Walka o miliony/Tom II-gi/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— Ukochany mój... — szepnęło dziewczę porucznikowi — wierzaj mi, iż jeżeli nalegałam na ojca, aby tu przybył, to jedynie tylko dla widzenia się z tobą. Bądź przekonanym, iż mimo wszelkich przeszkód, jakieby nastąpiły, ja niezmienną dla ciebie pozostanę!
— Ach! gdybyś wiedziała, ile cierpię!... — rzekł zcicha Vandame — straciłem wszelką nadzieję...
— To właśnie, czego czynić nie powinieneś! Mnie również przygnębia ciężko opór ze strony ojca, zachowuję jednak nadzieję, a ona zbroi mnie siłą, energią... Tak! nie utracę jej nigdy...
— Mówiłaś co ze swym ojcem w tym względzie? Próbowałaś go zmiękczyć, nakłonić?
— Nie.
— A dlaczego?
— Ponieważ tym pośpiechem wszystko zniweczyćbym mogła. Poco go drażnić i pogorszać położenie daremnie? Zresztą nie mnie to pierwszej walkę rozpocząć wypadnie.
— A komuż?
— Siostra Marya wystąpi w tym razie, nasz anioł opiekuńczy. Ona bronić będzie naszej sprawy sto razy lepiej, goręcej, niż gdybym ja to uczynić zdołała. Posiada ona, czyli raczej posiadała, wielki wpływ na mojego ojca. Mówię posiadała, ponieważ od pewnego czasu wszystko się zmieniło. Tak ona, jak i ja zarówno, nie poznajemy mojego ojca; stracił humor, stał się zgryźliwym zgorzkniałym. Zapytujemy siebie nawzajem obie, jakie powody mogły sprowadzić w nim tak nagłą zmianę... Zapewne i tyś to zauważył?
— Tak, w rzeczy samej... dostrzegam, iż wuj sposępniał, stał się drażliwym, zdenerwowanym.
— Rozmawiałeś z nim dziś rano w merostwie... Cóż ci powiedział?
— To, co mnie mocno zmartwiło...
— Cóż takiego nareszcie?
— Powiedział, że dom jego nie jest dla mnie zamkniętym, lecz pod warunkiem, abym zapomniał o mych dziecinnych marzeniach i wyrzekł się swoich projektów. Nie jestże to wyraźną z jego strony odmową? Ach! droga, ukochana... widzę, że ojciec twój nigdy na związek nasz nie zezwoli!
— Nigdy! bywa często nic nieznaczącym wyrazem. Jeden z wielkich naszych poetów cudnie określił to w pięknym swym wierszu: „Przyszłość... nie należy do nikogo... przyszłość należy do Boga!“ A ponieważ niepodobna nam zwalczyć, obecnie oporu mojego ojca, czekać będziemy...
— Czekać?...
— Tak... dopóki nie zostanę panią mej woli przez dojście do pełnoletności.
— Dwa lata więc oczekiwania!...
— Dwa lata prędko przeminą...
— O! nie mów tego... to cała wieczność!... Przez ten czas tak długi, co zemną się stanie... co stać może? Czy zdołam żyć zdała od ciebie?
— Zdała odemnie? — powtórzyła z trwogą Aniela. — Co ty powiadasz... dlaczego?
— Rozgniewałbym do najwyższego stopnia twojego ojca, podając się do uwolnienia ze służby; wyraźnie mi to powiedział. Zresztą to uwolnienie się w obecnych okolicznościach mogłoby i dla mnie być nader szkodliwem... Życie moje należy do mego rodzinnego kraju, a w im większem ów kraj znajdzie się niebezpieczeństwie, tem bardziej chronić mi się przed tem nie należy.
— Och! nie mów tak... nie mów... — zawołało dziewczę z boleścią. — Przestraszasz mnie... i głębszym jeszcze smutkiem okrywasz mą duszę. Wszakże zgodziłeś się na zażądanie uwolnienia z armji, jeśli zostanę twą żoną... Byłam szczęśliwą nad wyraz... dumną z tej twojej ofiary... wiedząc, ile cię ona kosztowała! Dlaczego więc zaniechać chcesz tego zamiaru i trwożysz się oporem mojego ojca, skoro ja ci obiecuję, przyrzekam, że go złamiemy? Nie oddalaj się odemnie... proszę... zaklinam! To oddalenie... o! ja przeczuwam... to nie jest zmiana garnizonu... to wyjazd! twój wyjazd do krain dalekich... na pole bitwy! Tak... ty chcesz jechać do Tonkinu! Ach! czyliż już ufność we mnie straciłeś zupełnie? Czyliżeś zwątpił o mojem sercu i mej stałej woli? Chceszże więc, nie zaślubiwszy, wdową mnie pozostawić?
