Walka o miliony/Tom II-gi/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

— Ale ja o tem pamiętam... — ozwała się Aniela — z czego korzystam, ażeby ci, ojcze, przypomnieć.
— To więc na sobotę... nieprawdaż? — pytał bankier.
— Tak, na sobotę oznaczone zaślubiny.
— Niepodobna mi będzie zadośćuczynić temu zaproszeniu... W tym dniu będę bardzo zajętym.
Aniela chciała coś odpowiedzieć: uprzedziła ją siostra Marya.
— Przyjąłeś zaproszenie, mój wuju — wyrzekła — cofać więc danego słowa nie należy, tem więcej, iż przyrzekłeś to bliskim swym krewnym. Pomijając przykrość, jakąbyś sprawił swej córce, pozbawiając ją przyjemnej rozrywki, zrządziłbyś tem wiele smutku nowozaślubionym. Bytność tę uważam za obowiązek z twej strony.
— Anielka chciałaby tam sobie pobrykać... nieprawdaż? — rzekł, śmiejąc się, Verrière.
— E! jakież wyrażenie, mój wuju... — zawołała zakonnica.
— Zastosowane do tamecznego zebrania. Wszak są to ludzie nie z naszej sfery.
— Być może... — wtrąciła Aniela — ale pochodzą z naszej rodziny... Zresztą, mój ojcze, zaniechajmy dyskusyi na tym punkcie. Powiedziałeś przed chwilą, że nie odmawiasz nigdy moim życzeniom... Przekonaj mnie o tem, dozwalając wręczyć podarunek narzeczonej twego siostrzeńca. Okaż się dobrym dla kochającej cię córki... Poświęć dla niej parę godzin czasu w przyszłą sobotę. Przyrzecz mi, iż pojedziemy razem na zaślubiny naszego kuzyna.
— No! mniejsza z tem... pojedźmy... skoro chcesz tego koniecznie! — zawołał z niechęcią Verrière. — Uprzedzam cię jednak, iż śmiesznie wyglądać będziemy w podobnem otoczeniu. Śmiesznie... i niewłaściwie... bardzo niewłaściwie!
— Dlaczego?
— Pytasz mnie o to... rzecz dziwna! Dlatego, że nie jestem pierwszym lepszym hołyszem... dlatego, że zajmuję jedno z wyższych stanowisk w paryskiem społeczeństwie... i że obecność bankiera Verrière wraz z córką na zebraniu, w którem się znajdą praczki, przekupnie i gałganiarze, będzie czemś, jak można sobie wyobrazić, najbardziej rażącem i niestosownem.
— Ależ to są wszyscy poczciwi ludzie!...
— Nie przeczę... lecz w każdym razie nie stoją z nami narówni. Spełnię jednakże twą wolę... Pojedziemy, gdy tego żądasz.
— Lecz z dobrą wolą, ojczuniu? — szepnęła z przymileniem Aniela.
— Z tak dobrą wolą, iż sam zawiozę podarek nowozaślubionej. Mam nadzieję, że będziesz zadowoloną.
— O tak... tak! — zawołało z radością dziewczę, rzucając się ojcu na szyję... — dziękuję ci... dziękuję z całego serca!
Śniadanie się ukończyło; bankier wstał od stołu i wyszedł z jadalni, zły sam na siebie, iż ustąpił naleganiom córki.
— Jak na teraz... sprawa wygrana, kuzynko, — szepnęła Aniela.
— Nie bez trudu... — odpowiedziała siostra Marya — lękam się o dalszą naszą kampanię... Dostrzegam jakąś zmianę w mym wuju... sposępniał, zgorzkniał, jak nigdy...
— A!... wszak wiesz, siostro, iż on zwykle nie lubił rodziny mej matki, która wszakże jest i jego rodziną...
— Wiem o tem... lecz tam się coś innego ukrywa...
— Cóżby takiego?
— Straty pieniężne, być może... niepomyślny obrót finansów...
— To niepodobna! Mój ojciec jest uważanym za jednego z najlepiej majątkowo stojących paryskich bankierów...
— Niech Bóg odwróci moje przewidywania... — pomyślała zakonnica. — Instynktownie jednak obawiam się czegoś.
W chwili tej pokojówka Anieli weszła do jadalni.
— Szwaczka przyniosła suknię dla panienki... — wyrzekła.
— Dobrze... wprowadź ją do mojego pokoju, zaraz tam przyjdziemy.
Pokojówka odeszła.
