Walka o miliony/Tom II-gi/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Doszedłszy do wyż przytoczonych wyrazów, Verrière rzucił list na biurko, z gniewem weń ręką uderzając:
— Jego bilans... — powtórzył — jego bilans... co mnie on obchodzi? I ja... — dodał po chwili — ja znów rzuciłem trzysta tysięcy franków w ów teatr przeklęty za namową rej głupiej Leony!...
„Żąda stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie swej sztuki realistycznej... plugastwa... jak wszystko, co on przedstawia! Razem więc uczyniłoby to czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków... O! nie... nie... nigdy! Niech zwinie swe przedsiębiorstwo, skoro mu się podoba!
Tu wziąwszy list, powtórnie przebiegał go oczyma, zatrzymując się nad pewnemi zdaniami.
— Nasze pieniądze!... — zawołał, uderzając ręką w blat biurka. — On śmie pisać „nasze“ pieniądze, kiedy tam tylko moje, wyłącznie moje są zahazardowanemi! I ja sobie wyobrażałem, że on potrafi kierować teatrem, ten głupiec? A toż on jest prosty pedel... niedołęga... niezdatny do niczego! Również i ta Leona... jakie to zarozumienie, chcieć grać główną rolę bez najmniejszego talentu, dla ukazania swej pięknej, zalotnie uśmiechniętej twarzyczki... A! ona mnie także kosztowała do trzechset tysięcy franków, nie licząc tego, com wydał na jej kostiumy...
Tu znowu zaczął czytać list, który się kończył temi słowy:
„Nie żądam, abyś mi dał zaraz te sto pięćdziesiąt tysięcy franków, choć wiem, że ta suma jest drobnostką dla kasy, tak i obficie zaopatrzonej, jak twoja. Nateraz potrzebuję tylko pięćdziesięciu tysięcy franków na niezbędne zakupy i zaliczenia dekoratorom. Liczę na ciebie, drogi kuzynie, znając twą biegłość w prowadzeniu interesów, oraz szlachetne twe serce.
„Ze względów finansowych, winieneś mnie podtrzymać, jako dłużnika, dla ocalenia swych kapitałów, zaś jako człowiek serca, winieneś mi przyjść z pomocą, będąc zemną spokrewnionym, choćby dla honoru własnej rodziny.
„Oczekuję i ściskam twą rękę.

Twój kuzyn
La Fougère.“
Bankier nie mógł powściągnąć się dłużej. Wybuchnął gniewem.

— Ach! głupie to zwierzę!... — zawołał, zrywając się z krzesła. — Czyż on sądzi mnie za podobnego sobie i chce mnie wiecznie eksploatować? Powołuje się na nasze pokrewieństwo i podpisuje: „twój kuzyn.“ Jego ojciec był jakimś dalekim krewnym mojego ojca... ot wszystko! Żartuję sobie z jego kuzynowstwa... — Zobaczy on, w jakiej monecie poślę mu owe sto pięćdziesiąt tysięcy franków! Ach! zły to dziś dzień dla mnie... dzień jakiś przeklęty!
Tu rzucił list na poprzedni, z Towarzystwa kopalni marmurów, odsunąwszy oba na stronę.
Wziął trzeci, ostatni.
Przed rozpieczętowaniem go spojrzał na markę pocztową.
List pochodził z Hawru.
— Ach! z Hawru... — wyszepnął, objęty nerwowem drżeniem, z wyrazem trwogi na obliczu. — Miałżeby mi i ten przynosić jakąś złowieszczą wiadomość? Lękam się dotknąć tego listu.
Otworzył go jednak po chwili.
Zaledwie przebiegł oczyma pierwsze linie pisma, twarz jego przybrała wyraz zastraszający. Zbladł i zmienił się, będąc bliskim omdlenia.
Oto wyrazy listu:

„Panie!

„Mam honor powiadomić cię, iż wskutek wyroku sądu, wydanego w dniu 2-im bieżącego miesiąca przez trybunał handlowy w Hawrze, Towarzystwu nadbrzeżnej żeglugi, którego jesteś jednym z głównych akcyonaryuszów, ogłoszoną została upadłość. Bacz mnie pan powiadomić, jakie są teraz twoje zamiary i przysłać mi polecenia.

