkazy w zakładzie, do którego wejdziemy.
— Dobrze, rzekł Trilby, którego zapewne poznali czytelnicy Otóż i Hotel Indyjski dodał wskazując. Lecz gdzież jest owa mleczarnia?
— Niema jej wcale... odparł Desvignes, Mówiłem umyślnie, ażeby ci dać jakąkolwiek odpowiedź. Lecz oto na rogu ulicy Victoria sklep kupca win, tam pójdziemy obaj. — Wejdź pierwszy; — dodał, i usiądź przy stole, ja siądę przy drugim.