Walka o miliony/Tom I-szy/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXVI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czynność jaką opisaliśmy powyżej, była dopiero uskutecznioną w połowie. Wsunął teraz pierwszą kopertę w drugą nieco większą, którą najprzód nakleiwszy gumą, przypieczętował lakiem w ten sposób, ażeby pieczęć odpowiadała objętością znajdującemu się wewnątrz medalikowi, i ma płonącym laku wycisnął godło pierścionka, jaki miał na palcu.
Gdy pieczęć zaschła i ostygła; upewnił się, iż niepodobna było przez nią poznać istnienia wewnątrz koperty medalika, położył następujący adres:
Po dokonaniu tego, zapłacił rachunek, i wyszedł na bulwar Rochechouart.
Tu zaczął znowu szukać posłańca, ponieważ nie chciał się ukazywać w mieszkaniu obu anglików nawet pod innem przebraniem. Odnalazłszy go, oddał mu list, i tymże samym fiakrem pojechał na plac Bastylii, gdzie wstąpił do restauracyi na śniadanie, oczekując godziny, w której się spotka z Will Scottem i Trilbym pod arkadami Palais-Royal, w pobliżu ulicy św. Antoniego.
Scott, wychodził jedynie z mieszkania rano i wieczorem dla dania pokarmu kupionemu koniowi, co mu zabierało czasu do dwóch godzin dziennie. Trilby zostawał natenczas w domu przy ulicy Lipic, ażeby być gotowym na pierwsze wezwanie Arnolda Desvignes.
Obaj Irlandczycy umówili się wzajem, iż gdyby przyszedł list od Arnolda, podczas gdy Scott będzie w stajni zajętym, Trilby przybędzie bezzwłocznie po niego, drogą wskazaną, aby nie stracić minuty czasu, i nie opóźnić się na schadzkę umówioną.
Skoro posłaniec ukazał się z listem w bramie domu przy ulice Lepic, odźwierna rzekła do niego:
— Idź pan... ot! tu wprost po wschodach, na piąte piętro, drzwi № 7, pan Trilby jest u siebie.
We dwie minuty później, były pantomimista z cyrku Fernando, trzymał list w ręku, a rozdarłszy pierwszą kopertę, na drugiej — wyczytał te słowa: Godzina dziesiąta.
Pod lakową pieczątką znalazł medalik.
— Godzina dziesiąta... powtórzył, nie ma więc minuty do stracenia! — I przebiegłszy z chybkością klowna pięć pięter, pobiegł na ulicę Filipa-Augusta, by o otrzymanem wezwaniu powiadomić swego towarzysza.
Na kilka minut przed dwunastą, znaleźli się obaj pod arkadami Royal. Wraz z uderzeniem tejże godziny ukazał się Arnold od strony ulicy Bretague.
Scott wraz z Trilbym pośpieszyli na jego spotkanie.
— Jest-że co nowego? — zapytał Will.
— Ma się rozumieć... skoro was przywołałem.
— Rozkazuj więc...
— Jutro — rzekł — o dwunastej w południe Trilby ma się znajdować na rogu bulwaru i ulicy Caumartin, w ubraniu, jakie mu wskazałem. Ja tam będę; niech jednak do mnie nie mówi, niech uda jakoby nie znał mnie wcale, jeżeli pierwszy nie przyjdę do niego. Niech będzie cierpliwym, ponieważ wyczekiwanie długo przeciągnąć się może.
— Stawię się niechybnie — rzekł Trilby — nie zbraknie mi cierpliwości.
— Co zaś do ciebie — rzekł Arnold, zwracając się do Scotta — nie opuszczaj ulicy Filipa-Augusta. Od południa ma być zaprzężonym koń do powozu, a ty czekaj w ubiorze woźnicy. Gdy chwila wyjazdu nadejdzie, Trilby cię o tem powiadomi.
— Trzeba ażebyś przygotował kilka metrów sznura cienkiego ale silnego i dużą, mocną, jedwabną chustkę fularową. Wszystko to ma się znajdować w siedzeniu powozu.
— Kupiemy to — rzekł Scott. — Cóż dalej?
— Już wszystko. — Przyrzekłem wam dwadzieścia tysięcy franków — mówił były sekretarz Mortimera — połowę przed dokonaniem czynu, a drugą połowę później. Chcecież ażebym dał wam teraz dziesięć tysięcy franków?
Dwaj Irlandczycy spojrzeli na siebie wzajem i potrząsnęli przecząco głowami.
— Jakto... nie chcecie? — zapytał Arnold zdziwiony.
— Nie odmawiamy... lecz później...
— Dlaczego?
— Ponieważ ufamy ci najzupełniej i wolimy wszystko wziąść razem. Zresztą te pieniądze w kieszeniach przeszkadzałyby nam jutro w działaniu.
— Dobrze, jeśli nie dziś, to odbierzecie je jutro.
— Który z was ma mój medalik?
— Ja — odparł Trilby — ponieważ ja twój list odebrałem.