Syndyk tymczasowy
Lindnet.“
— Upadłość... bankructwo... — powtarzał Verrière przerywanym głosem. — Czyliż podobna... gdym w zeszłym miesiącu odbierał jeszcze moją dywidendę?

„Upadłość!! Ależ ja mam pięćset tysięcy franków, złożonych w tym interesie... interesie, stworzonym przezemnie i dla mniej miałażby fortuna na seryo odwracać się odemnie? Fatalność miałażby się mnie uczepić, prowadząc do jednej z tych sytuacyj, z której, jako jedyne wyjście, pozostaje kula z rewolweru, w skroń wymierzona?
Tu drżący i blady, objął głowę rękoma, a wsparłszy łokcie na biurku, siedział przez kilka chwil w dumaniu.
U tego jednak człowieka o elastycznem sumieniu, człowieka, któremu moralnego poczucia całkiem brakowało, ciężkie, bolesne wrażenia zwykle szybko przemijały.
Podniósł głowę i odpowiadając sam sobie na ostatnie wyrazy, rzekł:
— Nie, nie będę się troskał zbyt wiele... Los jest tem dla mnie, czem niewierna, zdradliwa kobieta dla swego kochanka. Oszukuje ona, lecz wraca do ciebie... I on powróci do mnie, mam nadzieję... Cios jest twardym... to prawda... trzy uderzenia w jednym dniu... to wiele! Wystarczy jednak jeden dobry finansowy interes, ażebym powstał nanowo. Większa część posagu Anieli zostaje jeszcze do mego rozdysponowania. Bez skrupułu na odparcie okoliczności. Do chwili zamążpójścia mej córki mam więcej czasu, niż mi potrzeba na skompletowanie majaku, pozostawionego jej przez matkę, i na uregulowanie własnego. Zresztą Aniela jest jeszcze młodą, wyjdzie za mąż wtedy, skoro ja zechcę. Napiszę do Hawru, tam tylko widzę jeszcze źródło dla siebie. Interes ten posiada wartość niezaprzeczoną... Nowe towarzystwo powstać może w miejsce upadłego. Tak... nie wszystko jest jeszcze straconem!
I otworzywszy szufladę biurka, umieścił w niej list syndyka, oraz dyrektora Belgijskiej kopalni marmurów, pozostawiając jedynie przed sobą list La Fougèra, dyrektora Teatru Fantazyj.
— Tobie zaś, miły kuzynie — rzekł, biorąc za pióro — tobie, pochłaniaczu setek tysięcy franków, odpowiem jak należy. Sto pięćdziesiąt tysięcy na wystawienie jakiejś głupiej, brudnej parodyi pod nazwą Paryskiego Akwaryum... Nie! jeszczem do tego stopnia nie stracił rozumu!
I począł list pisać, gdy dało się słyszeć lekkie we drzwi puknięcie.
— Wejść! — zawołał niecierpliwie.
Służący się ukazał.
— Cóż tam znowu?... Dlaczego mi przeszkadzasz? — pytał opryskliwie Verrière. — Jestem zatrudniony.
— Panie... jakaś dama życzy widzieć się z panem.
— Dama... kto taki?
— Pani Leona Tellier...
— Co ona może chcieć odemnie? — pomyślał bankier. — Przybywa w złym czasie... Lecz gdybym jej nie przyjął, będzie krzyczała... zrobi mi skandal...
I obróciwszy się do służącego, rzekł:
— Wprowadź panią Tellier.
Za chwilę potem weszła do gabinetu bankiera młoda kobieta około lat dwadzieścia pięć mieć mogąca, bardzo ładna brunetka, nader elegancko ubrana, z umalowaną twarzą, jak gdyby wyjść miała na scenę.
— Dzień dobry, mój gruby króliku... — wyrzekła, podając Juliuszowi Verrière rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, którą on zlekka uścisnął. — Jakże się miewasz?
— Dobrze... — rzekł krótko bankier — dziękuję.
— Podrażnione masz nerwy, jak widzę... — mówiła z uśmiechem dziewczyna, wpatrując się w sposępniałe oblicze swego pretektora.
