<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Bezpotrzebna trwoga... — wyszepnął po chwili. — Nic mnie tu nie kompromituje, nic mnie nie oskarża. Staję do walki... będę ją prowadził dalej odważnie. Wszystkie szanse wygranej mam w ręku! Aniela Verrière musi być moja a ku temu potrzebuję milionów Edmunda Béraud.
„Będąc obecnym na owem weselu, na którem znajdą się wszyscy członkowie rodziny, będę wiedział, w jakim kierunku wypada mi rozpocząć działanie. Pójdę wprost do celu, bez wahania, bez trwogi, wywracając i miażdżąc przeszkody, jakie napotkam na drodze.
Twarz zbrodniarza rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, na ustach błąkał się uśmiech tryumfu i zadowolenia.
Podany sobie befsztyk zjadł spokojnie, jak człowiek z najczystszem sumieniem.
Desvignes, a raczej Karol Gérard, ponieważ pod tem jego własnem nazwiskiem znano go w Kalkucie, miał słuszność, twierdząc, iż Mortimer, posłyszawszy o katastrofie na oceanie, będzie przekonanym, iż on zginął wraz z innymi podczas burzy. Wiadomość o owej straszliwej klęsce przybyła rychlej do Kalkuty i bankier był w trwodze, czyli jego sekretarz nie należał do liczby ofiar zatopionych.
Trwoga ta zamieniła się w pewność, skoro Mortimer odebrał telegram od dyrektora banku przy Regent-Street, oznajmiający, iż Gérard nie przybył wcale. Zginął więc, rzecz pewna; nie wiedząc jednak nazwy okrętu, na jakim płynął, przekonać się o prawdzie niepodobna było.
Prócz wyż wspomnionej okoliczności, wszystko zdawało się sprzyjać zamiarom tego nędznika, w miesiąc bowiem później Mortimer zginął podczas polowania, na które się udał do jednego ze swych przyjaciół.
Tak więc i ów jedynie niebezpieczny dlań człowiek, który mógłby był naprowadzić sprawiedliwość na ślad popełnionej zbrodni, nie istniał już więcej.
W dniu, w którym Desvignes dowiedział się z dzienników o śmierci Mortimera, uczuł się bezpiecznym zupełnie.
Jeżeli jednak morderca Edmunda Béraud osłupiał i zatrwożył się, przeczytawszy artykuł o przyaresztowaniu i uwiezieniu kupca dyamentów, niemniej i inne osoby wiadomość ta wprawiła w. zdumienie.
Jedną z takich był naczelnik policyi.
Rano w tymże dniu, po załatwieniu bieżących interesów, zabrał się do przeglądania dzienników, wpośród których wpadł mu w rękę numer tego, który Desvignes czytał w restauracyi przy śniadaniu.
— To dziwne... to niepojęte!... — zawołał. — Nic nie słyszałem dotąd o tej tak ważnej sprawie. Któryż to z sędziów śledczych podpisał ów wyrok? Któż jest tym komisarzem do spraw sądowych, który miał go wykonać? Który z agentów mu towarzyszył? Otóż potrójna zagadka! Onegdaj przez cały dzień prawie byłem w prefekturze... Nic mi o tem nie mówiono... Potrzeba zbadać to bliżej.
Tu zaczął przeglądać z dnia onegdajszego poskładane sobie raporty, w przypuszczeniu, iż może przez pośpiech pominął który. Nie znalazł jednak wyjaśnienia tajemnicy.
Zaciekawiony do najwyższego stopnia, udał się do pałacu Sprawiedliwości, posyłając swą wizytową kartę prokuratorowi rzeczypospolitej.
— Właśnie miałem pana zawezwać — rzekł tenże, przyjmując go w swym gabinecie; — chcę, ażebyś mi dał wyjaśnienie na tę ot moją notatkę.
— A ja, panie prokuratorze — odrzekł naczelnik policyi — przychodzę cię prosić o powiadomienie, czyliś wydawał jaki rozkaz przyaresztowania kogoś z pominięciem w tem mojej osoby?
— Żadnych podobnych rozkazów nie wydawałem... Po raz pierwszy słyszę, ażeby coś podobnego dokonano w Hotelu Indyjskim.
— Nie mogę, nieszczęściem, udzielić panu żadnych objaśnień w tym względzie — odrzekł naczelnik — ponieważ zarówno nic nie wiem...
— Ależ potrzeba wiedzieć... i wiedzieć jaknajprędzej! — zawołał prokurator. — Być może, iż tu ukrywa się niewczesny żart reportera. Zbadaj pan to na miejscu, w hotelu. Jeżeli tam nie zaszło nic podobnego temu, co publikuje ów dziennik, a co powtórzą skwapliwie wszystkie wieczorne pisma, udaj się pan do redaktora wspomnionego dziennika, zagroź mu poszukiwaniem na drodze sądowej za przekroczenie przepisów i nadużywanie wiary publicznej w rozsiewaniu fałszywych wiadomości, a jednocześnie zobacz się pan z sędziami śledczymi i przybądź jaknajrychlej dla złożenia mi o tem sprawozdania.
Naczelnik policyi pośpieszył wypełnić zlecenie. W pół godziny powrócił z odpowiedzią, którą odgadujemy.