— Cy wiesz, siostro Maryo, kto jest ta szwaczka? — mówiła Aniela do zakonnicy. — To nasza kuzynka, Joanna Desourdy. Ojciec nie chciał, ażebym jej dawała suknie do roboty, ponieważ jest naszą krewną. Oparłam się w tym razie. Jest ona biedną... potrzebuje pracować, a obok tego jest nieszczęśliwą... Zdolna to robotnica... Zobaczysz suknię, którą mi przyniosła. Włożę ją na sobotnie zaślubiny.
Tu obie z siostrą Maryą przeszły do pokoju, gdzie na nie oczekiwała Joanna Desourdy, młoda, dwudziestopięcioletnia kobieta, kształtna, powabną, wszakże z dziwnym wyrazem smutku na obliczu. Towarzyszyła jej czteroletnia dziewczynka.
— Dzień dobry Joanno — rzekła Aniela do robotnicy; — jak się masz, Lino... — dodała, zwracając się ku dziecku; — pójdź-że... niech cię ucałuję.
Dziecię przybiegło do panny Verrière z otwartemi rękoma, wołając:
— Jak się masz, kuzynko Anielo?
Joanna Desourdy zapłonęła rumieńcem.
— Cóż to za poufałość, Lino? — zawołała; — kto ci pozwolił mówić w ten sposób do panny Anieli?
— Nie łaj jej, proszę, Joanno... — ozwała się córka bankiera; — przyjemnie mi jest słyszeć pomienioną nazwę z ust dziecka. Kochasz mnie, Lino... nieprawdaż? — dodała — gładząc czoło zakłopotanej dziewczynki.
— Kocham... — szepnęło dziecię.
— Biedactwo! — rzekła z westchnieniem Joanna — które lepiej by było na świat nie przyszło!
— Dlaczego jednak Paweł Béraud odwleka bezustannie termin małżeństwa? — zapytała panna Verrière robotnicę; — wszakże cię przyrzekł zaślubić?...
Dlaczego? — powtórzyła szwaczka z goryczą — któż zdoła odgadnąć, co się dzieje w głowie i sercu tego człowieka... jeśli on notabene ma serce! Ile razy mówię mu o tem, szorstko odpowiada: „Później... później... dość na to czasu... Dobrze nam tak, jak jesteśmy.”
Joanna, wymówiwszy te słowa, ukryła twarz w dłoniach, wybuchnąwszy łkaniem.
— Nie płacz, matuniu! — zawołało dziecię, biegnąc ku matce i rzucając się jej na szyję z pieszczotą.
— Jesteś bardzo nieszczęśliwą, moja biedna Joanno... — poczęła panna Verrière ze wzruszeniem.
— O! tak... tak... — jąkała z płaczem młoda kobieta; — Bóg mnie ukarał... ciężko ukarał!... Nie szemrzę... bom na to zasłużyła... Nie powinnam była tego uczynić, com uczyniła... Zbyt lekkomyślnie zaufałam temu nikczemnikowi, uważając go za uczciwego człowieka...
— Prócz niespełnienia obietnicy małżeństwa, Paweł Béraud. jak słyszałam, źle się z tobą obchodzi? — pytała dalej Aniela.
— Och! są chwile, gdziebym umrzeć pragnęła! — zawołała szwaczka z rozpaczą. — Są chwile, gdzie myślę o śmierci, jako jedynym dla siebie środku wybawienia... Nieco odwagi... parę minut cierpień... i wszystko skończone!
— Joanno! — zawołała z powagą siostra Marya — odpędź myśl podobnie występną. — Życie nasze nie do nas należy... Nie mamy prawa niem rozporządzać... Czując się nawet winną i nieszczęśliwą, żyć trzeba! Bóg ci to nakazuje... Zresztą, pomyśl o dziecku, jakiebyś pozostawiła sierotą! Pomyśl o swej córce...
— Ach! moja córka... moja córka!... me dziecię ukochane!... — wołała z gwałtownym płaczem młoda kobieta; — gdyby nie ona, spoczywałabym już oddawna na dnie Sekwany... Bóg miłosierny wybaczyłby mi to... wybaczył, gdyż są chwile, gdzie upada się pod nadmiarem nieszczęścia! Tak... upada się... gdy z oczu łzy płynąć już nie chcą i nie widzimy przed sobą nic, nawet promyka nadziei!...
— A jednak, pomimo wszystko, trzeba zachować nadzieję! — ozwała się panna Verrière.
