Walka o miliony/Tom II-gi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | X |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Złożywszy testament Edmunda Béraud, Desvignes schował go do komody, w której poprzednio umieścił przedmioty, przyniesione z willi Parc-Saint-Maur, a wdziawszy kostyum anglika, w jakim widzieliśmy go niejednokrotnie, wsunął w kieszeń dwie paczki biletów bankowych.
Ubrany tak i zmieniony, wyszedł drzwiami od strony bulwaru Beaumarchais’go.
Znalazłszy się na ulicy, wydostał pugilares, szukając w nim adresu notaryusza, u którego właściciel Parc-Saint-Maur miał kazać przygotować akt sprzedaży i kupna willi przy alei de l’Echo.
Ów notaryusz nazywał się Berthier; mieszkał przy ulicy Rivoli. Desvignes udał się tam bezzwłocznie.
Akt już gotowy i podpisany przez właściciela, oczekiwał tylko na podpis nabywcy.
Były sekretarz Mortimera podpisał nazwisko Wiliama Scott, które to miano, jak sobie przypominamy, przybrał wobec przedsiębiorcy, oprowadzającego go po willi, a zapłaciwszy umówioną sumę, stał się legalnym właścicielem posesyi, gdzie w przerażający sposób zamordował Edmunda Béraud.
Wyszedłszy od notaryusza, udał się na stacyę winceńskiej drogi żelaznej, kupiwszy tam bilet do Parc-Saint-Maur.
Nieprzezwyciężona dzika ciekawość pchała go, jak zwykle wszystkich zbrodniarzów, do obejrzenia miejsca, na którem spełnił morderstwo.
Wszedł obojętnie do mieszkania, gdzie odbył się ów straszny dramat nocny, zkąd udał się do ogrodu nad przepaść, w głębi której spoczywał trup jego ofiary.
Nie pozostał tu najmniejszy ślad zbrodni, po którym sprawiedliwość mogłaby odkryć mordercę.
Ptaki śpiewały w ogrodzie, pełnym blasków słonecznych. Głęboki spokój otaczał dom niezamieszkały.
— No... teraz willa ta do mnie już należy... — wyszepnął zbrodniarz z tryumfem. — Nikt tu nie wejdzie bez mego zezwolenia. Ciało Edmunda Béraud spoczywać będzie pod trawą wyrosłą aż do dnia, w którym ja zechcę, aby śmierć jego stwierdzoną została i spadek po nim otworzono. Dzień ten nadejdzie.
Tu wyszedłszy z przepaści, nikczemnik zamknął na klucz drzwi willi i odchodzącym pociągiem udał się do Paryża. Potrzebował powietrza, ruchu i samotności.
Rozbierając w myśli ów główny punkt, który owładał całą jego istotą, to jest pochwycenie milionów zamordowanego, minął Joinville, lasek Winceński i przybył wreszcie do Saint-Mandé.
Tu uczuł głód gwałtowny.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał on czwarta po południu.
— Do czarta! — wyszepnął — sądzę, iż czas pójść na śniadanie.
I spojrzawszy wokoło, dostrzegł naprzeciw restaurację, nad której drzwiami na tablicy wyryty był wielkiemi literami napis:
Właściciel zakładu posiadał ustaloną sławę, jako specyalista w urządzaniu uczt weselnych.
Desyignes wszedł tam.
— Co pan rozkaże... może podać obiad? — zapytał służący podchodząc.
— Aoh! no... — odrzekł mniemany anglik najczystszym brytańskim akcentem. — Nie obiad... śniadanie... Nic dziś jeszcze nie jadłem.
Posługujący wskazał obszerną salę, zastawioną stołami.
— Racz przejść tam, milordzie... — rzekł z poszanowaniem — i wybrać sobie ze spisu potrawy; podam natychmiast.
— Aoh! chciałbym zjeść jaknajprędzej... Jestem bardzo głodny.
— Zaproponowałbym milordowi potrawę z pulardy, kotlet z kartofelkami, albo pieczonego gołąbka, groszek zielony, sałatę, ser, owoce... Będzież to wystarczającem.
— Aoh! yes... dostateczne.
— Jakiego gatunku wino milord zwykle pija? — Dajcie najlepsze...
— Bordeaux, czy Bourgogne?
— Podaj oba gatunki.
— Zatem... Pontet-Canet i Pomard?
— Aoh! yes...
Desvignes usiadł przy jednym ze stolików w obszernej sali, gdzie się sam znalazł; zwykli goście nie przybywali do Rodzinnego salonu w tej porze. Stolik, przy którym usiadł, stał w pobliżu małego gabinetu, w jakim właściciel zakładu przyjmował zamówienia i załatwiał rachunki.
Morderca Edmunda Béraud jeść począł z wielkim apetytem, czuwając pilnie nad najdrobniejszym swym gestem, zachowując sztywność anglika.
Zostawmy go przy tym śniadaniu.
Eugeniusz Loiseau wraz ze swą narzeczoną Wiktoryną Béraud, wyszedłszy od Verièr’a, udali się na ulicę Miromesuil, do Jerzego de Nervey, jednego ze swych dalszych krewnych.