Żaden z sędziów śledczych nie podpisywał wyroku przeciw Edmundowi Béraud, wiadomość przeto, zamieszczona w dzienniku, najfałszywszą się okazała.
— Skoro tak... — rzekł prokurator — potrzeba nam raz ukrócić żarty tego rodzaju i nadużywanie dobrej wiary publiki w rozsiewania zmyślonych wiadomości. Wyznaczę sędziego śledczego do zbadania tej sprawy, pojedziesz pan z nim do Hotelu Indyjskiego i do redakcyi dziennika.
W godzinę później fiakr wraz z naczelnikiem policyi, sędzią i pisarzem sądowym zatrzymał się przed hotelem przy ulicy Joubert. Nikt w hotelu nie czytał podanej wiadomości w dzienniku, a tem samem i nikt nie spodziewał się zejścia policyi.
Właściciel powrócił w przeddzień ze swojej krótkiej podróży, a zaraz po jego przybyciu tak zarządzająca, jako i służba powiadomili go o tem, co zaszło.
Przyaresztowanie i uwięzienie kupca dyamentów odbyło się cicho, bez skandalu; nie przywiązywano przeto wiele znaczenia do owego wypadku.
W chwili, gdy weszli dwaj urzędnicy, właściciel hotelu znajdował się w biurze wraz z zarządzającą.
Znając naczelnika policji, domyślił się zaraz, że przybywa on w celu zasięgnięcia bliższych wyjaśnień o podróżnym z pod trzynastego numeru.
Powitawszy zatem uprzejmie przybywających, rzekł:
— Zgaduję powód, jaki panów do mnie sprowadza.
— A! — zawołał naczelnik policyi — czytałeś pan więc artykuł w dzienniku?
— Jaki artykuł?... Nie wiem o niczem...
— Jakto?
— Niepotrzeba zresztą i czytać artykułu, aby odgadnąć, iż panowie przybywacie tu do nas w celu wyprowadzenia śledztwa o złoczyńcy, który onegdaj zamieszkał w naszym hotelu.
Naczelnik policyi wraz z sędzią zamienili spojrzenia, w jakich malowało się głębokie osłupienie.
— Pan jesteś właścicielem hotelu? — zapytał sędzia.
— Tak, panie.
— I rzeczywiście przyaresztowanie miało onegdaj miejsce w tym domu?
— Najniezawodniej.
— W pańskiej obecności?
— Nie, panie. Dnia tego byłem w drodze... Jeździłem do Amiens... Zarządzająca jednak... ot, ta osoba, którą tu panowie widzicie, skorom powrócił, opowiedziała mi o wszystkiem, co zaszło.
Sędzia śledczy zwrócił się ku młodej kobiecie.
— Pani byłaś obecną — zapytał, gdy dopełniano aresztowania jednego z przybyłych?
— Tak, panie... Edmunda Béraud.
— Któż to był ów Béraud?
— Cudzoziemiec... podróżny... Przyjechał o godzinie drugiej po południu.
— Lecz zkąd przyjechał?
— Nie wiemy.
— Jakto...pani nie wiesz? — zawołał groźnie naczelnik. — Wszakże przepisy policyjne wyraźnie zastrzegają zapisywanie w meldunkową księgę nazwisk osobistych, rodzaju zatrudnienia i miejscowości, z jakiej przybywa każdy z przyjezdnych.
— Wiem o tem, panie... — odpowiedziała kobieta. — Chcąc się stosować do reguł, żądałam od tego podróżnego legitymacyjnych papierów; odmówił złożenia mi takowych.
— Odmówił?
— Tak, panie... w sposób nader brutalny...
— Zkąd więc pani znałaś jego nazwisko?
— W przeddzień odebrałam depeszę z Marsylii o przygotowanie apartamentu. Depesza ta nosiła podpis: Edmund Béraud.
— Zachowałaś ją pani?
— Tak.
— Daj mi ją, proszę...
— Oto jest... — odpowiedziała zarządzająca, dobywając z szufladki kawałek błękitnego papieru i podając takowy sędziemu.
— Tak... w rzeczy samej — rzekł tenże po przeczytaniu — telegram ten pochodzi z Marsylii.
Następnie zwracając się do młodej kobiety, rzekł:
— Ponieważ pani byłaś obecną tu w chwili przybycia, owego podróżnego, zechciej nam podać najdrobniejsze szczegóły w tym względzie.
— Opowiem wszystko, o ile tylko zdołam sobie przypomnieć — odparła panna Eliza. — Nie znajdziecie tu jednak panowie wiele szczegółów... Wszedłszy do swoich pokojów, gdzie nasi służący hotelowi wnieśli za nim dwa skórzane kuferki znacznej objętość, zażądał, aby mu dostarczono piśmiennych materiałów, słowem wszystkiego, co trzeba do nakreślenia listu, poczem ubrawszy się, wyszedł. Fiakr, którym przybył ze stacyi, oczekiwał nań przed hotelem...
— Jak długo bawił ów podróżny po wyjeździe ztąd?
— Mniej więcej.. około trzech godzin. Skoro powrócił, prosiłam go o złożenie papierów dla wciągnięcia takowych w meldunkową księgę, twierdząc, że w przeciwnym razie na odpowiedzialność narażoną być mogę... Żądałam tego usilnie, ponieważ tak jego fizyonomia jako i całe zachowanie się tego człowieka, budziły we mnie podejrzenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.