Walka o miliony/Tom II-gi/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | IX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ów cios moralny wstrząsnął do głębi wątłym organizmem dziewczęcia. Na widok odchodzącego porucznika, zdawało się jej, iż wszystko wokoło rozpada się w ruinę.
— Och! Maryo... droga Maryo!... — wołała, rzucając się w objęcia zakonnicy; — on odszedł zrozpaczony!... Wraz z nim życie moje ucieka!... Ach! jakże jest okrutnym mój ojciec!...
Na w pół omdlałą doprowadziła siostra Marya do kozetki, gdzie złożywszy ją, szepnęła zcicha:
— Biedne, drogie dziecię... będę czuwała nad twojem szczęściem; Bóg mi użyczy siły, abym je tobie powrócić mogła.
Przy troskliwych staraniach kuzynki Aniela wkrótce zdołała pokonać owładające nią osłabienie i zapanować nad swą boleścią.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Opuściliśmy Karola Gérard, a raczej Arnolda Desvignes w chwili, gdy się udawał na spoczynek nie dla snu jednak, lecz, by rozmyślać nad swą obecną sytuacyą i szukać środków do odparcia ciosu, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Przez kilka godzin ów nędznik dręczył swą wyobraźnię, chcąc gwałtem wynaleźć sposób do pochwycenia milionów, jakie z rąk mu się wymknęły.
Mur nieprzebyty wznosił się przed nim, i mimo całych wysiłków, rozbić go nie mógł.
Rozdrażniony i zdenerwowany, podniósł się, nie zamknąwszy oka noc całą.
Zbliżała się chwila, w której, jak co rano, przychodziła uprzątać odźwierna. Nie chciał, ażeby dostrzegła pakiet, przyniesiony z Parc-Saint-Maure, zawierający przedmioty, ukradzione Edmundowi Béraud.
Wskutek tego, rozwiązawszy worek płócienny i fularową chustkę, dobył z nich zawartość, przedstawiającą znaczny majątek, dla każdego wprawdzie innego, lecz nie dla niego, marzącego o milionach, i włożył to wszystko następnie w szufladę komody, którą na klucz zamknął.
Jednocześnie wraz z banknotami i szkatułką, zawierającą w sobie blisko ze dwa miliony dyamentów i pereł, zabrał on, jak wiemy, portfel Edmundowi Béraud, wraz z pisanemi przezeń listami w Hotelu Indyjskim.
Desvignes nie zwrócił zrazu na te listy uwagi. Obecnie, mając je pod ręką, rzekł:
— Przejrzyjmy, co też zawiera ta obszerna korespondencya?... Spalę ją później, ponieważ rzecz ta prawdopodobnie żadnej dla mnie nie ma wartości.
I biorąc listy kolejno, czytał położone na nich adresy: Odczytajmy je wraz z nim zarówno, ponieważ wspomnione listy będą jednym z głównych punktów naszej powieści, a zarazem niejako rodzajem wstępnego prologu.
Na pierwszym z nich Desvignes wyczytał:
Przeszedł do drugiego:
Następnie kolejno:
Przeczytawszy te dwa ostatnie adresy, Desvignes zatrzymał się:
— Gdzie ja słyszałem te oba nazwiska? — zapytywał sam siebie. — Gdzie... w jakiem miejscu?
A zadumawszy się przez kilka minut, zawołał:
— Ha! przypominam sobie!... było to podczas mej jazdy na wierzchu omnibusu... Mówiono tam wtedy o zaślubinach, skutkiem których wymieniono imię Anieli i jej ojca, pana Verrière. Lecz jakąż to mieć może łączność z tym listem! Ba! zobaczę, treść pisma o tem mnie powiadomi.
I zaczął dalej przeglądać adresy:
Desvigues zatrzymał się powtórnie.
— Vandame? — zawołał — porucznik Vandame... Byłżeby to ów oficer, który ośmiela się kochać Anielę... którego rozmowę z jego towarzyszem podsłuchałem, jadąć koleją żelazną?... Był on więc znanym Edmundowi Béraud... Lecz zkąd? Ot! co mnie niepokoi!... trzeba coprędzej rozwiązać tę zagadkę.
