Walka o miliony/Tom II-gi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mów prędko!... — powtarzał bankier.
Niełatwa to rzecz była. Vandame szukał wyrazów do przedstawienia swej sprawy.
— Uprzedzam cię, że nie mam ani minuty czasu do stracenia — mówił Verrière. — Oczekują mnie w biurze... Następnie z ulicy Le Peletier mam udać się na giełdę... Wracając z niej, mam bardzo pilny interes do załatwienia... Stoję, jak na rozżarzonych węglach... Cóż mi masz powiedzieć? O co chodzi?
— O moją przyszłość... — wyszepnął Vandame.
— O twoją przyszłość? Wszakże masz ją już zapewnioną... Za lat dwa zostaniesz kapitanem, w trzydziestym piątym roku życia możesz być pułkownikiem, a jeśli ci się uda szczęśliwie wykonać ów projekt, o jakim mi kiedyś mówiłeś, jeżeli wytworzysz ów typ nieporównanej armaty, która o lepsze z wytworami Kruppa w zawody iść może, i przedstawisz ją komitetowi artyleryi, zdobędziesz wielki majątek. Nie rozumiem więc, z jakiego punktu i dlaczego troskasz się o swoją przyszłość?
— Nie porzuciłem tych moich projektów — odrzekł Vandame — pracuję bezustannie nad udoskonaleniem mego wynalazku, dla osiągnięcia jednakże celu potrzeba mi będzie ponieść wielkie ofiary...
— Ofiary pieniężne? Możesz to uczynić, wszak oprócz żołdu, pobierasz kilka tysięcy liwrów renty ze swego kapitału...
— Nie chodzi tu o ofiarę pieniężną... — zaczął, ośmielając się zwolna, porucznik.
— O cóż więc chodzi?
— O zmianę obowiązku.
— Jakto... chcesz porzucić wojskową służbę? — zawołał bankier zdumiony — ależ to szaleństwo.
— Przeciwnie, mój wuju... jest to rzecz obmyślana rozumnie. Wszedłszy do służby cywilnej, będę mógł poświęcić wszystek mój czas studyowaniu systemu obrony brzegów, a razem i mego nowego działa oblężniczego. W tem... wierzaj mi...jedynie w tem leży ma przyszłość, którą uświetnić może tylko...
— Żądasz więc mej rady w tym przedmiocie? — przerwał Verrière. — Wybacz, lecz udzielić ci takowej nie jestem w stanie. Pozwól jednak uczynić sobie małą uwagę... Niebezpiecznie jest porzucać pewne dla niepewnego... wypuszczać zdobycz dla marzenia... Po otrzymanem uwolnieniu będziesz potrzebował pieniędzy... wiele pieniędzy, na zbudowanie fabryki i prowadzenie w niej doświadczeń.
— Wiem o tem wszystkiem, mój wuju — odrzekł Vandame drżącym zlekka głosem; — powzięte jednak przezemnie postanowienie opuszczenia służby nie opiera się wyłącznie na chęci prowadzenia robót doświadczalnych w fabryce... istnieje tu powód inny, potężniejszy nad wszystko...
— Jaki? — Kocham młode dziewczę... — wyszepnął zcicha porucznik.
Verrière spojrzał na swego siostrzeńca podejrzliwym wzrokiem. Przeczucie mówiło mu, że owem młodem dziewczęciem była jego córka, Aniela.
— No... no... — zawołał; — zapewne jakaś romantyczna miłość...
— Miłość wzajemnie dzielona, prawdziwa i szczera.
— O której wiedzą zapewne rodzice lub rodzina ukochanej — odparł znacząco Verrière i na którą zezwalają...
— Co do tego... nie jeszcze, mój wuju...
— Jakto?
— Moje szczęście... czyli raczej wspólne szczęście nasze, zależy od ojca mej ukochanej...
Bankier milczał. Vandame mówił dalej:
— Jeżeli wcześniej nie wniosłem prośby o jej rękę, to z powodu, iż zostając w służbie wojskowej, obawiałem się odmowy, szczególniej w obecnych okolicznościach, gdy rozkaz wyjścia wraz z pułkiem może lada dzień wydalić mnie z Francyi. Otóż to głównie dlatego chcę podać się do uwolnienia... Wszak zatwierdzasz, wuju, w tym razie moje postępowanie?