— Ona już dla mnie zagasła! — odrzekła z westchnieniem Joanna. — Widzę dobrze, iż Paweł Béraud znudził się mną... łudzi mnie tylko obietnicami...
— Zkąd możesz wiedzieć, że ich nie wypełni? Czekałaś tak długo... czekaj dalej jeszcze, z odwagą. Paweł kocha zapewne swą córkę... niepodobna, aby jej nie kochał. Chwila, być może, jest bliską, gdzie ów człowiek pojmie, zrozumie nareszcie, iż jest jego obowiązkiem nadać nazwisko temu dziecięciu. Wszak on jest twoim kuzynem, jak i naszym zarówno... To wasze małżeństwo zatem byłoby stosownem... koniecznem pod każdym względem. Pozostaje on dotąd zapewne na swej posadzie?
— W Lyońskiem biurze kredytowem... tak... Zwiększono mu nawet pensyę... Pobiera teraz do trzystu franków miesięcznie. Dołączywszy do tego to, co ja zarabiam ze swej strony, moglibyśmy się bardzo przyzwoicie utrzymać i zapewnić przyszłość temu biednemu dziecku.
— To nastąpi... nastąpić musi, Joanno.
Młoda kobieta potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— Nie... ja na to nie liczę już wcale... — smutno odpowiedziała. — Paweł coraz więcej usuwa się odemnie. Całe wieczory spędza w kawiarniach, restauracyach, tracąc tam wiele pieniędzy... Przewiduję, iż nadejdzie dzień, w którym on nie powróci już wcale... a wtedy biedne me dziecko nie będzie miało ojca, ani nazwiska.
Tu biedna robotnica, mimo wysiłków zapanowania nad sobą, wybuchnęła płaczem.
Lina patrzyła na matkę zdumionemi oczyma, słuchała jej słów, nie rozumiejąc ich wcale.
Widząc łzy, płynące po macierzyńskiej twarzy, pochwyciła jej ręce, jąkając:
— Dlaczego płaczesz, mateczko? Czy ktoś ci zrobił coś złego? Nie płacz... och! nie płacz... bo to mnie boli!
Joanna, pochyliwszy się ku dziecku, chwyciła je w objęcia, okrywając pocałunkami.
Aniela wraz z siostrą Maryą łzy z oczu ocierały.
— Czy wiesz, Joanno... — poczęła panna Verrière po chwili, chcąc zmienić przedmiot rozmowy — czy wiesz, że Eugeniusz Loiseau zaślubia Wiktorynę?
— Wiem o tem — odpowiedziała szwaczka. — Byli oni u nas oboje z zaprosinami na wesele, nie zważając na fałszywą pozycyę, w jakiej się znajdujemy. Korzystając z tego, mówiłam Pawłowi o naszem małżeństwie; odpowiedział mi, jak zwykle: „Później... później... dość na to czasu.”
— Będziesz na tem weselu?
— Pragnęłabym być.
— Ja będę także... — rzekła panna Verrière.
— Co? kuzynka tam będziesz? — zawołała ze zdumieniem Joanna.
— Tak... będę. Mój ojciec jest wujem Eugeniusza Loiseau, wypada nam zatem przyjąć udział w tej uroczystości. Jeżeli zechcesz, skorzystam ze sposobności, aby pomówić z Pawłem Béraud.
— Nie... nie! — zawołała szwaczka z obawą.
— Dlaczego?
— Gniewałby się na mnie, żem przyszła tu uskarżać się na niego. A kto wie, czyli korzystając z tego pozou, nie opuściłby mnie na zawsze.
— Sądzisz go więc być zdolnym do podobnej nikczemności? Do opuszczenia ciebie, tak dobrej, pracowitej dziewczyny, której jedynym błędem było, żeś go nazbyt kochała... Do opuszczenia swej własnej córki?...
— Niestety! jestem pewną, iż gotówby to uczynić...
— Za zbyt czarno zapatrujesz się na wszystko, biedne me dziecię — ozwała się zakonnica. — Bądź cierpliwą... nie trać wiary i odwagi! Gdyby cios podobny w ciebie uderzył, przybywaj tu, do kuzynki Anieli, ona ci dopomoże, pocieszy ciebie, a wtedy nie pozostaniesz bez wsparcia i opieki!
— Ach! jak jesteście dobremi obie! — zawołała ze wzruszeniem Joanna. — Jesteście prawdziwemi aniołami rodziny! Słusznie was tak nazywają. Gdy jednak złe jest do niewyleczenia, nie pomogą wtedy nawet i aniołowie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.