Vandame siedział w milczeniu. Aniela mówiła dalej:
— Otóż ja pragnę ciebie przekonać, że miejsce twoje jest w Paryżu, a nie na dalekim wschodzie. Zajmujesz się ważnym wynalazkiem dla artyleryi... dla udoskonalenia broni. Obowiązkiem jest twoim poświęcić się w zupełności temu wynalazkowi i doprowadzić go do najwyższego ulepszenia... Tak działając, staniesz się dla kraju prawdziwie pożytecznym. W Tonkinie będziesz jednostką wśród wielkiej liczby, w Paryżu staniesz się inteligencyą... wyjątkową siłą! Zostań więc, jeżeli nie przez miłość dla mnie, to przez miłość dla Francyi, którą tak kochasz!... Jesteś w dobrych stosunkach ze swymi dowódzcami. Jedno słowo wystarczy, ażeby zatrzymali cię w kraju. A to słowo... ty je powiesz... wszak prawda? Przyrzeknij mi, że je powiesz... Ach? bo gdybyś trwał w swoim zamiarze odjazdu, doprowadzisz mnie do szaleństwa!
Porucznik chciał odpowiedzieć.
Zagłuszył go gwar nagle wzniecony.
Wzniesiono nowy toast na cześć nowozaślubionych.
Wszyscy z miejsc swoich powstali.
— No! a teraz... — rzekł Piotr Béraud, nieco podchmielony — po ukończonem śniadaniu możebyśmy urządzili wycieczkę do Winceńskiego lasku?
Propozycyę tę oklaskiem przyjęto.
— Powozy są gotowemi... — rzekł Loriot.
— Nie... nie! nie powozami, lecz pieszo! — zawołał Loiseau. — Powozy po nas przyjadą i zatrzymają się nad jeziorem Dusmesnil, około piątej godziny. Potrzeba nam ruchu, powietrza. Ci, którzy nie lubią przechadzki, mogą pojechać... Wolność wyboru pozostawiam każdemu.
— Będę z tego korzystał, aby pozostać... — szepnął Loriot w ucho Misticotowi. — Widzisz, mój mały... — dodał żartobliwie — skrzynia jest dobrą i głowa także... lecz nogi już nosić mnie nie chcą.
— Zostań, ojcze Loriot — rzekł chłopiec; — ja ci dotrzymam towarzystwa.
— Ty?
— Tak, ja...
— Powiedz mi, dlaczego? Młodzież w twym wieku lubi biegać wraz z drugimi.
— Otóż dlatego, ojcze, iż mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Nowozaślubieni wyszli z restauracji, reszta osób grupami za niemi postępowała. W Salonie rodzinnym pozostał jedynie Loriot, Misticot i kilku młodych mężczyzn, którzy poszli grać w bilard w przyległym pokoju.
Stary woźnica usiadł wraz z chłopcem w wielkiej sali, gdzie podano im piwo, podczas gdy mniemany Dezyderyusz wraz z dwoma służącymi uprzątał ze stołu, przygotowując nakrycia do obiadu.
Wychyliwszy część kufla, Loriot zapytał:
— No! o cóż chodzi? Otóż jesteśmy sami... Mówże więc teraz.
— Chcę ci, ojcze, udzielić przestrogę... ważną przestrogę... — wyrzekł Misticot poważnie.
— Ty mnie przestrogę? — odparł, śmiejąc się, Loriot — chyba ja tobie raczej takową?
— Kto wie? — zawołał podrostek figlarnie.
— Mówże więc, podczas, gdy będę palił moją Żanettę... Jest to nazwa, jaką nadałem mej starej fajce... No! słucham cię... gadaj!
— Przypominasz sobie, ojcze, ów dzień — zaczął Misticot, w którym przybyłem do ciebie wraz z Eugeniuszem Loiseau dla zamówienia na wesele powozów?
— Do czarta! pytasz mnie, czy sobie przypominam? Wszakżem ci mówił przed chwilą, że głowę jeszcze mam dobrą... Było to przed trzema dniami...
— Pamiętasz więc, żem wtedy mówił, jakobym w owym człowieku, który powóz przyprowadził, poznawał kogoś innego?
— Powóz... który kupiłem dzień pierwej... a którym ty dziś jeździłeś? — rzekł Loriot — pamiętam to doskonale.
— Otóż tu właśnie, chodzi, mój ojcze, o ów powóz i © osobistość, która ci go sprzedała.
— O powóz... i tę osobistość... zaciekawiasz mnie...
— Tak, o nich tu chodzi.
— O tego woźnicę, w którym poznawałeś klowna z cyrku Fernando?
— Tak... właśnie...
Arnold Desvignes, jak wiemy, uprzątał w wielkiej sali, chodząc, wracając, wydając służącym rozporządzenia, skutkiem czego kręcił się bezustannie koło małego stolika, przy którym siedzieli dwaj pijący piwo.
Nie mając powodu wystrzegania się, obaj głośno prowadzili rozmowę, w której mniemany lokaj restauracyi w przelocie chwytał niektóre zdania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.