<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Jak się macie! — zawołał Loiseau, wchodząc do sali restauracyjnej wraz z Wiktoryną.
W sali znajdował się natenczas służący, stojący przy stoliku, przy którym siedział Desvignes, a obok w gabinecie gospodarz pisał rachunki.
Służący podszedł na spotkanie przybyłych.
— Rozkażą państwo podać sobie obiad? — zapytał.
— Tak mój kochany... — odparł Loiseau. — Mały obiadek, lecz smakowicie dobrany, który by dał nam wyobrażenie o waszej kuchni, w jakiej na przyszłą sobotę chcemy zamówić ucztę wspaniałą.
— Bardzo dobrze, panie... Zapewne ucztę rodzinną?
— Nie, ucztę weselną... mój miły.
— A... z tem udać się trzeba do gospodarza...
— Hej! panie właścicielu! Gospodarz posłyszawszy rozmowę wyszedł z gabinetu.
— Chodzi tu o mały składkowy piknik? — zapytał.
— Ale gdzież znowu... — zawołała Wiktoryna. — Piękna rzecz byłaby, zaprosiwszy przyjaciół i krewnych, płacić im kazać.
— Ja tylko zapytywałem... — odrzekł restaurator. — Życzycie państwo pomówić o warunkach przed obiadem, lub po obiedzie?
— Przed obiadem — odrzekł Loiseau.
— Raczcie więc usiąść przy którym z tych stołów, a natychmiast się porozumiemy.
Oboje przybyli zasiedli przy stoliku, stojącym w pobliżu tego, przy którym pił kawę ów anglik mniemany.
Podczas owej niegdyś podróży na wierzchu omnibusu Desvignes nie widział twarzy Eugeniusza Loiseau, odwróconego plecami, nie mógł go więc poznać i teraz.
— Co państwo podać rozkażą dla zaostrzenia apetytu? — pytał gospodarz. Maderę, Wermut, absynt lub gorzką Picon? Jest do wyboru.
— Ja proszę o absynt.... — rzekł Loiseau.
— O nie... nie! — zawołała żywo Wiktoryna. — Za zbyt lubisz ów absynt... który jest, jak mówią, trucizną... Stajesz się złym i gwałtownym, gdy go wypijesz. Pamiętaj, iż mi przyrzekłeś, że go do ust nie weźmiesz od chwili, gdy nasze zapowiedzi wygłoszonemi zostaną. Otóż zapowiedzi już wygłoszono... Człowiek honoru dotrzymuje danego słowa.
— No dobrze... dobrze! Nie gniewaj się już... nie gniewaj! Przyrzekłem... dotrzymam. Precz z absyntem! Niepotrzeba go wcale!... Daj mi pan kieliszek madery.
— A pani?
— I dla mnie także madery.
— Zatem trzy madery! — zawołał gospodarz na służącego.
— Trzy madery... dobrze, panie!
W oka mgnieniu przyniesiono kieliszki, napełnione winem.
Gospodarz usiadł naprzeciw swych gości i trącił się z nimi.
— Będziecie więc państwo potrzebowali salonu? — zapytał.
— Tak.
— Na który dzień?
— Na sobotę.
— Na ile osób uczta?
— Zaraz panu to powiem... — odparł Loiseau — mam w kieszeni listę zaproszonych.
Tu wydobył papier, rozłożywszy go przed sobą.
— Rachuj na palcach, Wiktoryno... — rzekł do kwiaciarki — ja będę wymieniał nazwiska.
I z dumą, licząc na olśnienie restauratora, mówić zaczął:
— Przedewszystkiem nasz wuj... bankier Juliusz Verrière... Jego córka, Aniela, nasza kuzynka... To dwoje...
Na te słowa Desvignes, zatopiony w rozmyślaniu i nie zważający dotąd na prowadzoną rozmowę, drgnął nagle i nasłuchywać począł z uwagą, zapytując sam siebie, zkąd ów człowiek wymienia nazwisko Verrièra i jego córki, Anieli?
Loiseau mówił dalej:
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame...
Arnold drgnął powtórnie.
— Wicehrabia Jerzy de Nervey... — ciągnął introligator.

„La Fougère, dyrektor...
„Paweł Béraud...
„Wdowa Perrot...
„Piotr Béraud...
„Fryderyk Bértin...
„Wdowa Ferron...
„Melania Gauthier...
„Joanna Désourdy...
„Jej mała...
„Ty... ja...

— Otóż cała rodzina... liczne zebranie, jak pan widzisz... Wszyscy przybędą... A teraz nasi przyjaciele...

„Ojciec Bidard...
„Jego żona...
„Ich córka...
„Syn...
„Paweł Mignon...
„Karol Biguet...
„Barthélemy...
„Samson...
„Misticot... Ot! wszyscy!...