— Bynajmniej... lecz jestem mocno zatrudniony... Zresztą nie mam zwyczaju przyjmowania wizyt o godzinie dziewiątej rano.
— Wierzę temu... ponieważ i ja zwykle o dziewiątej śpię jeszcze w najlepsze... Dziś jednak o rzecz nader ważną nam chodzi.
Tu panna Leona, wysunąwszy fotel, usiadła w pobliżu bankiera.
— Odebrałeś list od La Fougèra? — pytała.
— Odebrałem... i właśnie miałem mu nań odpisać, gdyś weszła.
— I naturalnie, posyłasz mu w nim to, o co cię prosił...
— Co... co? — powtórzył Verrière.
Leona ponowiła wyrzeczone poprzednio zdanie.
— Nigdy! — zawołał Verrière, rzuciwszy się na fotelu. — Czy i ty masz mnie za głupca, równego jemu? Rozetnijmy tę kwestyę w dwóch słowach.
— W jaki sposób?
— W sposób bardzo prosty. Jestem głupcem, czy nim nie jestem? Ten twój La Fougère jest klownem... nic więcej! Dzięki twojemu naleganiu, utopiłem w owej obmierzłej teatralnej budzie trzysta tysięcy franków!... Nie spodziewaj się, ażebym dać miał coś teraz. Ludzka głupota ma również swoje granice. Areszt mu na tę sumę położę.
— Ależ to zgubi La Fougèra... o bankructwo go przyprawi!...
— Co mnie to obchodzi? Mamże sam ginąć dla jego ocalenia?
— La Fougère jest twoim krewnym...
— Dziękuję za pokrewieństwo, kosztujące trzysta tysięcy franków. Nie warte ono tyle...
— Lecz w takim razie ja znajdę się bez miejsca... ja, która miałam tu tak korzystne zobowiązanie.
— Zapewne... szczególniej, gdy grałaś rolę z dwudziestu wierszy złożoną, w której wiersz każdy kosztował mnie piętnaście tysięcy franków!...
— Ta jednak nowa sztuka realistyczna jest zachwycającą... Będzie ona miała wielkie powodzenie... przyniesie nam olbrzymie sumy pieniędzy... Czytaliśmy ją głośno wczoraj na próbie... Pękać można było ze śmiechu... Pod jej wpływem byliśmy jak zhypnotyzowani... Przyznaj, że znamy się na tem... Ja mam w niej rolę... główną rolę.
— Z dwudziestu wierszy złożoną... — odparł szyderczo Verrière — z których za każdy wypadłoby mi zapłacić znów po siedem tysięcy pięćset franków!... Dziękuję za tę przyjemność i powtarzam, że na rachunek mej sumy areszt mu położę.
— Natenczas zamkną mu teatr.
— Mądrzeby zrobili... Mało kto wiedział o jego otwarciu, nikt więc nie zauważy, gdy będzie zamkniętym.
— A moja rola?
— Znajdziesz sobie taką w innym teatrze, a nawet piękniejszą.
— Tegobym właśnie pragnęła!... — zawołała Leona. — Lecz nie... nie zamkną tego teatru... nie! — dodała po chwili; — myśl pewna nagle mi błysnęła!... Wszak masz w swymi banku moje czterysta trzydzieści tysięcy franków?
— Tak... — rzekł Verrière z lekkiem zakłopotaniem.
— Dajże mi z nich zaraz sto pięćdziesiąt tysięcy franków, zaniosę je La Fougèrowi.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz... biorę to na mój własny rachunek.
— Jesteś szaloną!
— Nie! jestem pewną powodzenia tej sztuki, zresztą... szaleństwo to moje, jak je nazywasz, niech cię nie obchodzi. Pieniądze te są moją własnością... Mogę je obrócić na co mi się podoba!...
— Nikt temu nie przeczy... — rzekł bankier z widocznem zakłopotaniem; — pozwól sobie jednak przyjacielską radę udzielić...
— To próżna... ja słuchać nie będę... nie chcę... Nie rady mi teraz potrzeba, ale moich stu pięćdziesięciu tysięcy franków z twej kasy. Bierz pióro prędko i pisz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.