Walka o miliony/Tom II-gi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiktoryna cofnęła się z trwogą.
— Co ty powiadasz? — zawołała — numer trzynasty?... ależ to cyfra fatalna!...
— Przesądy... zabobony! — odparł Loiseau; — mówię ci, że ojciec Loriot zawdzięcza cały swój majątek trzynastce. Gdyby nas powiózł w owej karocy, los nam będzie sprzyjał... zobaczysz. Miejsce zarządzającego introligatorskiemi warsztatami w bibliotece św. Genowefy, do którego wzdycham tak dawno, wpadnie natenczas w me ręce. Tak! pójdę, do ojca Loriot... jest to zacny człowiek.. On od nas nie weźmie zbyt drogo.
Podano obiad dwojgu narzeczonym.
Desvignes od chwili, w której nazwisko Verrièra i jego córki Anieli dobiegły mu do uszu, nie tracił ani jednego wyrazu z rozmowy przybyłych, z baczną uwagą przysłuchując się gadulstwu Eugeniusza Loiseau.
Skoro oboje jeść zaczęli, były sekretarz Mortimera pogrążył się w rozmyślaniu.
— Jakiż szczególny wypadek sprowadził ich tu w czasie mej obecności? — rozważać począł. — Ów chłopiec wraz z tą dziewczyną należą do rodzimy Edmunda Béraud... to pewna! Są to jedni z owych spadkobierców, którym on oznaczał schadzkę u ojca Lathuile... Żenią się z sobą, a nazwiska zaproszonych gości, są właśnie temi, jakie czytałem na kopertach listów. Tak więc... zbierze się tutaj owa rodzina, jaka miała podzielić między siebie miliony kupca dyamentów. Mógłbym ich widzieć wszystkich przechodzących przed inemi oczyma... Odkryć z łatwością wady, właściwe każdemu, poznać słabe ich strony, za jakie ich pochwyciwszy, kierowałbym niemi dowolnie według przedsięwziętego planu. All right!
Tu podniósł się i podszedł do kontuaru dla zapłacenia rachunku.
Właściciel zakładu rozmawiał tam ze swą żoną.
— Trzeba nam będzie postarać się przynajmniej o dwóch uzdolnionych lokajów na sobotę — mówił do niej. — Jutro, idąc na targ po prowizyę, wstąpię do biura rekomendacyj Cardona przy ulicy La Roquette i zażądam, aby mi przysłano dwóch jakich zręcznych chłopaków.
Mniemany anglik zachował ów szczegół w pamięci.
Zapłaciwszy należność, wyszedł z restauracyi, a wsiadłszy w powóz, jechał na plac Bastylii, zkąd pieszo wracał do siebie bulwarem Beaumarchais’go.
W godzinę później wyszedł ulicą de Tournelles, czysto, lecz ubogo przybrany.
Siwawa peruka z krótko przyciętemi fryzowanemi włosami i długie faworyty, zmieniły zupełnie jego fizyonomię. Na głowie miał miękki kapelusz, również nieco spłowiały.
Dążył w stronę ulicy la Roquette.
Na rogu tejże ulicy, po nad oknami pierwszego piętra dwóch domów, łączących się z sobą widniały dwie tablice, z wyrytym wielkiemi literami napisem:
Po obu stronach bramy każdego z wymienionych domów były umieszczone blaszane tabliczki, na czerwono malowane. Na owych tabliczkach poprzyklejane długie kawałki papieru zawierały różne piśmienne ogłoszenia, jak naprzykład:
I mnóstwo innych ogłoszeń w tym rodzaju.
Przeczytawszy je, Desvignes wszedł do domu pierwszego z brzegu, zapytując odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Cardon?
— W drugiej bramie! — brzmiała odpowiedź.
Zwróciwszy się do sąsiedniego domu, wszedł na pierwsze piętro i otworzył drzwi, po nad któremi umieszczoną była tabliczka z napisem: Biuro stręczeń. Drzwi prowadziły do wązkiego przedpokoju, po za którym widać było izbę z biurkiem wpośrodku, otoczonem kilkonastoma krzesłami.
Ubogie dziewczęta o wybladłych twarzach i kilku mężczyzn służących, siedzieli z boku pod ścianą izby. Po za biurkiem, na skórzanym, wyściełanym fotelu, zajmowała miejsce jakaś mocno otyła kobieta. Była to małżonka właściciela „Biura stręczeń.“
Na odgłos kroków nadchodzącego podniosła głowę i spojrzała, zapytując:
— Pan życzysz się zapisać?
— Tak, pani.
— Jako służący do prywatnego domu?
— Nie, jako służący do restauracyi dla posług w czasie uroczystych zebrań.
— Pańskie nazwisko?
— Verly.
— Mieszkanie?
— Ulica Charenton, nr. 58.
— Dla pana dziś nic nie mam... Jest już późno... Za chwilę biuro zamkniemy. Lecz przyjdź pan jutro o dziewiątej zrana... być może, że się coś znajdzie.