Pozostały już tylko dwa listy.
Arnold wziął przedostatni. Lecz jakież było jego zdumienie, gdy wyczytał na nim adres Juliusza Verrière, bankiera, na bulwarze Hausmana, numer 54.
— Verrière!... — zawołał — ojciec Anieli? Tak... wyraźnie napisane: Verrière, bankier... tenże sam numer mieszkania i ulica... To nie może być kto inny... Ha! to ciekawe, co w tym liście się mieści..
I rozdarłszy kopertę, czytał, co następuje:
„Pośpieszam ci przesłać nader ważną i doniosłą dla ciebie wiadomość. Chodzi tu o majątek, do którego posiadasz niezaprzeczne prawo, a który upoważniony jestem ci doręczyć. Zechciej więc, proszę, przybyć pojutrze, w dniu piętnastym maja, o godzinie szóstej wieczorem, do restauracyi Ojca Lathuile, w alei de Clichy. Będziemy tam razem obiadowali. Nie pożałujesz pan przyjęcia mego zaproszenia, które, przyznaję, na pierwszy rzut oka dziwnem wydać ci się może. Mając nadzieję, iż przybędziesz, łączę moje pozdrowienia.
Ostatni list adresowanym był do Anieli Verriére. Rozpieczętował go z pośpiechem. Treść jego była zupełnie podobną do poprzedniego. Inne listy, przejrzane kolejno, zawierały też same zdania.
Arnold zadumał się głęboko, sposępniał.
Nagle twarz jego się rozjaśniła.
— Wiem... wiem! — zawołał, uderzając się w czoło. — Wszyscy ci ludzie są krewnymi Edmunda Béraud, są tymi, o których mówił w Kalkucie, u mego pryncypała, a między których chciał rozdzielić majątek. Oznaczał im schadzkę, nie wymieniając nazwiska, aby się ubawić zdumieniem, skoro zostanie przez nich poznanym... I oto dziś, gdy umarł, ci wszyscy ludzie są jego spadkobiercami. Mają prawo podzielić między siebie pięćdziesiąt jeden milionów, na które ja rachowałem i dla których ryzykowałem mą głowę...
Po długiem milczeniu zaczął przeszukiwać nanowo kieszonki portfelu byłego kupca dyamentów, by się przekonać, czy nie odnajdzie tam jakiego jeszcze papieru.
— Rozdzielić między nich pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył głucho. — Lecz chcąc się dopominać o to dziedzictwo, potrzebowałby każdy z tych sukcesorów wiedzieć, że ów znikniony od lat trzydziestu pięciu Béraud, żył... egzystował...że zrobił majątek... i zmarł obecnie. A o tem, z wyjątkiem mnie, nikt nie wie... nikt więc nie może...
Tu uciął zdanie.
Arkusz stemplowego papieru, złożony we czworo, wysunął się z bocznej kieszonki portfelu, na stół padając.
Morderca podniósł go, rozwinął, a rzuciwszy nań okiem, zawołał:
— Testament!
W rzeczy samej, arkusz ów nosił na nagłówku napis:
Dalej kreślone były następujące wyrazy:
Tu następowały nazwiska, wymienione na kopertach listów.
Testament kończył się temi słowy:
Pisałem w Marsyli, dnia 9 maja 1884 roku.
— Ach! był ostrożnym, jak widzę... przewidział wszystko... — wyszepnął zbrodniarz, składając arkusz papieru. — Otóż papier, który dobrze jest mieć w swem ręku, kto wie albowiem...
Tu uciął, a pochyliwszy ku piersiom głowę, popadł w głębokie zamyślenie.
Po kilku minutach wstał, wyprostował się; zmarszczone jego czoło rozpogodziło się, oczy dzikiem zabłysły światłem, dziwny uśmiech igrał na ustach nędznika.
Co działo się w jego duszy? Odnalazłże sposób pochwycenia milionów, złożonych w domu Rotszylda?
Na to pytanie odpowie dalszy ciąg naszej powieści.