— Mylisz się... najmocniej przeciwny jestem temu... — odparł z surową oziębłością Verrière.
Vandame zadrżał, wstrząśniony do głębi.
Był przekonanym, iż dość jasno powiedział, ażeby zostać zrozumianym. Aż oto ów człowiek, od którego wyrok jego życia zależał, zamiast go zachęcić, dodać mu odwagi, zgromił go odrazu w sposób tak brutalny, zagradzając możność szczerszego wytłumaczenia się ze swych pragnień.
Widząc zakłopotanie i trwogę młodzieńca, bakier zrozumiał, iż nie pomylił się w swych przypuszczeniach; siedział milczący, z coraz bardziej zasępioną twarzą.
Z powodów pieniężnych, jakie znają nasi czytelnicy, nie chciał wydać zamąż Anieli, czyli raczej postanowił zaślubić ją później, gdy dojdzie do pełnoletności, mając nadzieję, iż przez ów przeciąg czasu wynajdzie sposób zasklepienia szczerby, zrządzonej przez siebie w posagu, pozostałym po matce dziewczęcia, którym, jako ojciec i opiekun, rozporządzał dowolnie.
— Dlaczegóż nie wymieniasz mi nazwiska owej dziewczyny, dla której chcesz popełnić takie szaleństwo? — zapytał bankier po chwili milczenia.
— Jej nazwiska? — powtórzył Vandame.
— Tak... Jestże to tajemnicą?
Porucznik zapłonął rumieńcem. Usta się jego otwarły, jakgdyby pragnąc wymówić jakiś wyraz, lecz pozostały niememi. Imię Anieli skonało w ciężkiem westchnieniu młodzieńca, nie zostawszy przezeń wymówionem.
— Ha! — zawołał bankier z ironią; — widzę, iż tu potrzeba mówić mnie samemu, gdy ty mówić nie śmiesz. Zrozumiałem, iż chodzi tu o moją córkę.
— Wuju!... — szepnął oficer, pochylając ku piersiom głowę.
— Z tego, co powiedziałeś, wnoszę — mówił Verrière — iż kochasz Anielę i jesteś przez nią kochanym. Tak więc... bez mojej wiadomości, potajemnie, zawiązaliście romans w mym domu? Wiem dobrze... jestem najmocniej przekonanym, iż to jest rzecz czysto sentymentalna pomiędzy wami; znam bowiem ciebie, jako uczciwego chłopca, i znam zarówno dobrze moją Anielkę, ztąd zbyt surowo nie gniewam się o to...
— Nie gniewasz się, wuju? — zawołał Vandame, podnosząc głowę; — zezwalasz zatem... zezwalasz?...
— Przeciwnie... odmawiam! — wyrzekł stanowczo Verrière.
Oficer zbladł.
— Odmawiasz? — wyszepnął.
— Wprost i stanowczo odmawiam. Mogłeś się tego spodziewać. Ileżkroć razy mówiłem ci o mem postanowieniu co do Anieli, o epoce, przed którą nie wydam jej zamąż?... W tych moich projektach nic nie odmienię. Gdy moja córka dojdzie do pełnoletności, natenczas o tem pomyślę. Przez ten czas te wasze tkliwe uczucia, jakie chowacie wzajemnie, ochłodną, mam nadzieję, zmieniwszy się w stałą i dobrą przyjaźń kuzynki dla kuzyna i naodwrót.
— Nie... nigdy! — zawołał Vandame. — One takiemi jak są, wiecznie pozostaną!
— Tem gorzej... bo nie doprowadzą was one do żadnego celu.
— Wuju!... zostaw mi chociaż nadzieję!...
— Nie mogę! Nikt nie ma prawa liczyć na swoje jutro.
— Zabraniasz mi więc kochać Anielę?
— Co się dzieje w głębi twej duszy, to mnie nie obchodzi. Liczę jednakże na twój honor, jako mężczyzny i żołnierza; liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei.
— Sądzisz więc, iż nie potrafiłbym jej uszczęśliwić?... Ha! nie masz, jak widzę, dla mnie życzliwości!... Nie zdołałem nawet zyskać twego poważania...