Loiseau pragnął, ażeby cała rodzina była obecną na jego zaślubinach, co zmieniło się u niego w jakąś wyłączną myśl niezmienną, jaka bezustannie go zajmowała.
Hrabia Jerzy de Nervey należał do owej licznej kategoryi próżniaków, w życiu hulaszczem bezczynnem, niszczących zdrowie i siły, brukających społeczeństwo do którego należą.
W ciągu swojego istnienia widział zaledwie dwa lub trzy razy swego dalekiego kuzyna, od którego, jak mówił, cała go przepaść dzieliła.
Zaproszenie przeto Eugeniusza i Wiktoryny mocno go ubawiło.
Uważał sobie za rodzaj nieznanej dotąd, a całkiem ekscentrycznej rozrywki, uczestniczenie przy zaślubinach „ludzi tego rodzaju“ w tak pospolitej restaurącyi; i przyrzekł obecność swoją, ze względu na nową ztąd dla siebie przyjemność, usprawiedliwiając jednak swą matkę, której cierpienie nie dozwalało ani przyjąć u siebie narzeczonych, ani im towarzyszyć przy godach weselnych.
Jerzy de Nervey przedstawiał sam we własnej osobie jedną z wyżej utytułowanych latorośli szczepu rodzinnego. Wystarczało to do zadowolenia próżności Eugeniusza Loiseau, który ucieszony obietnicą panicza, udał się ze swą narzeczoną na ulicę Monceau do Melanii Gauthier, zarówno jednej z swych krewnych.
Melania Gauthier porzuciła już od lat kilku skromną, ubogą mieszczańską sferę, w jakiej się urodziła.
Pragnęła ona za jaką bądź cenę wypłynąć na szerszą świata widownię. Próbując różnych środków ku temu, po wielu doznanych zawodach, została jedną z owych istot wykolejonych, jakich tak wiele widzimy wszędzie.
Początkowo debiutowała w teatrze, gdzie nie zdołała jednak, pomimo swej piękności, zyskać powodzenia. Przestawszy wierzyć w swą przyszłość dramatyczną i scenę, oddała się sprawom miłosnym różnego rodzaju, zostawszy w krótkim, czasie jedną z gwiazd na horyzoncie pół-światka.
Obecnie zamieszkiwała przy ulicy Monceau, w małej willi, zalotnie, z gustem urządzonej.
Od lat trzech nie widziała ani Eugeniusza Loiseau, ani kwiaciarki Wiktoryny, których dzielił od niej zupełnie nowy rodzaj jej życia.
Ucieszona wizytą przybyłych i ich zaproszeniem, jakie niezmiernie jej pochlebiało, przyjęła ich z serdecznością. Myśl o weselnych zaślubinach z tańcami, niezmiernie jej się podobała, zaś bardziej nad wszystko jeszcze ucieszyła ją wiadomość, że Jerzy de Nervey, z którym ją bliższe stosunki łączyły, będzie tam również obecnym.
Około trzeciej z południa oboje narzeczeni ukończyli swoje wizyty.
— Cóż teraz robić będziemy? — pytała Wiktoryna. — Ja do fabryki kwiatów nie pójdę już dzisiaj.
— Innego rodzaju czeka nas zatrudnienie... — nie wszystko jeszcze załatwione — odparł introligator.
— Trzeba pojechać do restauracyi dla zamówienia uczty weselnej. Ja proponuję zakład w Saint-Mandé, Salon rodzinny w pobliżu Winceńskiego lasku, bardzo się on podobał naszej kuzynce Anieli Verrièere. Zamówmy więc ucztę w Salonie rodzinnym i jedzmy tam dla rozmówienia się z właścicielem. Jakże ci się zdaje mój projekt?
— Zgoda... — odrzekła Wiktoryna — skoro tak sobie życzysz...
— Otóż bezwzględne posłuszeństwa ze strony kobiety kochającej prawdziwie swojego męża! — zawołał, śmiejąc się z zadowoleniem Loiseau; — posłuszeństwo, które zawsze i wszędzie winno być podstawą małżeństwa. Wsiadajmy zatem do fiakra, będziemy obiadowali w Rodzinnym salonie... Jestem dziś w tak doskonałym humorze, iż nie odmówię ci, czegokolwiek zażądasz.
O piątej oboje narzeczeni wzeszli do restauracyi, gdzie, jak wiemy, Arnold Desvignes, przebrany za anglika, siedział przy stole, kończąc śniadanie.
Oboje narzeczeni promienieli radością, jak się bowiem nie cieszyć?
Na weselu introligatora i kwiaciarki miał się znajdować bankier, dyrektor teatru, wicehrabia i oficer artyleryi!
Głaskało to ich miłość własną i pochlebiało próżności. Spodziewali się zaimponować tym ubogim członkom swojej rodziny, którzy chodzili z koszami na plecach, lub pchali taczkę przed sobą.
Nie było to szlachetnie z ich strony, przyznajemy, co począć jednak? Człowiek nie jest istotą doskonałą.