— Zwróć mi go.
— Oto jest.
Schowawszy go Arnold w kieszonkę od kamizelki, zwrócił się do Scotta.
— Czy znasz Parc-Saint-Maur? — zapytał.
— Czy go znam?... to pytanie! Chodziłem tam kilkanaście razy w odwiedziny do pewnego żokeja, mego współziomka. Trafiłbym z zamkniętymi oczyma. Do Parc-Saint-Maur zatem powozem jechać nam trzeba?
— Tak.
— Doskonale!
— Nikogo pytać o drogę nie potrzebuję. Wprost tam pojadę.
— A znasz Aleje de l’Echo?
— Jak najlepiej! — Poczyna się ona od stacyi drogi Żelaznej i biegnie po nad brzegiem Marny.
— Tak, właśnie. Jadąc do Parc-Saint-Maur skręcisz powozem w aleę de l’Echo. A teraz, rozłączmy się. Do jutra...
— Do jutra! — Tu Scott wraz z Trilbym odeszli. Arnold udał się ulicą św. Antoniego, gdzie załatwił kilka drobnych sprawunków, poczem wrócił do swego pawilonu na bulwar Beaumarchais’ego, zkąd wyszedł tylko na obiad.
Nazajutrz z porankiem niebo szare, pochmurne, zaciężało ponad Paryżem, i w połączeniu z mgłą gęstą, jaka w pierwszych dniach Maja unosi się z Sekwany, okrywało miasto ciemnościami prawie. Bruk ulic pokrył się tem gęstem i tłustem błotem, niszczącem wszystko na cokolwiek bądź padnie. Wilgoć była przenikającą, a mimo, że deszcz nie padał, krople wody wisiały na gałęziach drzew bulwarów i ogrodów.
O siódmej rano, Desvignes otworzył okiennice w swym pawilonie, wychodzącym na bulwar, i stwierdził naocznie wyż opisany stan atmosfery.
— Otóż pogoda jakiej mi trzeba! — zawołał. — Gdyby potrwało tak do wieczora, los by mi sprzyjał widocznie. Traf staje się moim sprzymierzeńcem. Jeśli dziś plan mi się uda, jutro będę panem świata.
Tu zamknął okno.
W godzinę później, przechodnie znajdujący się na ulicy des Tournelles, na wprost domu M 36, dostrzedz mogli wychodzącego z tegoż domu miejskiego strażnika z kapturem, na czapkę nasuniętym w ten sposób, że całą twarz mu prawie okrywał.
Mgła gęsta, zawieszona po nad Paryżem, rozpraszać się zaczęła: nie było to jednak wskutek działania promieni słonecznych. Słońce nie ukazało się wcale. Gruba osłona chmur nie dozwalała mu słać ziemi światła i ciepła. Drobny deszcz zaczął pokrapywać.
Ów strażnik miejski, w którym zapewne z łatwością czytelnicy odgadli Arnolda Desvignes, szedł ulicą des Tournelles, aż ku Saint-Claude, zkąd zwrócił się na bulwar.
W tejże chwili przejeżdżał z hałasem środkiem błotnistej ulicy omnibus z linij: Bastylla — Magdalena.
Arnold spojrzał na ów wehikuł.
Wyraz: Zapełniony widniał wyryty wielkiemi białemi literami na błękitnej tabliczce, wieczorem światłem oświetlanej.
— Zapełniony wewnątrz... — pomruknął mniemany strażnik. I spojrzał na wierzch omnibusu nazwany przez ludność Paryża etażerką.
Dwóch podróżnych siedziało tam obok siebie, zabezpieczając się od deszczu starym zużytym parasolem.
Arnold pobiegł szybko za wehikułem, a pochwyciwszy się zań, wskoczył na przednią platformę.
— Miejsce tylko na wierzchu — zawołał konduktor.
— Dobrze... — odparł Desvignes, wdrapując się na schodki, podczas gdy konduktor dzwonieniem dał znak do przystanku.
Wszedłszy na wierzch omnibusu umieścił się przy dwóch podróżnych, siedzących pod parasolem.
Obaj rozmawiali z sobą.
Jeden z nich mógł mieć około lat dwudziestu pięciu, drugi około piętnastu.
Ów drugi był to Misticot, sprzedający medaliki przed nowo budującym się kościołem na Montfimartre.
Pierwszego wkrótce poznamy.
— Zatem, postanowiłeś ożenić się nieodmiennie? — pytał chłopiec towarzysza.
— Tak, mój mały... — rzekł tamten. — Jestem jeszcze młodym, mam dwadzieścia pięć lat, a powiadam ci, naprzykrzyło mi się już to życie kawalerskie. Mam tego dosyć! Co innych bawi, mnie nudzi teraz. Marzę o rodzinie... o własnej mojej rodzinie, o cichem domowem ognisku... i jestem pewien, że zaślubiwszy dziewczynę, którą kocham, będę stokroć szczęśliwszym, niż jestem nim teraz.