— Ha! ha! a twój pryncypał? zapomniałeś o nim... — zaśmiała się Wiktoryna. — A właścicielka fabryki kwiatów, gdzie pracuję... a jej mąż?
— No... to trzy osoby więcej.
— Ogółem ile? — pytał restaurator.
— Trzydzieści osób.
— Śniadanie ma być, czy obiad?
— Jedno i drugie.
— Chceszże pan. ażeby to było świetnie przygotowanem... wspaniale, co się nazywa?
— Ma się rozumieć. Raz wżyciu się tylko żenimy... tego przynajmniej się spodziewamy... Zresztą nie każdy mieć może bankierów, wicehrabiów i oficerów na swych zaślubinach...
— Czy mam wymienić szczegółowo dania, z jakich uczta składać się będzie?
— To niepotrzebne. Żądam jedynie, aby to wszystko było smakowicie, wykwintnie, a obok tego i okazale przygotowanem.
— A zarazem nie w wygórowanej cenie... — ozwała się Wiktoryna, mając, jako kobieta, oszczędność na względzie.
— Bądź pani spokojną... Jestem znanym z wystawnego urządzania uczt weselnych za niezbyt drogie pieniądze. Będzie butelka wina zwyczajnego przy każdem nakryciu dla gościa, butelka starego na trzy osoby, butelka Medoc’u dla czterech osób i po jednej butelce szampana dla pięciu.
— To dostateczne... — rzekła kwiaciarka.
— Prócz tego jednak żądamy dodatkowych dań, gdyby ich było potrzeba — dodał Loiseau.
— Lecz to kosztować będzie...
— A ile?
— Po dziesięć franków od osoby za obie uczty, tak za obiad, jak i śniadanie.
— Lecz będzie z szykiem?
— Wszystko jaknajstaranniej przygotujemy; zgódź się pan na dwanaście, a będzie jeszcze wystawniej.
— No, niech będzie po dwanaście franków od osoby... — zawołał uradowany Loiseau. — Chcę olśnić bankiera i wicehrabiego... O bankiera przedewszystkiem mi chodzi!... Widzisz pan, jest to człowiek z wielkiego świata... mój wuj.. obraca grubemi pieniędzmi. Mimo to dziś rano, gdyśmy do niego przybyli, dał nam kawę w filiżankach, jak gdyby tutki z papieru, szerokości naparstka... Kawy w nich było za dwa sous zaledwie. Taka to widać moda obecnie. Pan nam daj jednak duże stare filiżanki porcelanowe, w którychby się więcej mieściło. Zgoda więc na dwanaście franków. Jest wszystkich osób trzydzieści... Zatem trzydzieści pomnożone przez dwanaście, to uczyni trzysta sześćdziesiąt franków. Nie trzeba być koniecznie bankierem, jak mój wuj, aby to umieć zrachować. Dam panu zaliczenie.
— Prosiłbym o takowe... jest to w zwyczaju...
— Ile mam złożyć?
— Dwieście franków.
— Daj dwieście franków, przyszła żoneczko... Wszakże u ciebie są pieniądze...
— I zawsze one u mnie będą... — odpowiedziała, śmiejąc się, dziewczyna. — Przyrzekłeś mi to... nieprawdaż?
— Przyrzekłem... i dotrzymam. Cały mój tygodniowy zarobek oddawać ci będę. Z ukończeniem kawalerskiego życia nie zajrzę do żadnej winiarni... Poddaję się tobie bez zastrzeżeń. Zobaczysz, że będę się mógł ubiegać o nagrodę cnoty Montyon’a i stanę się jednym z najgorliwszych członków towarzystwa wstrzemięźliwości!
— Oto dwieście franków... — rzekła Wiktoryna, otwierając portmonetkę i dobywając z niej dziesięć luidorów, jakie położyła przed właścicielem zakładu.
— Na którą godzinę mam przygotować śniadanie? — zapytał tenże, chowając pieniądze i wydając resztę drobną monetą.
— Na wpół do drugiej... Obiad zaś na siódmą wieczorem.
— Będzie punktualnie.
— A usługa, panie, niech będzie elegancką i żwawą; to dużo blasku dodaje zebraniu.
— Będziesz pan zadowolonym... Postaram się o wyborową slużbę.
— Daj pan najobszerniejszy salon, jaki masz w tym domu.
— Dobrze... Zamyślacie więc państwo tańczyć?
— Ma się rozumieć, ojcze... Jakież byłoby bez tego wesele?
— Będzie więc fortepian... Wszystko, co sobie państwo życzycie.
Tu odszedł restaurator, do kuchni wezwany.
— Jutro z rana pójdę do ojca Loriot — rzekł Eugeniusz, zwracając się do narzeczonej. — On nam dostarczy powozów dla ślubnego orszaku. Chciałbym, żeby osobiście powiózł nas do merostwa i do kościoła.
— Dlaczego?
— Pytasz?... ponieważ ojciec Loriot ma szczęście... Życzyłbym sobie nawet, ażeby nas zawiózł w swym słynnym fiakrze, o którym napisano taką ciekawą historyę... Wszak znasz to?
— Nic nie wiem... jaką historyę?
— Ależ przypomnij sobie... Cały świat to czytał... Fiakr nr. 13-ty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.