— Owszem... kocham cię i poważam. Mówię ci jednak, iż za lat dwa zaledwie pomyślę o przyszłości Anieli. Przed upływem tego czasu nic w świecie skłonić mnie nie zdoła do zmiany mego postanowienia. Uważaj to z mej strony jako ostatnie słowo i nie mówmy już o tem więcej.
— Tym sposobem zamykasz przedemną drzwi swego domu.
— Niech Bóg uchowa! mój dom jest i będzie zawsze dla ciebie otwartym, lecz pod warunkiem, że myśleć nie będziesz więcej, a razem widocznie okażesz, żeś wyrzekł się projektów, jakich ja nie aprobuję wcale.
Vandame podniósł się blady i drżący, chwiejąc się jak człowiek, w którego cios nagły uderzył, wydzierając mu najdroższe jego nadzieje.
— Dobrze... — wyszepnął; — będę ci posłusznym.
— Wiedziałem o tem... — rzekł bankier — a na dowód zaufania, jakie w tobie pokładam, pozwalam ci odwiedzać nas, ile razy zechcesz, lecz o uwolnieniu się z wojska myśleć zaprzestań. Zakazuję ci czynić coś podobnego. A teraz... do widzenia... Spotkamy się na tem przeklętem weselu... jeżeli notabene tam będę...
Tu Verrière wyszedł z gabinetu, pozostawiwszy w ciężkiej boleści pogrążonego młodzieńca.
Za chwilę, przebrawszy się w swojej sypialni, — wyjechał, nie zobaczywszy się nawet ze swą córką. Loiseau i Wiktoryna Béraud odjechali również przed chwilą.
Aniela z siostrą Maryą oczekiwały z niepokojem rezultatu rozmowy porucznika z Verrièrem. Dziewczę, stojąc przy oknie, widziało ojca, idącego przez dziedziniec i wychodzącego z pałacu. Vandame mu nie towarzyszył.
Sądząc, iż przyjdzie do salonu, oczekiwała chwil kilka, gdy jednak się nie ukazał, zdjęta bolesnem przeczuciem, uprosiła siostrę Maryę, aby z nią poszła zapytać młodego oficera o ojcowski wyrok.
Weszły obiedwie do gabinetu bankiera.
Vandame, z wyrazem głębokiej boleści na obliczu, z zaczerwienionemi oczyma, siedział w tem samem miejscu, gdzie Verrière go pozostawił.
Łzy jedna po drugiej spływały mu na blade policzki. Spostrzegłszy Anielę, ukrył twarz w dłoniach. Jedno spojrzenie wystarczyło dziewczęciu aby odgadła wszystko. Ból ostry przeszył jej serce; zachwiała się i, by nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się na ramieniu siostry Maryi.
— Ojciec więc nie chciał cię wysłuchać? — szepnęła zalewdie dosłyszanym głosem.
— Wysłuchał mnie...
— A zatem...
— Liczę na twój honor mężczyzny, żołnierza — odpowiedział; — liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei!
— On to powiedział? — wyjąknęła Aniela, bliska omdlenia.
— Tak... i dodał:Za dwa lata, nie prędzej, pomyślę o przyszłości mej córki... m tym punkcie nic mnie zmusić nie zdoła do zmiany postanowienia.
— Mój ojciec to powiedział? — powtórzyło dziewczę.
— Prosiłem go... błagałem... był niewzruszony... Nie chciał mi nawet pozostawić nadziei....
Aniela zbliżyła się ku młodemu porucznikowi z wzniesioną głową, błyszczącem stanowczością spojrzeniem.
— Ojciec nie chciał ci dać przyrzeczenia! — zawołała — a więc ja przysięgam przed Bogiem, który nas słucha w tej chwili, iż twoją tylko będę.
— A ja przyrzekam być waszym sprzymierzeńcem... — wyrzekła siostra Marya; — przyrzekam wam wszelką pomoc z mej strony.
— Honor nakazuje mi dotrzymać mego przyrzeczenia — rzekł Vandame z głębokiem wzruszeniem. — Żegnaj więc... żegnaj...
I wybiegłszy z gabinetu, w kilka sekund był już po za pałacem.