— Dobrze... przybędę jutro o dziewiątej... — rzekł Desvignes, odchodząc.
— Lecz panie... panie! — wołała stręczycielka. — Należy się nam czterdzieści sous tytułem wpisowego... Wszakże pan wiedzieć o tem powinieneś.
— Przepraszam najmocniej... zapomniałem.
Tu położywszy dwa franki, odszedł.
Nazajutrz przed oznaczoną godziną czekał już w biurze.
W dziesięć minut po jego przybyciu wszedł właściciel restauracyi w Saint-Mandé, witając życzliwie stręczycielkę, której był stałym klientem.
— Potrzebujesz pan czego? — zapytała.
— Dwóch zręcznych mężczyzn do wyjątkowej posługi przy uroczystości weselnej.
— Na dzień dzisiejszy?
— Nie, na sobotę. Zamówiono u mnie obiad i śniadanie.
— Mam właśnie jednego... — rzekła właścicielka biura, wskazując na Arnolda... Do soboty wynajdę panu drugiego.
Desvignes wstał z krzesła. Restaurator podszedł ku niemu.
— Znasz dobrze służbę? — zapytał. — Umiesz zręcznie i żwawo posługiwać?
— Znam to gruntownie, panie... Od lat dziesięciu oddaję się temu rzemiosłu... Służyłem w restauracyach Brébanta, Maira, Bonvaleta i w Palais-Royale.
— Czy mógłbyś u mnie pozostać przez trzy dni, to jest przez sobotę, niedzielę i poniedziałek?
— Najchętniej... potrzebuję na życie zapracować... Nie gardzę robotą.
— A jakież warunki podajesz?
— Jakie pan zaofiarujesz, na takie przystanę — rzekł Desvignes. — Wiem, iż jesteś uczciwym, rzetelnym człowiekiem.
— A! znasz mnie więc?
— Jak miałbym nie znać właściciela. Salonu rodzinnego w Saint-Mandé... właściciela słynnego pierwszorzędnego zakładu?
— Zatem, mój przyjacielu — rzekł właściciel, ujęty pochlebstwem — przybądź do mnie w sobotę punktualnie o pierwszej w południe.
— Nie chybię ani minuty.
— Mam nadzieję, iż będziemy z siebie nawzajem zadowoleni; prawdopodobnie często potrzebować cię będę.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł Desvignes z ukłonem i wyszedł z biura.
— Do soboty... mówił sobie, idąc na ulicę de Tournelles — mam trzy dni czasu przed sobą. Więcej niż trzeba, ażeby wszystko ułożyć i skombinować.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Trilby i Scott, otrzymawszy, jak wiemy, w podarunku konia z powozem, w którym uwieźli Edmunda Béraud, pragnęli pozbyć się takowych jaknajprędzej.
Śpiąc przez dzień cały po trudach nocy poprzedzającej, Scott wieczorem przyszedł do stajni.
Koń jadł zostawiony sobie obrok z wielkim apetytem, nie znać było na nim utrudzającego kursu, jaki odbył pośród złej drogi i ulewnego deszczu.
— Jutro przypada targ na konie... — rzekł Irlandczyk; — zaprowadzę mego bieguna wraz z powozem. Może trafi się tam kupiec, czemu radbym był bardzo. W tatersalu przy ulicy Beaujon za zbyt wiele wymagają formalności. Trzeba powiadomić właściciela, od którego wynająłem stajnię i remizę, że od jutra takowych nie będę potrzebował więcej.
Tu wszedł do sklepu kupca win, położonego, jak wiemy, na rogu ulicy Montreuil, przy alei Filipa-Augusta.
Fiakr czekał na ulicy przed sklepem, a woźnica takowego, stojąc przy bufecie, pił wino.
— Przychodzę powiadomić pana — rzekł Scott, zwracając się do właściciela — że od jutra możesz rozporządzać stajnią i remizą, są one mi już niepotrzebnemi..
— Tak prędko? — zawołał kupiec. — Wynająłeś więc je pan sobie gdzieindziej?
— Nie. Otrzymałem rozkaz sprzedania powozu wraz z koniem, a ponieważ ma to być bezzwłocznie dokonanem, zaprowadzę je jutro na targ.
— Masz pan więc powóz wraz koniem do sprzedania? — zapytał woźnica fiakra, paląc fajkę.
— Tak... wszystko w dobrym stanie — odparł Irlandczyk.
— Jestże ów koń zdrów, silny?
— Jak najlepszy... Młode, wytrwałe zwierzę... tęgo chodzi w zaprzęgu.
— A powóz?
— Na cztery osoby... Nieco używany, lecz więcej wart niż nowy.
— Gdybyś pan nie żądał zbyt drogo... nie potrzebowałbyś może na targ konia z powozem prowadzić.
— Możemy się ugodzić...
— Gdzież jest ta stajnia i remiza?
— O dwa kroki ztąd... w tym ot tam dziedzińcu...
— Obejrzyj, ojcze Loriot — rzekł właściciel sklepu — być może, iż to ci się przyda.