Walka o miliony/Tom II-gi/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | IV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Verrière bladł i czerwieniał na przemiany.
— Zachodzi pewna trudność... — wyjąknął zcicha.
— Trudność... w czem... jaka?
— Ja nie mam tu u siebie twoich pieniędzy... nie mogę niemi rozporządzać w tej chwili...
— Jakto?... Gdzież są więc one?
— Mówiłem ci kiedyś o świeżo założonem Towarzystwie eksploatacyi marmurów w Belgii...
— Tak... cóż zatem?
— Otóż kupiłem za sto dwadzieścia tysięcy franków akcyj w tym interesie.
— Sprzedaj więc te akcye... i rzecz skończona.
— Chwila źle na to wybrana... Nastąpiła obecnie znaczna obniżka tych papierów...
— To mnie nie obchodzi. Ja ciebie nie upoważniałam do kupowania dla mnie akcyj na belgijskie towarzystwo. Uczyniłeś to samowolnie... bez powiadomienia mnie, na swe własne ryzyko... Jeśli są zatem jakie straty, ty je ponieść winieneś..
Chodzi tu o moje artystyczne stanowisko, o moją przyszłość sceniczną... Potrzebuję natychmiast tych stu pięćdziesięciu tysięcy franków!... Słyszałeś?
— Lecz moja droga Leonko...
— Nie ma żadnych Leonek... Żądam moich pieniędzy i rzecz skończona!
— Pozwól mi, niechaj cię wstrzymam od popełnienia szaleństwa... od zguby!...
— Podoba mi się spełnić szaleństwo... taka ma wola!... Moje pieniądze... słyszałeś... moje pieniądze!...
Tu Leona zaczęła uderzać gwałtownie nogą o podłogę.
Bankier zrozumiał, że wszelkie przedstawienia z jego strony nie zdołają powstrzymać reklamacyj rozgniewanej aktorki, że podrażniona oporem, coraz głośniej krzyczeć będzie. Jeden skandal wystarczyłby, aby go zgubić. Potrzeba więc było inny na to sposób odnaleźć.
— Pomówmy rozsądnie... — rzekł Verrière tonem łagodnym. — Powiedz mi... czy rzeczywiście jest piękną ta rola, którą masz przedstawiać?
Kilka wspomnionych wyrazów zmieniły w oka mgnieniu usposobienie dziewczyny. Leona, przed chwilą wzburzona do wściekłości, z zaiskrzonemi oczyma, zaciśniętemi brwiami, stała się jakoby cudem, spokojną i uśmiechniętą.
— Czy piękną jest? pytasz — zawołała. — Nigdy piękniejszej roli dotąd na świecie nie było... nie będzie!...
— A sztuka równie jest piękną?
— Piękniejszą nad wszystkie, jakie dotąd gdziekolwiek przedstawiano! Jest to zdanie całego teatralnego świata. Dekoracye... maszynerya... kostyumy... ach! kostyumy!... Mam ich sześć w tej sztuce, jeden wspanialszy od drugiego!
— La Fougère ci je dostarczy?
— Ma się rozumieć... jeżeli mu pożyczysz sumę żądaną.
Po tych słowach Leona spojrzała na Verrièra, pragnąc myśl jego odgadnąć z ruchów fizyonomii.
— I kiedyż ta sztuka ma być graną? — zapytał.
— Za miesiąc... lub pięć tygodni najpóźniej... Pojmujesz zatem, iż czas nagli... Śpieszyć potrzeba.
— Zatem przed upływem pięciu tygodni należałoby wam dostarczyć sto pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Tak... które ci w krótkim czasie zwróconemi zostaną: a nietylko te sto pięćdziesiąt tysięcy, lecz i poprzednia twa należytość. Jest to pewny interes, na który możesz rachować. Dziś na próbie zobaczę się z La Fougèrem i powiem mu, że będziemy obiadowali razem we troje wieczorem i że przybywszy na obiad, przyniesiesz mu te sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze... — rzekł Verrière; — wiedz jednak, że nie dla niego to czynię, ale wyłącznie dla ciebie.
— Och! mój ty gruby króliku!... — zawołała z przymileniem, klepiąc go po ramieniu. — Zobaczysz, jak ci za to świetnie wystąpię w mej roli!... Moja gra przyniesie teatrowi tysiące franków!... Oczekuję cię więc o piątej u nas... z La Fougèrem.
— Przybędę.
Leona, uścisnąwszy bankiera, wyszła z gabinetu, a przebiegłszy schody, jak huragan, wsiadła do powozu, oczekującego przed bramą, jadąc w stronę bulwarów.
Verrière, zostawszy sam, upadł na krzesło w zamyśleniu.
— I to jeszcze przebyć potrzeba mi było... — rzekł zcicha. — Dobra dziewczyna ta Leona, lecz zapalczywa, jak indyk, a gadatliwa bez miary. Gdybym był trwał w moim oporze, skoro żądała pieniędzy, których dać jej nie mogłem z przyczyny posuchy, jaka panuje w mej kasie, cały Paryż wiedziałby dziś, że dom bankierski Verrièra ku upadkowi się chyli. Gromady klientów przybiegłyby tu nazajutrz, żądając wypłaty swych kapitałów... Byłbym zgubionym. Musiałem więc jej przyrzec, że dziś wieczorem udzielę temu głupcowi La Fougère sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Nie było innego sposobu zażegnania katastrofy. Na resztę kapitałów posiadam termina... a kto ma termina, nic dłużnym nie jest.
Tu z wypogodzonem obliczem siadł do pisania listów, a przed jedenastą wyjechał z biura, udając się na bulwar Hausmana, gdzie córka oczekiwała go ze śniadaniem.
Wyprzedzimy go tamże.
Tegoż dnia, o godzinie dziesiątej zrana, oficer artyleryi w pełnym uniformie, wysiadł z powozu przed pałacem Verrièra, a zadzwoniwszy do bramy, wszedł na dziedziniec.
Był to Emil Vandame, kuzyn bankiera.
Odźwierny, dawny żołnierz, z wojskowym na piersiach medalem, powitał z poszanowaniem młodego oficera, który, oddawszy mu ukłon, zapytał:
— Pan Verrière jest w biurze bezwątpienia?
— Tak, poruczniku... lecz wkrótce powróci.
— A panna Aniela?
— Panienka jest w pałacu.
— Sama? — Zupełnie sama, poruczniku... Siostra Marya wyszła przed kwadransem.
Wiadomość ta sprawiła widoczną przyjemność oficerowi, bo jego sposępniałe oblicze nagle się rozjaśniło.
— Mamże oznajmić przybycie pana porucznika? — pytał dalej sługa.
— Owszem... proszę cię o to!
Odźwierny pociągnął za dzwonek, podczas gdy Vandame, minąwszy dziedziniec, wchodził na schody, wiodące do pałacu.
Na głos dzwonka ukazał się kamerdyner, a spostrzegłszy dobrze znanego sobie kuzyna bankiera, rzekł:
— Pan porucznik zastanie pannę Anielę w salonie.
— Nie trudź się, Gerwazy — odparł z uśmiechem młodzieniec, trafię sam... znam dobrze drogę.